Nauczyciele twardo żądają podwyżek pensji. Rząd obiecuje, że dyplomowany nauczyciel już(?) za cztery lata zarobi miesięcznie 5700 zł na rękę pod warunkiem, że… więcej godzin spędzi przy tablicy. Ilu nauczycieli przestanie być potrzebnych i to nie tylko z tego powodu? I co można zrobić, żeby jednak byli potrzebni? Spróbowałem policzyć
Atmosfera na linii rząd-nauczyciele gęstnieje z godziny na godzinę i nie wiadomo, jak to się skończy. Nauczyciele chcieli 1000 zł podwyżki, teraz chcą 30% podwyżki od obecnego wynagrodzenia, które – przynajmniej oficjalnie, bo niektórzy nauczyciele raportują, że zarabiają mniej – wynoszą:
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- 3045 zł brutto w przypadku nauczyciela stażysty (2188 zł na rękę),
- 3380 zł brutto w przypadku nauczyciela kontraktowego (2421 zł na rękę),
- 4385 zł brutto w przypadku nauczyciela mianowanego (3121 zł na rękę),
- 5603 zł brutto w przypadku nauczyciela dyplomowanego (3970 zł na rękę).
Te 30% w przypadku nauczycieli o najniższym stopniu zawodowym oznaczałoby już tylko 650 zł na rękę więcej, a w przypadku nauczycieli mianowanych i dyplomowanych – 1000-1200 zł. Tak czy siak, mówimy o przeznaczeniu na podwyżki przez podatników ok. 13-15 mld zł. Wiadomo, że rząd te pieniądze ma, ale zamiast na poprawę sytuacji w szpitalach (ludzie umierają na SOR-ach, ale kogo to obchodzi?) i szkołach – woli je przeznaczać na oferowanie wyborcom przekazów pieniężnych (o tym, czym różni się mądry polityk od pośrednika finansowego, poczytajcie tutaj).
Ze statystyk pokazywanych przez GUS wynika, że mniej więcej połowa nauczycieli pracujących obecnie z naszymi dziećmi ma najwyższy stopień „wtajemniczenia”, czyli mają szansę na tę najwyższą pensję – choć, jak powiadam, nauczyciele raportują, że dostają realnie znacznie mniej. I że harują jak woły, po 40-45 godzin tygodniowo przy oficjalnym pensum 18 godzin.
O tym, ile powinni zarabiać w Polsce nauczyciele według nas – uwzględniając realną liczbę wypracowywanych godzin, stopień trudności tej pracy (konieczność utrzymywania skupienia level hard), jak również większą niż w przypadku zwykłych śmiertelników liczbę dni wolnych – przeczytacie w artykule pod tym linkiem. Zapraszam do poczytania tekstu, jak i komentarzy, z których większość jest mądrzejsza niż sam tekst.
Czytaj też: Na co idą pieniądze z podatków? Ta jedna liczba pokazuje, że staczamy się w przepaść
Rząd do nauczycieli: duże podwyżki, ale… wyższe pensum
Dzś zajmę się propozycją, którą dla nauczycieli przygotował rząd. Jest ona o tyle ciekawa, że pokazuje (prawdopodobnie rząd odsłonił to „niechcący”, choć może i trochę celowo?), jak będzie wyglądała w Polsce przyszłość nauczycieli. Propozycja rządu jest następująca: zwiększenie pensum w zamian za większe pieniądze. Pomysł firmowany przez wicepremier Beatę Szydło ma dwa warianty:
- przy 22 godzinach pensum: w 2020 r. nauczyciel dyplomowany miałby 6128 zł brutto, a w 2023 r. – 7704 zł.
- przy 24 godzinach pensum: w 2020 r. nauczyciel dyplomowany miałby 6335 zł brutto, a w 2023 r. – 8100 zł (czyli 5700 zł na rękę).
Brzmi dobrze, ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo jeśli spojrzeć drugi raz, to wydaje się to perfekcyjnym sposobem na pozbycie się z zawodu dużej części nauczycieli. Nie twierdzę, że nie będzie to i tak konieczne, ale fakt jest taki, że propozycja rządu takie ma właśnie drugie dno. Bo więcej zajęć przy tablicy „przypisanych” do jednego nauczyciela oznacza, że etatu zabraknie dla innego. Ten jeden zarobi więcej, a ten drugi będzie musiał sobie znaleźć inną robotę.
