Są horrory, które wcale nie są straszne. I są prawnicy, którzy myślą, że są jak sprite, a pragnienie nie ma żadnych szans. Pan Mateusz dostał z banku wezwanie do zapłaty. Na kilkaset tysięcy złotych. Bankowi prawnicy tłumaczą mu, że już przegrał, choć wygrał. A w związku z tym mają roszczenia. I to jakie! Straszny film w polskim banku
Jak wiadomo, w sądach jest ponad 130 000 spraw frankowiczów, których przedmiotem jest ustalenie nieważności umów kredytowych. Banki w większości (97-98%, w zależności od autorów statystyk) je przegrywają. Utworzyły też na te spory rezerwy. Ale walczą do końca – już bardziej o przeciągnięcie procesów niż o zwycięstwo. Im bardziej frankowa awantura rozciągnie się w czasie, tym łatwiej będzie ją rozmasować w bankowych bilansach i rachunku wyników.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Bankowcy próbują też powstrzymać przed pójściem do sądu tę większość frankowiczów (ponad 200 000), którzy jeszcze nie zakwestionowali swoich kredytów. Głównym orężem jest podnoszenie możliwości żądania od klientów waloryzacji przekazanego kapitału. Po orzeczeniu nieważności umowy klient co prawda ma „unieważnione” odsetki i różnice kursowe, ale musiałby oddać kapitał zwaloryzowany przez sąd o inflację.
O to, czy bankowcom może się taka waloryzacja należeć czy też nie, kłócą się prawnicy obu stron, w różny sposób interpretując orzeczenie TSUE dotyczące wynagrodzenia za kapitał. Europejski sąd orzekł, że żadne wynagrodzenie za kapitał się nie należy, ani też nie należy się żaden rodzaj rekompensaty. No, ale bankowcy mówią: „waloryzacja to nie rekompensata”. Spór pewnie rozstrzygnie TSUE, bo już są w tej sprawie zgłoszone kolejne pytanie od polskich sądów (bankowcy mają też na koncie pojedyncze wygrane procesy o waloryzację).
Tymczasem bankowcy próbują wycisnąć z całej sytuacji, ile się da i demonstrują twardość, kontrpozywając klientów już będących w sądach i toczących procesy o nieważność ich umów. Najpierw roszczeniem było wynagrodzenie za kapitał, a teraz jest ono podmieniane na waloryzację tegoż kapitału. Wydaje mi się, że najważniejszym celem nie jest wygrywanie tych sporów, ale dotarcie z komunikatem do klientów, którzy do sądów jeszcze nie poszli: „nie będzie Wam łatwo”.
No, ale kontrpozwy są dość kłopotliwym narzędziem, bo wymagają dużo papierologii, angażowania cennych sił prawniczych i wnoszenia opłat sądowych. Dlatego opcją alternatywną jest straszonko. Takie właśnie narzędzie zastosował bank PKO BP wobec jednego z moich czytelników – a, jak się dowiedziałem – również wobec innych kredytobiorców frankowych.
Otóż pan Mateusz dostał z największego polskiego banku… wezwanie do zapłaty opiewające na okrągłą sumkę będącą równowartością kapitału startowego swojego kredytu. Tego, o którego unieważnienie się ubiega właśnie w sądzie (nie bez sukcesów zresztą, o czym za chwilę). Bank zatytułował swoje wezwanie tak: „rozliczenie roszczeń w zakresie wypłaconego przez bank kapitału wynikających z bezskuteczności (nieważności) umowy kredytu”.
W petitum swojego pisma bank uświadamia klientowi, że w czerwcu europejski trybunał TSUE wypowiedział się w sprawie możliwości dochodzenia przez klienta oraz przez bank roszczeń wykraczających poza wartość udzielonego kredytu (w przypadku klienta pozytywnie, w przypadku banku negatywnie). I że w ocenie banku to stanowisko nie pozbawia banku prawa do żądania zwrotu aktualnej wartości wypłaconego klientowi kapitału. I że nie byłaby to żadna rekompensata, a jedynie żądanie zwrotu kapitału w jego aktualnej wartości.
Następnie bank tłumaczy, że na razie domaga się jedynie zwrotu nominalnej wartości kwoty udzielonego kredytu, ale w żadnym wypadku nie wyczerpuje to roszczeń banku dotyczących waloryzacji tegoż kapitału (zwrotu aktualnej wartości tego kapitału).
Pan Mateusz, gdy przeczytał to pismo, to nie wiedział, czy ma się śmiać czy płakać. No bo tak: jakiś czas temu poszedł z bankiem do sądu. W pozwie wskazał klauzule abuzywne i na tej podstawie – za pomocą profesjonalnych prawników – poprosił sąd, by ten orzekł, iż umowa nigdy nie istniała. A więc bank ma zwrócić wszystkie pobrane pieniądze (wraz z odsetkami i różnicami kursowymi), a klient – kwotę wypłaconego kredytu.
