Jak wiecie ważą się losy Ubera w Polsce. Rząd przygotowuje ustawę, która albo zmusi firmę do działania na takich samych zasadach, jak korporacje taksówkowe (licencje, egzaminy, oznaczenia), albo wypracuje jakiś nowy rodzaj licencji dla kierowców-amatorów. Ten drugi wariant jest mi bliższy, bo uważam, że skoro nowe technologie umożliwiły nam bezpośrednią wymianę usług – bez udziału firm-usługodawców – to państwo nie powinno w tym przeszkadzać.
Czytaj też: Czy należy wprowadzić licencje dla kierowców Ubera? Potrzeba konsumencka na wojnie z zasadami
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Uber już spowodował, że tradycyjne korporacje taksówkowe stały się tańsze i nowocześniejsze (taksówka z aplikacji oferująca 50% zniżki za kurs poza godzinami szczytu oraz płatność jednym klikiem jeszcze kilka lat temu byłaby nie do pomyślenia). Wkrótce – jak sądzę – rozwali system nową usługą przejazdów łączonych. Kierowcy będą „zgarniać” kilku klientów jadących mniej więcej w to samo miejsce i dowozić ich do celu w cenie bliskiej kosztowi biletu na autobus. Ta usługa, zwana UberPool, już działa w USA i np. w Londynie, dając alternatywę dla tradycyjnych taksówek oraz dla korków w miastach.
Czytaj też: Już chciałem wyrzucić Ubera. Ale… zrobił to
Uber oszacuje na ile cię stać
Jestem skłonny postawić tezę, że życie bez Ubera byłoby dla konsumenta gorsze. Ale te same technologie, które Uber wykorzystuje, by umożliwiać tanie jeżdżenie z kierowcami-amatorami, mogą obrócić się także… przeciwko nam. Kilka dni temu w wywiadzie dla Bloomberga przedstawiciele Ubera przyznali, że testują nowy system pobierania od klientów opłat. Zamiast – tak jak do tej pory – taryfy uzależnionej od liczby przejechanych kilometrów i czasu spędzonego w aucie (oraz czasem mnożnika wynikającego z zapotrzebowania na przejazdy w danym momencie) pojawiła się „cena trasowa”, uzależniona od przewidywań co do ceny, którą byłby skłonny zapłacić konsument za dany przejazd.
Czytaj też: Uber obciąży cię ceną, która zależy od tego ile byłbyś skłonny zapłacić za przejazd. Już to testują!
Uber nie tylko szacuje skłonność klientów do płacenia wyższej ceny za daną trasę o określonej porze dnia. Bierze też pod uwagę m.in. punkt docelowy: ktoś, kto podróżuje z zamożnej dzielnicy może zostać poproszony o zapłatę wyższej ceny, niż inna osoba zmierzająca do biedniejszej części miasta, nawet jeśli w obu przypadkach popyt na przejazdy i dystans do przejechania są takie same. Oferowanie usług przez smartfona pozwala nie tylko szacować zamożność każdego klienta w zależności od tego dokąd i w jakich porach dnia jeździ, ale i wyświetlać każdemu inną cenę.
Ten system od końca zeszłego roku Uber testuje w 14 miastach w USA, w których oferuje usługę przejazdów łączonych UberPool. Kierowcy początkowo nic o tym nie wiedzieli, ale niedawno wydało się, że ich zarobek jest liczony w wielu przypadkach od innej podstawy, niż cena faktycznie płacona przez klientów za kursy. Kierowcy podejrzewali, że Uber ich kantuje, ale okazuje się, że kantuje głównie klientów, podbijając niektórym z nich ceny powyżej taryf „standardowych”.
To kantowanie czy po prostu XXI wiek?
„Kantuje” to może za mocne słowo. Po pierwsze w Uberze każdy klient przed zamówieniem samochodu widzi przybliżoną cenę przejazdu i musi ją zaakceptować, by kierowca po niego przyjechał. Po drugie nie jest to jedyny przypadek, gdy firmy starają się przewidzieć zasobność kieszeni klientów. Jakiś czas temu było głośno o serwisach rezerwacyjnych kompanii lotniczych, które wystawiały wyższe ceny posiadaczom urządzeń Apple, bo prawdopodobnie są zamożniejsi i bardziej rozrzutni (właściciel serwisu może ustalić z jakiego urządzenia i gdzie zlokalizowanego klient dokonuje zamówienia). Niektóre systemy rezerwacyjne podwyższają ceny, gdy wracamy na daną stronę i po raz kolejny oglądamy szczegóły danej usługi (a więc jesteśmy zdeterminowani, by dobić targu). Lekarstwem na to jest „wyczyszczenie” tzw. cookies w pamięci komputera – wtedy będziemy traktowani wszędzie jako nowy użytkownik.
Zjawisko to nazywa się prefront pricing i zapewne prędzej czy później zacznie działać wszędzie tam, gdzie podstawowym kanałem komunikacji z klientem jest smartfon lub komputer. W zasadzie do tego właśnie służy profilowanie klientów, które opanowało cały internet. Indywidualne, uzależnione od „wrażliwości cenowej” klienta warunki świadczenia usług z czasem mogą stać się źródłem rentowności dla wielu firm technologicznych. Czy to źle? Mnie to wkurza, bo niby dlaczego mam płacić więcej za to samo tylko dlatego, że mnie na to stać?
Czytaj też: Czy coś jest nie tak z Uberem czy z ekonomią współdzielenia? Podali najnowsze cyferki i… to jest ma-sa-kra
Czytaj: „Uber dla pacjentów”, czyli zamiast do przychodni idziesz do aplikacji
Ale z drugiej strony… przecież dokładnie tak właśnie działa system podatkowy. Niektórzy płacą 19% podatku na rzecz korzystania z infrastruktury państwowej, a inni 32% – tylko dlatego, że lepiej im się powodzi. Tyle, że państwo to państwo, a jeśli tak zachowuje się prywatna korporacja, to zupełnie inne story. Dopóki warunki oferowane przez usługodawcę stosującego takie manewry są nadal korzystne na tle cen konkurencji, zapewne nie straci on klientów – nawet jeśli będzie ich dodatkowo obciążał „podatkiem od zamożności”. Zwłaszcza, że klientom trudno się zorientować, że właśnie padli ofiarą takiej praktyki, gdyż nie wiedzą jakie ceny dana firma oferuje innym konsumentom.
Mimo wszystko brak przejrzystości cenowej to w każdym przypadku duża wada każdego produktu lub usługi, patrząc z punktu widzenia konsumenta. Sądzę, że w XXI wieku szybko dojdziemy do wniosku, że najlepiej powinniśmy postrzegać te marki, które nie będą wykorzystywać przeciwko klientowi tego wszystkiego, co o nim wiedzą. I nie będą stosowały arbitrażu cenowego. No, chyba, że za dziesięć lat innych firm już po prostu nie będzie.
Czytaj też: Uber pokazał jak można zdalnie motywować ludzi do pracy. Boję się