GUS podał właśnie, że roczny wskaźnik wzrostu cen obniżył się do 1,9%, czego chyba nikt się nie spodziewał jeszcze kilka miesięcy temu. Dlaczego inflacja spadła i jest tak niska? Ceny paliwa i energii zjechały, wycofywanie „tarcz antyinflacyjnych” dopiero przed nami, podwyżka VAT na żywność trafiła na wojnę cenową marketów, a złoty się umacnia, sprawiając, że import jest tańszy. Wracają dobre czasy? A może zaskakująco niska inflacja to… zwiastun nadchodzącej katastrofy?
Cykle w gospodarce nie zmieniają się z dnia na dzień. Często muszą minąć miesiące, a nawet kwartały, żebyśmy mogli poznać pełny statystyczny obraz naszej rzeczywistości. Ekonomiści budują modele, szacują – a potem bywają zaskoczeni. W jakim punkcie cyklu znajdujemy się obecnie? Czy wchodzimy w recesję, a może rozpoczyna się czas ożywienia? Spróbujmy połączyć pojedyncze kropki, licząc, że ułożą się w spójny obrazek.
- Bezpieczna szkoła i bezpieczne dziecko w sieci, czyli czego nie robić, by nie „sprzedawać” swoich dzieci w internecie? [POWERED BY BNP PARIBAS]
- Wybory w USA: branża krypto wstrzymała oddech. W świecie finansów to ona ma najwięcej do ugrania. Po wyborach nowe otwarcie? [POWERED BY QUARK]
- Pieniądze w rodzinie, jak o nich rozmawiać, żeby nie było niemiło? Natalia Tur i Maciej Samcik [POWERED BY BNP PARIBAS / MISJA OSZCZĘDZANIE]
Dlaczego inflacja spadła? To zasługa NBP?
Daleką drogę przeszedł wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych przez ostatni rok. W lutym 2023 r. inflacja osiągnęła 18,4%, czyli najwyższy poziom od ćwierć wieku. Najnowszy odczyt za marzec 2024 r. pokazuje już tylko… 1,9%.
Co takiego się stało? Czy to fenomenalne efekty działań NBP? Cykl podwyżek stóp procentowych trwał rok i zakończył się we wrześniu 2022 r. Podręcznikowo efekty działania polityki pieniężnej najmocniej uwidaczniają się po 4-6 kwartałach, więc wygląda na to, że podnoszenie stóp (choć robione w najgorszym możliwym stylu) zadziałało.
Oczywiście, gdy inflacja CPI (czyli obejmująca cały koszyk zakupowy) sięgała 18%, przedstawiciele naszego banku centralnego przywoływali inflację bazową, która była nieco niższa (ok. 12%). Ten wskaźnik nie obejmuje cen żywności i paliw, czyli tych kategorii, które są najbardziej podatne na zaburzenia na rynkach światowych i na notowania walut.
Obecnie inflacja bazowa, którą uznaje się za wskaźnik lepiej oddający presję inflacyjną wewnątrz gospodarki, jest wyższa niż CPI. Z czego się to bierze? W sporej części właśnie z tego, że ceny żywności już tak nie rosną, paliwa są nawet tańsze niż przed rokiem, a ceny prądu są urzędowo zamrożone.
Greedflacja się skończyła, czy nigdy jej nie było?
A właściwie dlaczego ceny żywności nie rosną? W ujęciu realnym, czyli po skorygowaniu o inflację, wynagrodzenia rosną o prawie 10%. Takiej dynamiki nie było jeszcze, od kiedy GUS zbiera te dane. Skąd taki urodzaj?
Widzimy po prostu odwrócenie sytuacji z ostatnich dwóch-trzech lat. Ceny w gospodarce zmieniają się szybciej niż wynagrodzenia. Dlatego też, gdy inflacja zaczęła mocno rosnąć, to płace w ujęciu realnym zaczęły spadać (choć nominalnie rosły).
Wtedy też zaczęto mówić o greedflacji, czyli wzroście cen, który miał być napędzany przez łaknące wyższych marż przedsiębiorstwa. I rzeczywiście, w okresie rosnącej inflacji rentowność firm podskoczyła. Ale wielu ekonomistów wyjaśniało właśnie, że bierze się to z różnic w „elastyczności” strony przychodowej (czyli cen) i kosztowej (czyli wynagrodzeń).
