Patrząc na kurczący się potencjał „obronny” polskiej ochrony zdrowia w starciu z Covid-19 coraz częściej zastanawiamy się: czy to już jest ten moment, w którym trzeba ogłosić klasyczny lockdown, czyli znów zamrozić gospodarkę i zamknąć ludzi w domach na miesiąc albo dwa? Rząd wciąż liczy, że wystarczy rozwiązanie pośrednie. Stawką w tej grze jest życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi oraz kolejne 5-10% potencjału polskiej gospodarki. Jeśli rząd się pomylił, to takie właśnie będą koszty tego błędu. Jeśli ma rację, co do swojej strategii walki z Covid-19, to „zarobi” dla nas kilkadziesiąt miliardów złotych. Albo i kilkaset, w dłuższej perspektywie. Który scenariusz jest bardziej prawdopodobny?
Oglądając dramatyczne nagrania, w których karetki pogotowia chaotycznie wożą ciężko chorych pacjentów ze szpitala do szpitala w poszukiwaniu wolnych łóżek, trudno nie odnieść wrażenia, że jesteśmy już w sytuacji tak dramatycznej, w jakiej wiosną znalazła się włoska Lombardia – najbardziej dotknięty epidemią region w Europie.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rzeczywiście, chaos i brak systemów informacji, które sterowałyby ruchem chorych i wykorzystaniem coraz bardziej deficytowych „aktywów”, może rodzić najgorsze skojarzenia. Tak samo, jak liczba umierających osób – 80-120 dziennie – oraz liczba diagnozowanych chorych na Covid-19 – 8.000-10.000 dziennie. W wielu przypadkach nie sposób nie tylko dopchać się do szpitala, ale wręcz do testu na Covid-19, nie mówiąc już o próbie leczenia jakiejkolwiek innej choroby.
Czy mamy już w Polsce drugą Lombardię? Nie i (raczej) mieć nie będziemy
Ale do tego, co działo się w Lombardii jeszcze nam daleko i prawdopodobnie – nawet w czarnym scenariuszu – nie znajdziemy się w takiej sytuacji, jak ten włoski region, zaskoczony wiosną gigantycznym i błyskawicznym wzrostem zachorowań.
Przypomnijmy liczby: w tym, liczącym 10 mln ludzi, regionie Włoch w najgorszym momencie epidemii umierało 400 osób dziennie. W czterokrotnie bardziej ludnej Polsce mamy na razie wspomniane wyżej ok. 100 zgonów dziennie, choć według prognoz IHME, fundacji Gatesów (do tej pory przeszacowywały one skalę epidemii w Polsce), w grudniu ta liczba może urosnąć do 400-450 osób dziennie umierających na Covid-19. Poniżej na wykresie Polska (na czerwono) i Lombardia (na niebiesko).
Ale to wciąż będzie relatywnie cztery razy mniej, niż w najgorszym momencie w Lombardii. Niewykluczone jednak, że uda się uniknąć takiej tragedii ze względu na zwiększanie liczby łóżek intensywnej terapii. Lombardia na starcie „czarnych tygodni” miała do dyspozycji 400 miejsc w szpitalach, potem zwiększono ten potencjał do 1.000.
My generalnie mamy ich tylko 4.000, ale według deklaracji rządu różne drastyczne posunięcia („aneksja” innych oddziałów na potrzeby leczenia pacjentów Covid-19, „wypożyczenie” łóżek z niektórych prywatnych klinik) zwiększą ten potencjał do 15.000-20.000 łóżek. Modele matematyczne pokazują, że gdybyśmy nic nie zrobili (czyli nie ograniczali kontaktów i nie nosili maseczek), to te 20.000 łóżek raczej by nie starczyło.
Przyszłość pokaże, czy starczy wykwalifikowanego personelu medycznego (którym rządzący tak pomiatali przez całe lata), by zaopiekować się taką liczbą chorych. Na razie zajętych jest ponad 9.000 łóżek intensywnej terapii.
Soft-lockdown: autorska ścieżka polskiego rządu na walkę z pandemią Covid-19?
