Dla zagranicznych inwestorów GPW notuje właśnie najgorszy tydzień od początku września 2023 r. Dla krajowych – „tylko” od połowy marca. Hossa na polskiej giełdzie nie utrzyma się bez napływu kapitału ze świata. Co sprawia, że nasz rynek akcji jest albo nie jest atrakcyjny dla zagranicznych inwestorów? I czy ostatnie osłabienie złotego może być sygnałem ostrzegawczym, że hossa na warszawskiej giełdzie powoli dobiega końca?
WIG20, czyli indeks dwudziestu największych i najpłynniejszych spółek z GPW wzrósł w tym roku o 3,7%, co może nie jest jakimś specjalnie oszałamiającym wynikiem. Jednak od przedwyborczego dołka z I połowy października 2023 r. jest już na plusie o ponad 30%. Ten sam indeks wyrażony w dolarze amerykańskim w tym samym okresie zyskał zaś więcej niż 40%.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Z czego wynika ta różnica? Oczywiście z równoległego do wzrostów na giełdzie umocnienia złotego. Z perspektywy międzynarodowego inwestora, który kupuje akcje rynków wschodzących, kluczowe są nieco inne czynniki niż dla krajowego.
Podstawa to fundamentalna wycena instrumentów i perspektywy. W przypadku polskiej giełdy to oczywiście koniunktura gospodarcza i szansa na to, że wyniki finansowe będą się poprawiać.
Można zakładać, że wchodzimy w fazę ożywienia gospodarczego. Zmiana rządu rokowała na poprawę zarządzania w spółkach z udziałem Skarbu Państwa – a te stanowią ważny składnik WIG20.
Nie bez wpływu pewnie było oczekiwanie na uruchomienie środków z KPO i ogólnie lepsze relacje z UE. Inwestorzy zagraniczni dużo więcej uwagi przykładają także do kryteriów ESG, więc zwycięstwo w wyborach bardziej progresywnych partii niebezpodstawnie dawało nadzieję na bardziej proekologiczny zwrot w polityce państwa.
Co z tego się udało? Wzrost gospodarczy rzeczywiście przyspiesza, środki z KPO rzeczywiście zaczęły napływać, unijni komisarze nie pohukują już z oburzenia, nominaci PiS w spółkach są w większości „wyczyszczeni”, ale…
Miało być tak pięknie…
Nie jest do końca tak różowo, jak można było zakładać. Teoretycznie dobrym sygnałem jest spadająca inflacja – w końcu gospodarka wraca do normy. Jednak przyczyną szybszego od prognoz hamowania dynamiki cen może być… wygasanie wzrostu konsumpcji.
Polska gospodarka była przez lata oparta na konsumpcji. Inwestycje nie pojawią się z dnia na dzień, więc jeśli ludzie przestaną kupować coraz więcej i więcej, to wzrost PKB może mocno wyhamować.
Na spadek inflacji przez okulary sceptycyzmu patrzyłem w tym tekście: Co mają wspólnego SMS-y od Biedronki, promocyjne lokaty w bankach i uśmiech na twarzy Adama Glapińskiego? Inflacja na dnie i… złe przeczucia
Zmiany w spółkach z udziałem Skarbu Państwa przebiegają mniej więcej w takim tempie, jakiego można było się spodziewać. Dzień po wyborach przewidywałem, że na nowe, wybrane w konkursach władze np. Orlenu, trzeba będzie czekać przynajmniej kwartał. Okazało się, że zajęło to nawet więcej czasu – rada nadzorcza koncernu powołała Ireneusza Fąfarę na stanowisko prezesa dopiero 10 kwietnia.
Dlaczego tyle to trwało? Spółka tłumaczy, że przerosła ją liczba zgłoszeń. Ale Mariusz Gierszewski, dziennikarz Radia ZET sugeruje, że decydująca była jednak polityka. O sentymencie inwestorów często decydują takie drobiazgi, a zaufanie łatwo utracić, zaś odbudować – dużo trudniej.
Nie twierdzę, że spadki na giełdzie wynikają z nieoficjalnych doniesień prasowych. Ale nadziei w nowym rządzie położono wiele. Tymczasem większość wyborczych obietnic nie została zrealizowana, proces legislacyjny nadal pozostawia wiele do życzenia (procedowanie ustaw bez konsultacji publicznych kusi także nową władzę).
Proekologiczny zwrot – i przy okazji nadzieja na lepsze standardy w komunikacji z rynkiem – został zakwestionowany przez minister przemysłu Marzenę Czarnecką, która jednym wywiadem przekreśliła strategię przekształcania polskich koncernów energetycznych w bardziej „zielone” firmy.
Nowy rząd jest też bardzo wstrzemięźliwy w kwestii transferów fiskalnych do konsumentów. Co rusz pojawiają się sygnały, że wszelkiego rodzaju trzynastki, czternastki i 800-plusy może trzeba będzie przemyśleć. Na podniesienie kwoty wolnej pieniędzy w budżecie nie ma, za to wzrósł VAT na żywność.