Teraz widzimy odwrotną sytuację – oczekiwania płacowe są nadal silne, rynek pracy może nie jest tak rozgrzany, jak jeszcze niedawno, ale nadal pracodawca musi o pracownika zabiegać. Tempo wzrostu płac w ujęciu nominalnym nadal utrzymuje się w okolicach 11-12%. Ale inflacja spadła, co sprawia, że realnie wskaźnik ten jest rekordowo wysoki.
Musi trochę czasu minąć, zanim pracownicy uwierzą w niską inflację i pogodzą się z niższymi podwyżkami. Do tego czasu koszty działalności będą silnie rosły, ale przychody – już dużo mniej.
Stąd, moim zdaniem, nieco zaskakująca zaciętość dyskontów w prowadzonej wojnie cenowo-reklamowej. Początkowo mogło wydawać się, że potyczki Biedronki z Lidlem na to, kto jest najtańszy, to jakaś akcja marketingowa. Ale na bilbordach się nie skończyło – ceny wielu produktów rzeczywiście spadły.
SMS-y od Biedronki wróżbą recesji
W okresie „drożyzny”, czyli przy wysokiej i szybko rosnącej inflacji, wydawało się, że nic polskiego konsumenta nie zatrzyma. Ceny nie grały roli, dane pokazywały, że apetyty rosną w miarę jedzenia, a wzrost gospodarczy naszego kraju pozytywnie zaskakiwał. Właśnie dzięki tej wzmożonej konsumpcji.
Czy to się zmieniło? Sieci dyskontowe przystąpiły do walki o klienta. I to walki bardzo agresywnej. Grupa Jeronimo Martins, portugalski właściciel Biedronki, podała, że owszem, udało się jej w końcówce 2023 r. osiągnąć wzrost sprzedaży, ale marża spadła o ponad 20%.
A te dane dotyczą IV kwartału zeszłego roku, a więc jeszcze sprzed apogeum tej przedziwnej licytacji na „najtańszość”. Akcje Jeronimo Martins są w tym roku na minusie o 20%.
Sceptycyzm wobec kondycji sektora handlowego widać także na kursie Dino Polska, naszego rodzimego detalisty. Spółka ta, która od debiutu w 2017 r. do końca 2023 r. zwiększyła kapitalizację prawie 12-krotnie, jest jedną z niewielu succes-story na naszej giełdzie w ostatnich latach. I być może czeka ją pierwszy poważny test – notowania w tym roku są na kilkunastoprocentowym minusie.
Jak daleko zajdzie walka cenowa o klienta? Od kwietnia zacznie obowiązywać 5% VAT na żywność. Wcześniej stawka była 0% w ramach tarczy antyinflacyjnej. Naturalne wydawało się więc, że to sprawi, że ceny pójdą w górę, a wraz z nimi – wskaźnik inflacji.
Okazuje się jednak, że duże sieci handlowe ogłaszają, że wezmą na siebie część podwyżek podatków. Lidl obiecał, że „w kwietniu utrzyma ceny ponad 1600 produktów na dotychczasowym poziomie”. Z kolei Kaufland zapowiedział, że „ceny ponad 10 000 artykułów nie zostaną podniesione o wartość stawki VAT”.
O czym to świadczy? Że bardziej od utraty marży, sklepy obawiają się utraty klientów. A że działania podejmowane są tak intensywnie, można przypuszczać, że obserwowany przez Biedronkę, Lidla czy Kaufland popyt konsumencki wyraźnie słabnie.
Lokaty w bankach realnie na plusie
Co w takim razie Polacy robią z tymi pieniędzmi, których nie wydają na konsumpcję? Pierwsza myśl jest taka, że pewnie odkładają je w bankach. W końcu lokaty to nasza ulubiona forma oszczędzania.
Co by się działo, gdyby banki obserwowały zwiększony napływ gotówki na depozyty? Widzieliśmy już taką sytuację. Gdy klienci garną się do banków, to te… obniżają oprocentowanie depozytów lub wręcz ograniczają sprzedaż lokat.
Czy obecnie mamy do czynienia z takim zjawiskiem? Wręcz przeciwnie! Na rynek wróciły lokaty na 8%. I w sytuacji, gdy inflacja spadła do 1,9%!
Czy nadpłynność banków jakoś dramatycznie spadła? Dane tego na razie nie pokazują. Ale banki – podobnie jak sieci detaliczne, mogą powoli szykować się na nieco bardziej wymagające czasy. Pozyskiwanie klientów przy programie dopłat do kredytów nie wymagało wysiłku. Teraz zaś może być trudniej. Warto więc przyciągnąć nowe osoby wysokim oprocentowaniem, a potem próbować „uproduktowić” je w kredyty, karty itp.