Zwiększenie pensum tym mocniej wpłynie na liczbę potrzebnych w Polsce nauczycieli, że jednocześnie mamy coraz mniej dzieci do uczenia. Owszem, można obstawić, że gdyby coraz mniejszą liczbę uczniów uczyła ta sama liczba nauczycieli, to poziom edukacji w kraju wzrośnie. Jakoś tego nie widać, choć właśnie tak z relacją liczba uczniów do liczba etatów nauczycielskich było. Poniżej podaję liczbę uczniów w szkołach i przedszkolach w kilku przykładowo podanych latach (dane z raportów GUS):
- 2000 – 7.404.385
- 2006 – 6.550.013
- 2018 – 4.905.435
W wieku 7-12 lat (czyli podstawówka sprzed reformy PiS) mieliśmy dziesięć lat temu 3,17 mln uczniów, a teraz mamy 2,3 mln. W wieku 13-15 lat, czyli gimnazjalnym, było 1,81 mln dzieci, a teraz jest milion. W wieku ponadgimnazjalnym było 1,81 mln uczniów, a teraz jest 1,05 mln. Przedszkolaków nie brałem pod lupę, choć w ich przypadku może byłoby ze statystykami ciut lepiej.
Jak widzicie – liczba dzieci do uczenia spada na łeb, na szyję. W ciągu niespełna 20 lat ubyło 2,5 mln młodych ludzi pobierających edukację od przedzkola do Opo… tfu, do matury. Z kolei jak się weźmie liczbę zatrudnionych w szkołach nauczycieli, to dużych zmian w liczbie etatów nie widać. Dziesięć lat temu w podstawówkach mieliśmy 184.000 etatów, a teraz – 223.000 etatów. W gimnazjach było 113.000 etatów, a jest 66.000. W szkołach ponadgimnazjalnych było 109.000, a jest 117.000 etatów.
Sumując wszystko, wyjdzie, że w ostatniej dziesięciolatce przy mniejszej o 1,6 mln liczbie pobierających edukację dzieci i młodzieży liczba nauczycieli mniej więcej oscyluje na tym samym poziomie – 406.000 etatów. Być może liczba nauczycieli spada, a tylko liczba etatów się nie zmienia?
Czytaj też o tym: W polską służbę zdrowia uderzy tsunami. Ludzie będą umierali na ulicach. Oto pięć rzeczy, które musimy szybko zrobić, żeby się uratować
Wyższa pensja za wyższe pensum. Ile nauczycieli przestanie być potrzebnych?
No i teraz nałóżmy na to propozycję rządu, żeby zwiększyć pensum do 22-24 godzin. Skupię się na tej bardziej radykalnej propozycji, żeby wyniki były „wyraźniejsze”. Żeby obliczyć, ilu nauczycieli przestanie być potrzebnych, wymyśliłem wskaźnik etatouczniogodzina. Powstaje on, gdy pomnożę liczbę etatów nauczycielskich razy liczbę godzin w pensum i otrzymany wynik podzielę przez liczbę uczniów uczęszczających do szkół.
Na chwilę obecną wskaźnik etatouczniogodziny (EUG) wynosi 1,68 i powstał po przeprowadzeniu takiego obliczenia:
- 406.000 etatów x 18 godzin pensum = 7.308.000 etatogodzin / 4.350.000 uczniów = 1,68 etatogodziny na ucznia (EUG)
Przyjmijmy teraz, że pensum rośnie do 24 godzin miesięcznie, zgodnie z propozycją rządu. W takiej sytuacji EUG rośnie do 2,24.
- 406.000 etatów x 24 godziny = 9.744.000 etatogodzin / 4.350.000 uczniów = 2,24 etatogodziny na ucznia
Jeśli mamy więcej godzin przy tablicy i tyle samo uczniów, to jakaś część nauczycieli stanie się niepotrzebna. Ilu konkretnie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, sprawdziłem przy jakiej liczbie etatów EUG wróci przy wyższym pensum do „bazowego” poziomu 1,68. Ten poziom to… 305.000 etatów. Oznaczałoby to, że co czwarty nauczyciel stałby się niepotrzebny.
- 305.000 etatów x 24 godziny = 7.320.000 etatogodzin / 4.350.000 uczniów = 1,68 etatouczniogodzina (EUG)
No dobra, ale przecież liczba uczniów nie musi być constans. Jeśli do tej pory spadała w tempie jakieś 240.000 uczniów rocznie, to dlaczego w przyszłości ma być inaczej? Nie analizowałem dokładnie tablic przyrostu naturalnego, ale przyjmijmy założenie, że przez najbliższe cztery lata liczba uczniów w różnych szkołach będzie spadała w tempie o połowę wolniejszym niż do tej pory (czyli o 120.000 rocznie). A więc za cztery lata będziemy mieli już nie 4.350.000 uczniów, lecz tylko 3.850.000.