Powody do tego są rzeczywiste – Polsce grozi uruchomienie przez Komisję Europejską procedury nadmiernego deficytu. To konsekwencja podejmowanych przez poprzednią władzę decyzji o zwiększaniu wydatków. Rząd PiS mógł sobie na to pozwolić, bo „uciekał do przodu”, to znaczy zazwyczaj udawało się wyższe wydatki „pokrywać” wysokim nominalnym wzrostem PKB – czy to dzięki pompowaniu konsumpcji czy inflacji. A od czasu do czasu dorzucił coś jeszcze NBP ze swojego zysku, który powstawał dzięki… osłabieniu złotego.
Inwestorzy zagraniczni patrzą szerzej
Kurs walutowy to ten czynnik, który najmocniej różnicuje podejście krajowych i zagranicznych inwestorów. Zmiana notowań euro czy dolara nie wpływa na inwestycje Polaka na GPW. A przynajmniej nie bezpośrednio.
Ale dla inwestora rozliczającego się w USD już tak. Działa to oczywiście w obie strony. Gdy złoty się znacząco osłabiał – od połowy 2021 r. do jesieni 2022 r. – polscy inwestorzy, którzy mieli aktywa w dolarze (walutę, złoto, ETF-y) mogli zarabiać podwójnie: na wzrostach akcji, funduszy czy innych instrumentów, a także na zmianach kursowych.
Teraz złoty się umacnia, więc Polacy inwestujący na Wall Street mają pomniejszone stopy zwrotu, ale inwestorzy z USA kupujący na Książęcej – dodają sobie walutowy bonus.
Jednym z czynników, który napędzał umocnienie złotego była perspektywa odblokowania pieniędzy z KPO. Niektórzy spodziewali się, że napływające euro z UE mogłyby być wymieniane na złote nie w NBP, ale na rynku walutowym. Taki popyt na polską walutę zdecydowanie sprzyjałby jej umocnieniu.
Ostatnio jednak premier Donald Tusk zasugerował, że złoty jest już za mocny. A skoro tak, to raczej wariant z nieco sztucznym wzmacnianiem popytu na naszą walutę przestał być wiarygodny.
KPO miało wspierać naszą walutę. Pieniądze przyszły, a złoty traci?
Kilka dni temu Maciek Danielewicz opisywał „Największy przelew w historii Polski”. Równowartość prawie 27 miliardów złotych trafiła na rządowe rachunki z tytułu płatności za KPO.
Świętowanie popsuła nieco minister funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, która przy tej okazji ostrzegła, że Polska nie zainwestuje 100% środków z Krajowego Planu Odbudowy ze względu na opóźnienie w ich dopływie do kraju. Obecnie trwa „rewizja” KPO (oby poszła sprawniej niż „audyty” CPK), a rozmowy z Komisją Europejską o ewentualnym przedłużeniu terminów wypłaty tych środków mogą rozpocząć się w przyszłym roku.
KPO samo w sobie nie miało mieć jakiegoś decydującego wpływu na wzrost gospodarczy w Polsce. Kluczem było ukierunkowanie tych środków na konkretne projekty, takie, które miały pchnąć nasz kraj w kierunku nowoczesności – ekologicznej, instytucjonalnej i infrastrukturalnej. To mogłoby pozwolić na „wskoczenie” na wyższy poziom innowacyjności dla naszej gospodarki.
Wygląda jednak na to, że znowu entuzjazm i nadzieje mogą zderzyć się ze ścianą rzeczywistości.
Co osłabienie złotego oznacza dla naszych inwestycji?
Często jest tak, że przeceniamy wpływ naszych lokalnych bolączek na postrzeganie Polski na świecie. Być może nikogo w Londynie czy Nowym Jorku nie obchodzi, czy prezesa KHGM obsadza kolega premiera czy marszałka Sejmu.
Generalnie rynki kierują się liczbami, a nie sympatiami. Jednak przez ponad dwa ostatnie lata wyceny spółek na polskiej giełdzie były znacząco poniżej średniej – wskaźnik P/E, czyli ceny do zysku od końca 2021 r. do połowy 2023 r. utrzymywał się poniżej 10, choć „naturalny” poziom wynosi ok. 15.
Dzisiaj jest ponad 20. Czyli możliwe, że rynek przegiął w drugą stronę. Oczywiście, jeśli zyski spółek „dogonią” oczekiwania, to mianownik tego ułamka wzrośnie, a sam wskaźnik – spadnie.
To, czego się obawiam, to utrata przez Polskę statusu „potencjalnej gwiazdy”. Rynki kierują się liczbami, to prawda. Ale te liczby – szczególnie jeśli chodzi o prognozy – przygotowują ludzie, którzy przyjmują takie, a nie inne założenia.
Jakiś analityk z Wall Street siądzie do przygotowywania rekomendacji, jak inwestować w rynki wschodzące. Spojrzy na swoje założenia dla polskiego rynku sprzed pół roku i zacznie odhaczać: to się nie spełniło, tego nie zrealizowali, tu nie ma poprawy. Wzrosło już o kilkadziesiąt procent, potencjał się wyczerpuje.
I zacznie szukać jakiejś innej ciekawostki, którą warto polecić swoim klientom. A bez tych klientów skończy się umocnienie złotego i skończy się dopływ kapitału na giełdę. Na razie jeszcze różne „goldmany” wyrażają entuzjazm dla polskich akcji, ale opierają go na tym, że… wzrośnie jakość zarządzania polskimi koncernami. A ta teza też może wkrótce przejść bolesną weryfikację.
Źródło zdjęcia: Maciej Bednarek