Przeczytaj też: Wracają promocje na kontach oszczędnościowych i „ósemki” na lokatach. Są też oferty nowych banków. Ciekawy marzec na rynku depozytów!
Konsument jednak nie taki mocny
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Pozwolę sobie pospekulować.
Wzrost gospodarczy Polski w ostatnich latach opierał się w dużo większym stopniu na konsumpcji niż na inwestycjach. Na plus dokładał się także eksport.
Czy jest szansa, że nadal handel zagraniczny będzie pozytywnie kontrybuował do wzrostu PKB? U naszego największego partnera handlowego – Niemiec – w zeszłym roku panowała recesja. W całej strefie euro ożywienie w tym roku ma być mizerne – Komisja Europejska prognozuje 0,6%. Chiny także zwalniają, a interwencje państwa wydają się dawać coraz mniejsze efekty.
Cała nadzieja w eksporcie usług, który był u nas mocny. Niestety umocnienie złotego i wzrost płac sprawiają, że nasi specjaliści – programiści, analitycy, księgowi – stają się dla zagranicznych firm zbyt kosztowni. Coraz głośniej mówi się o zwolnieniach, m.in. w polskim sektorze IT. Światowe korporacje zaczynają rozglądać się za tańszą siłą roboczą.
Więcej o tym, co firmy IT planują w kwestii wynagrodzeń i zatrudnienia przeczytasz w HomoDigital: Pracownicy IT – wciąż drodzy, ale bardziej dostępni. Jak długo?
Pieniądze unijne mogłyby rozruszać krajowe inwestycje. Takie procesy jednak trwają długo. Zaległe środki z KPO powoli zaczynają napływać, ale rząd już przygotowuje się do renegocjacji wielu programów, na które miały być przeznaczone.
Widać także, że nie ma w nowej kadencji zapału do wielkich inwestycji, takich jak CPK. Z jednej strony dobrze, że do wydawania miliardów ktoś chce podchodzić z głową, ale z drugiej – wieczne czekanie na audyty i ekspertyzy może być tylko biurokratyczną wymówką przed wzięciem odpowiedzialności.
Czy zatem znowu uratuje nas konsumpcja? Tydzień temu, po publikacji zaskakująco dobrych danych o sprzedaży detalicznej (wzrost o 6% rdr) ekonomiści z Pekao napisali: „Polski konsument wstaje z kolan”. Wysoki odczyt wskaźnika ich zdaniem „to zapowiedź konsumpcyjnego ożywienia, ale nie boomu”.
Czy tak rzeczywiście będzie? Ja należę raczej do czarnowidzów, więc i tym razem mam obawy, że może nie być tak różowo. Nawet na pytanie, dlaczego inflacja spadła, szukam ponurej odpowiedzi. Przez pandemię i okres wysokiej inflacji wyprztykaliśmy się z oszczędności, próbując utrzymać poziom życia. Powoli jednak dochodzimy do ściany i zaczynamy z musu, a nie z chęci – zaciskanie pasa.
Czują to dyskonty, które gotowe są rezygnować z marży, byle nadal klienci wybierali ich sklepy. Czują to banki, które delikatnie zaczynają się przymilać do tych, którzy jeszcze mają nadwyżki gotówki. Widać to wreszcie w inflacji, która wraca (nawet jeśli tylko przejściowo) do oczekiwanego przez bank centralny poziomu.
Inflacja spadła i to może być zła wiadomość
Być może czeka nas więc konsumpcyjne spowolnienie. Co to oznacza dla nas? Jeśli będzie przejściowe, firmy przeczekają okres niższych marż, by nie tracić rynku. Być może będą mniej skłonne do podnoszenia pensji i do zatrudniania.
Ale jeśli miałoby się przedłużać – wówczas wątpię, by zarządy firm były w stanie powstrzymać się przed swoją ulubioną grą w „optymalizowanie struktury”, „zwiększanie efektywności kosztowej”, czy jak tam w korporacyjnej nowomowie nazywa się zwalnianie ludzi.
Bez konsumpcji firmy nie mają zysków. Bez zysków – nie ma inwestycji. Nasza gospodarka konsumpcją stoi. Niestety. Byłoby świetnie, gdyby było inaczej. Dopóki jednak tak jest, to o dobre samopoczucie konsumenta należy dbać.
Źródło zdjęcia: Maciej Bednarek