Jeśli do rachunku włożymy obecną liczbę etatów, większe pensum i mniej uczniów, to uzyskamy…
- 406.000 etatów x 24 godziny = 9.744.000 etatogodzin / 3.850.000 uczników = 2,53 etatogodziny na ucznia (EUG)
Zgodnie z założeniem chcemy doprowadzić liczbę etatów w nowej sytuacji do takiej liczby, żeby EUG „wróciło” do poziomu startowego, czyli 1,68. Poziom etatów, przy których to następuje wynosi… 270.000. To oznaczałoby, że niepotrzebna będzie aż jedna trzecia nauczycieli.
- 270.000 etatów x 24 godziny = 6.480.000 etatogodzin / 3.850.000 uczniów = 1,68 etatogodzina na ucznia (EUG)
A co to wszystko oznacza dla budżetu państwa? Ano dziś nauczyciel dyplomowany zarabia 5.600 zł brutto, zaś rząd chciałby, żeby zarabiał 8.100 zł brutto, czyli o 40% więcej. Jednocześnie z rachunków wynika, że przy mniejszej liczbie uczniów i większym pensum może być niepotrzebnych ok. 30% nauczycieli. Wzrost budżetu na wypłaty dla nauczycieli będzie zatem bardzo umiarkowany, bo zamortyzuje go ubywanie etatów.
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o Finansach”, zapisz się na mój newsletter i bądźmy w kontakcie!
Mniej uczniów? Mniej nauczycieli? Jeśli szkoła ma być lepsza, to…
Oczywiście ten rachunek ma kilka wad. Po pierwsze: ten rachunek zakłada, że nauczyciele nadal harują jak woły po 40-46 godzin. Gdyby przyjąć, że większe pensum oznacza jednocześnie zmniejszenie liczby zajęć „pozatablicowych”, to nauczycieli byłoby potrzebnych więcej.
Po drugie: można przyjąć, że chcemy wykorzystać wzrost pensji nauczycieli do nowego sformatowania szkół i zmian w programie takich, które przystosują Polskę do XXI wieku. Bardziej indywidualne podejście do uczniów, nowe programy, nowe przedmioty, szkoła deluxe. Wtedy potrzebujemy więcej nauczycieli pracujących mniej, ale za to mądrzej. Czyli – „mówiąc” wskaźnikiem, który obliczałem – wyższego EUG.
Bo tym, czego potrzebujemy przede wszystkim, jest odwrócenie tego wykresu, który przynosi wstyd partii rządzącej. To się nie miało prawa wydarzyć w kraju tak szybko się rozwijającym jak Polska (wykres z raportu GUS):
Jak można było dopuścić do tego, że wydatki na naukę naszych dzieci nie są w stanie nawet dogonić wzrostu PKB? Ten wykres pokazuje w dodatku, że państwo w ogole przestało wspierać szkoły większymi pieniędzmi z budżetu centralnego (to ten niższy, jaśniejszy słupek), wzrost wydatków na szkoły jest zasługą głównie samorządów. Ale to – jak widać po spadającej linii obrazującej relację nakładów na szkolnictwo do szybko rosnącego PKB – nie wystarcza.
Po trzecie: ten rachunek nie uwzględnia, że nauczycieli będzie ubywało przez to, że są statystycznie coraz starsi – średnia to już ponad 50 lat – i będą przechodzili na emeryturę. Spadek liczby etatów będzie więc w takiej sytuacji zamortyzowany wzrostem liczby nauczycielskich emerytów. Nie wiem, jak dziś wygląda sytuacja z odchodzeniem nauczycieli na wcześniejsze emerytury, ale jeszcze kilka lat temu wyglądała tak:
Tym niemniej bolesna prawda jest taka, że uczniów mamy coraz mniej i przy zachowaniu obecnych standardów i wyższego pensum będzie potrzeba znacznie mniej nauczycieli. Jeśli jednak chcemy podwyższyć standardy, to musimy lepiej płacić nauczycielom i nie zmniejszać ich liczby proporcjonalnie do liczby uczniów oraz do wyższego pensum. Tylko nie jestem pewny, czy obecnie rządzący nami politycy mają właśnie taki plan.
ilustracja tytułowa: giovannaco/Pixabay.com