Dzienny przyrost „zajętości” łóżek dla pacjentów z Covid-19 wynosi ok. 400-500 łóżek dziennie, co oznacza, że za dwa tygodnie możliwości polskiej służby zdrowia się wyczepią. Ale w tym czasie powinien już zacząć działać wprowadzony tuż przed weekendem soft-lockdown. Powinien, ale… nie musi.
Rząd wycofał młodzież ze szkół i ograniczył działalność niektórych branż (restauracje, siłownie), wprowadził limity ludzi w sklepach oraz zalecił Polakom, żeby nie ruszali się z domów. Jest cień szansy, że te działania wystarczą, by współczynnik reprodukcji wirusa spadł poniżej 1 (a więc aby liczba zakażonych przestała rosnąć). Niektórzy mówią, że w zeszłym tygodniu wynosił 1,3, inni straszą, że może nawet 1,7.
Wspomniana wyżej IHME szacuje, że w marcu 2020 r. w Lombardii dziennie zakażało się koronawirusem ponad 20.000 ludzi. W Polsce dziś jest to – według różnych szacunków – od 40.000 do 60.000 ludzi.
Pod tym względem niestety zaczniemy przypominać Lombardię, choć ratuje nas fakt, że to już druga fala, a więc potencjał ochrony zdrowia został przynajmniej w pewnej skali powiększony. I wciąż jest nadzieja na to, że ludzie będą umierali „tylko” na Covid-19, a nie z tego powodu, że nie było dla nich respiratora, ani innego urządzenia wspomagającego oddychanie.
Grupa MOCOS szacuje, że jest 50% prawdopodobieństwa, iż w połowie listopada będziemy mieli oficjalnie między 30.000 a 40.000 przypadków wirusa. A wersja optymistyczna zakłada, że ponad 20.000… To oczywiście są liczby, które nie uwzględniają żadnych nowych obostrzeń.
Jeśli dziś na koronawirusa umiera średnio 80 osób dziennie, to za kilkanaście dni może umierać po 200-250 (o ile nie zabraknie respiratorów i lekarzy). Tak wygląda współczynnik „R”, czyli szybkość rozpowszechniania się wirusa według jednego z modeli.
Pytanie brzmi: czy to już jest ten moment, w którym nie mamy innego wyjścia i trzeba wprowadzić klasyczny i całkowity lockdown po raz drugi? Moim zdaniem rząd trzyma już rękę na guziku z takim napisem, ale wciąż waha się przed jego naciśnięciem.
Wszystko zależy od tego, czy przestanie topnieć zapas wolnych łóżek i respiratorów. A więc: czy soft-lockdown okaże się skuteczny. Polska strategia testowania wyłącznie osób mających objawy spowodowała, że nie mamy zielonego pojęcia, ile jest w Polsce wirusa. Wśród osób, które są testowane na Covid-19 choroba jest potwierdzana u co czwartej, co piątej. Jedynym wskaźnikiem, który możemy obserwować, jest liczba osób przyjmowanych do szpitali, w tym na intensywną terapię.
Soft-lockdown: jaki w tym sens? Wbrew pozorom – jest (przynajmniej w teorii)
W pełni rozumiem dylemat polskiego rządu, który – niezależnie od kardynalnych błędów, które popełnił latem – teraz obawia się lockdownu, jak diabeł święconej wody. Zamknięcie gospodarki oznacza wielokrotnie większe straty, niż ograniczenie działalności niektórych branż, które teraz obserwujemy.
W jednym z poprzednich tekstów oszacowałem, że miesięczne straty firm, wynikające z soft-lockdownu mogą wynieść 6-7 mld zł. To duże pieniądze, ale pełny lockdown kosztował polską gospodarkę 30-40 mld zł miesięcznie, a niektóre szacunki mówiły nawet o 60 mld zł.
Są kraje, które postanowiły rozprawić się z wirusem na ostro i nie patrząc na koszty. Izrael już w połowie września zarządził pełne zamknięcie gospodarki i ludzie w zasadzie mieli zakaz wychodzenia na ulice. Izrael podjął decyzję o lockdownie, gdy liczba zakażeń oficjalnie wykrywanych była taka (w proporcji do liczby obywateli), jak gdyby u nas wykrywano dziennie 16.000-18.000 przypadków.