Bank się na to nie zgodził i uważa, że umowa jest ważna oraz skuteczna. I przez wiele miesięcy się z klientem użera na sali sądowej, próbując to właśnie udowodnić. A potem… wysyła takie pismo, w którym żąda zwrotu kwoty kredytu w ramach „rozliczenia roszczeń (…) wynikających z bezskuteczności (nieważności) umowy kredytu”. Czyli przyznaje, że umowa może być nieważna?
„Bank żąda ode mnie 650 000 zł, czyli tyle ile pożyczyłem, a także jakichś 500 franków, nie mam pojęcia z jakiego tytułu. Poczułem się, jakby mi zdechłą rybę w gazecie przysłali. Trudno to nazwać inaczej niż zastraszaniem. Po pierwsze mam przecież kancelarię, która mnie reprezentuje w tej sprawie i bank o tym wie, a mimo to przesyła takie pismo bezpośrednio do mnie. Po drugie bank twierdzi, że umowa jest ważna, a tu jakby się przyznawał, że jednak może jest nieważna. Po trzecie chcą – chyba na czas wyjaśnienia sporu – zwrotu tej kwoty, ale nawet nie zająknęli się o zwrocie wpłaconych przeze mnie pieniędzy”
– pisze pan Mateusz. Rzeczywiście, gdyby chodziło o to, że bank doszedł do wniosku, iż czas skończyć sądowy spór i rozliczyć się z klientem, to wezwanie powinno zawierać jeszcze jeden punkt – prośbę o wskazanie numeru rachunku bankowego, na który bank ma zwrócić klientowi wszystkie pobrane pieniądze. Najlepiej w ich zwaloryzowanej wartości (czyli rzeczywistej). I zobowiązanie do wykreślenia hipoteki, którą „wisi” na nieruchomości. A tu nic. O tym akurat zapomnieli wspomnieć.
O co tu chodzi? Światło na tę sprawę rzuca fakt, że całkiem niedawno pan Mateusz wygrał z bankiem proces o nieważność umowy kredytowej. Co prawda wyrok sądu jest nieprawomocny, ale niewykluczone, że pismo z banku jest rozpaczliwą próbą powiedzenia klientowi: „no to może jednak się dogadajmy?”. Na taki podtekst pisma może wskazywać jego ostatni akapit:
„Niniejsze wezwanie do zapłaty nie wyklucza zawarcia z bankiem ugody. Bank jest w każdej chwili gotów do podjęcia negocjacji i zakończenia sporu ugodą na warunkach akceptowalnych dla obu stron”
Przypomina to sytuację boksera, który został właśnie posłany na deski, jest liczony przez sędziego i leżąc na tych deskach, mówi do rywala: „hej, może jednak się dogadamy, proponuję remis na akceptowalnych dla obu stron warunkach”. A potem dodaje: „jak będziesz nadal mnie bił, to wstanę i spuszczę ci taki łomot, że popamiętasz. Ja tak leżę, bo lubię”.
No, rzeczywiście, horror lepszy niż „Straszny film”, naprawdę można się przestraszyć. Jeśli bank chce się dogadać, to powinien wysłać pismo z propozycją ugody (a nie wysyłać „wezwanie do zapłaty”). Jeśli uznaje nieprawomocny wyrok i nie zamierza się odwoływać – powinien dołożyć do tego pisma część dotyczącą rozliczenia kwoty, którą klient wpłacił.
Żądanie, by klient zwrócił kapitał i szykował kasę na dodatkowe roszczenia wynikające z waloryzacji sądowej, wygląda na próbę zmiękczenia kredytobiorcy. W przypadku tego konkretnego klienta rzeczywiście przypomina to próbę zmiękczenia boksera, właśnie posłał rywala na deski. To może się nie udać. Być może lepiej zadziała w przypadku klientów, którzy nie mają jeszcze wyroku pierwszej instancji (o ile im też takie pisma bank wysyła).
Aaa, i jeszcze jedno: nie dotykam tym felietonem istoty sporu o franki. Uważam – czemu dawałem wielokrotnie wyraz – że rozwiązanie pt. „darmowy kredyt” jest przefajnowane. I cały kłopot wynika z tego, że państwo polskie abdykowało. Ale to nie oznacza, że banki – w walce o inny podział kosztów – powinny się zachowywać tak nielogicznie.
Czy warto iść na ugodę z bankiem? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi, ale spróbowaliśmy sporządzić listę warunków, które powinna zawierać dobra ugoda.
Procesy klientów z bankami o kredyty frankowe są jak… aplikacje do dawania napiwków. Jedne i drugie rozwiązują problemy, które nie powinny nigdy wystąpić.
źródło zdjęcia tytułowego: kadr z parodii horrorów pt. „Straszny film” (2000 r.)