Po miesiącu lockdownu wydaje się, że sytuacja została z grubsza opanowana, ale tak całkiem wirusa w Izraelu nie wybili. A koszt lockdownu 2.0 policzyli na równowartość 30-40 mld zł. Ponieważ PKB tej gospodarki na mieszkańca jest nieco większe, niż Polski (a mieszkańców mamy cztery razy więcej), to trzeba się liczyć z tym, że w liczbach bezwzględnych nasz lockdown kosztowałby ze dwa-trzy razy tyle, co izraelski.
Gdyby za te pieniądze dało się „kupić” pewność, że wirus zostanie ostatecznie wybity, to pół biedy. Ale takiej pewności nie ma. Polska popełniła wiosną właśnie ten błąd: zaczęła bardzo szybko, raptownie otwierać gospodarkę, gdy wirus nie był jeszcze do końca zniszczony. Zaoszczędziliśmy 40-50 mld zł, ale skazaliśmy się na „pełzającą epidemię” latem i nieuchronny wybuch jesienią. Chociaż może i tak druga fala by przyszła, niezależnie od tempa otwierania gospodarki?
Wygląda więc na to, że jeśli sytuacja (czyt. ludzie umierający w kolejce do respiratora) lub graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, że taki scenariusz zacznie się realizować w ciągu najdalej tygodnia, nie wymusi całkowitego lockdownu, to polski rząd go nie wprowadzi.
Czytaj też: Dlaczego rząd chce, żeby małe dzieci nadal chodziły do szkół? Chodzi o to, żeby nie wyłączyć z pracy dużej liczby ich rodziców (ile by to kosztowało – liczyłem tutaj).
Czytaj więcej o modelu szwedzkim: Czy Szwedom udało się uratować gospodarkę, ograniczając lockdown do minimum?
Cena zamknięcia gospodarki: ilu ludzi uda się uratować i za jaką cenę?
Zapewne nie da się już uniknąć sytuacji, w której na Covid-19 w najbliższych kilku miesiącach będzie umierało po kilka tysięcy osób miesięcznie – jeśli oficjalnie zakażonych jest 200.000, zaś prawdopodobnie z wirusem zetknęło lub zetknie się w najbliższym czasie 1,5-3 mln ludzi, to 0,5% śmiertelności oznaczałoby do 15.000 zmarłych do końca zimy 2020-2021.
To cena, którą zapewne rząd jest gotów zapłacić – choć nikt oczywiście tego nie komunikuje. Ponowne, całkowite zamknięcie gospodarki kosztowałoby kilkadziesiąt miliardów złotych (o ile skończyłoby się na jednym miesiącu), a liczbę zmarłych pewnie udałoby się zbić najwyżej o połowę. Rachunek jest bolesny, ale bezlitosny: każde uratowane życie kosztowałoby bardzo dużo we wzroście bezrobocia i zniszczonych firmach.
W Izraelu szacują, że trwający nieco ponad miesiąc lockdown spowoduje wzrost bezrobocia o 500.000 ludzi oraz upadek do 100.000 firm, co ograniczy potencjał gospodarki o 7-8%. A mówimy o tylko jednomiesięcznym lockdownie!
Nie można wykluczyć, że do czasu wynalezienia szczepionki wirus i tak będzie wracał. I dopiero sam z siebie się „wyciszy”, gdy ludzi z odpornością (czasową lub trwałą), będzie na tyle dużo, iż współczynnik reprodukcji wirusa spadnie poniżej 1 z przyczyn czysto statystycznych.
W takiej np. Hiszpanii oficjalnie zakażonych jest lub był już milion osób. To oznacza, że wirus przeszedł tak naprawdę przez kilka milionów ludzi (może 5 mln, może 8 mln…). A Hiszpania ma 47 mln mieszkańców, więc dopiero, gdy wirusem zarazi się 22-23 mln ludzi, będzie spowalniał zarażanie kolejnych. Pytanie brzmi: czy drogą do tego powinny być trzy-cztery hard-lockdowny, czy raczej próba chodzenia po cienkiej linie, które proponuje np. polski rząd?
Hard-lockdown spowalnia rozprzestrzenianie się wirusa, co ma sens, jeśli za chwilę będzie skuteczna szczepionka. Soft-lockdown zwiększa „straty w ludziach” do czasu wynalezienia szczepionki, ale ogranicza wszystkie inne straty (w potencjale gospodarki i zdrowiu psychicznym Narodu). Zwłaszcza, że wirus mutuje i staje się chyba mniej zabójczy (choć bardziej zaraźliwy), a tak naprawdę jedyną zagrożoną masowym umieraniem z jego powodu są osoby starsze, które można próbować w ramach jakiejś soft-strategii odizolować.
Pytanie na jak długo można izolować osoby najbardziej narażone na śmierć z powodu Covid-19: hard-lockdown jest bardziej „sprawiedliwy”, bo zamyka się w domach wszystkich, a potem wszystkich wypuszcza.
Jest jeszcze jeden dylemat: czy soft-lockdown (np. na modłę szwedzką) ma sens w sytuacji, gdy we wszystkich krajach ościennych będzie hard-lockdown? W takiej sytuacji gospodarka i tak będzie nie do uratowania, a przy soft-lockdownie więcej ludzi umrze. Jakiś czas temu udowodniliśmy to w „Subiektywnie…” na liczbach.
Gdzie kryje się ryzyko w strategii polskiego rządu? W dwóch miejscach
Rząd stąpa jednak po grząskim gruncie, bo mówimy wciąż o scenariuszu, w którym soft-lockdown jako-tako zadziała, a liczba zmarłych nie przekroczy jednak tych kilkunastu tysięcy w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Na stole jest jednak i drugi scenariusz, bardziej czarny. Mówi on o tym, że rząd będzie zmuszony do stopniowego i chaotycznego zaostrzania lockdownu lub też niektóre branże będą „wyłączały się” same. Np. szkoły się zamkną, bo nie będzie komu w nich uczyć.
Ewentualny krach strategii rządu (którego nie życzę) może wynikać z dwóch rzeczy: że niewłaściwie skalibrował parametr „soft” w lockdownie (czyli zamknął nieco za mało „wrażliwych” na rozprzestrzenianie się zakażeń miejsc), albo że nie potrafił użyć wiedzy ekspertów, by punktowo uderzyć tam, gdzie wirus się panoszy. Głośno ostatnio było o tym, że rząd zamyka siłownie i baseny (chlor w wodzie chyba wybija wirusa?), a nie zamyka kościołów, ani kawiarni. Nie wiadomo jakie są kryteria wyboru zamykanych miejsc i czy mają cokolwiek wspólnego ze statystykami „namnażalności” wirusa w tychże.
To scenariusz, w którym nie udaje nam się uniknąć większej śmiertelności, niż te 0,5% (czyli kilkanaście tysięcy ludzi), a gospodarka będzie krwawić nie przez miesiąc-dwa, tylko przez cztery lub pięć miesięcy. Jeśli przyjmiemy scenariusz „kroczącego lockdownu”, w którym rząd wyłącza coraz większą liczbę branż, a w trzecim miesiącu jest zmuszony całkiem zamknąć kraj, mamy jak w banku 20-30 mld zł strat w ramach soft-lockdownu plus koszty tego pełnego, który i tak musi nastąpić.
Albo zadbasz o wiedzę, albo zagrasz życiem obywateli na loterii
Dziś nie sposób powiedzieć, która strategia będzie słuszna. Ta drakońska, którą zastosowano w Izrealu – jak również np. w Australii – oznacza wysoki rachunek do zapłacenia z szansą na powrót do normalności (albo na powolne krwawienie). Strategia soft to zakład na loterii. Ryzykujemy życiem kilkunastu, może kilkudziesięciu tysięcy ludzi, żeby uratować 5-10% potencjału gospodarczego kraju przed zniszczeniem.
Gdyby polskie władze nie były jak dzieci we mgle i gdybyśmy w czasie spokojnego lata rozbudowali możliwości testowania obywateli, a także dali im aplikację do śledzenia kontaktów, szanse na powodzenia drugiego scenariusza byłyby duże lub bardzo duże. Ale ponieważ rządzący o to nie zadbali – teraz muszą grać na loterii i liczyć, że znów im się uda.
źródło zdjęcia: Queven/Pixabay