Kto bogatemu zabroni? Polacy chcą kupować nieruchomości, rośnie popyt na kredyty, banki podnoszą oprocentowanie, a rząd do rat dopłaca. Mamy najdroższe kredyty w UE (Unii Europejskiej), choć wcale nie mamy najwyższych stóp procentowych. Z czego to wynika? A może gdybyśmy przyjęli euro, to oprocentowanie byłoby niższe?
Główna stopa procentowa w Polsce wynosi od października 2023 r. 5,75% – wtedy nasza Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na drugą z przedwyborczych obniżek. W strefie euro benchmarkowa stopa (za którą uznaje się stopę depozytową, czyli inaczej niż w przypadku NBP) od września 2023 r., czyli po ostatniej podwyżce cyklu zacieśniania, sięgnęła 4,0%.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
A tymczasem średnie oprocentowanie nowo zaciąganego kredytu mieszkaniowego w marcu 2024 r. w Polsce wynosiło 7,58% – na podstawie danych Europejskiego Banku Centralnego. W strefie euro zaś… średnio 2,44%. Nadal w tym rankingu nasz kraj jest liderem w Unii Europejskiej.
Nawet na Węgrzech, gdzie stopa procentowa banku centralnego to 7,75%, a więc o 2 pkt proc. wyżej niż u nas, oprocentowanie nowych kredytów mieszkaniowych wynosiło w marcu 5,78% (a przez większość tego miesiąca stopa procentowa była jeszcze na poziomie 9%, obniżka do 8,25% nastąpiła pod koniec marca).
Częściowo problem może być w tym, że Polacy nie wiedzą, kiedy wreszcie spadną stopy procentowe? I od czego to zależy. Nieprzewidywalny NBP nie pomaga.
Strefa euro nie jest taka jednolita
Dane EBC dotyczące oprocentowania kredytów mieszkaniowych w Europie pokazują też bardzo ciekawe zjawisko, które zbija argumenty przeciwników wprowadzenia w Polsce euro. Dlaczego?
Adam Glapiński, gorący obrońca złotego, podawał często przykład krajów bałtyckich jako porażki wspólnej waluty. Przez Litwę, Łotwę i Estonię przetoczyła się najwyższa w Europie inflacja – przekraczając nawet 20%. I władze tych państw nie mogły nic zrobić, żeby z tym zjawiskiem walczyć – przynajmniej zdaniem prezesa NBP.
W Polsce mieliśmy „tylko” ponad 18%, co jest niewątpliwą zasługą suwerennych decyzji monetarnych polskiego banku centralnego. Nie ma pewnie sensu wspominać, ile wyniosłaby inflacja w szczycie, gdyby nie rządowe interwencje (obniżenie VAT, dopłaty do węgla, prądu i gazu), które teraz trzeba znosić, co nam przedłuża okres wysokiego wzrostu cen.
Wróciliśmy więc przejściowo z inflacją w okolice celu NBP (czyli 2,5%), ale w kolejnych miesiącach nastąpi ponowny jej wzrost – tu panuje zgoda i między ekonomistami rynkowymi, i przedstawicielami NBP. A jak sytuacja wygląda w tych biednych krajach bałtyckich, które nie miały narzędzi do walki z inflacją? W porównywalnej europejskiej metodologii HICP Estonia notuje 3,3% wzrostu cen, Łotwa 1,1%, a Litwa 0,4% (!).
Jaki to ma związek z oprocentowaniem kredytów hipotecznych? Ano taki, że mechanizmem, którym bank centralny najmocniej oddziałuje na gospodarkę, są stopy procentowe. Podnosząc je, sprawia, że zaciąganie kredytów jest droższe, więc mniej pieniądza krąży w gospodarce, przez co popyt konsumpcyjny spada. To zaś sprawia, że ceny towarów i usług przestają rosnąć.
Wysokie oprocentowanie kredytów przyczynia się więc do ograniczenia inflacji (dopowiedzcie sobie sami, jaki wpływ na inflację mają rządowe programy dopłat do wysokich rat…). Litwa, Łotwa i Estonia miały być pozbawione możliwości takiego wpływu na gospodarkę – ponieważ rezygnując z własnych walut, oddały decyzje o stopach procentowych do EBC.
Jak jest naprawdę? Dane pokazują, że Polska, owszem, ma najdroższe kredyty w UE, ale tuż za nią znajdują się właśnie Łotwa (6,16%), Estonia (6,03%) i Litwa (5,93%). Rzecz jasna to poziomy o pół rzędu wielkości niższe niż nasze 7,58%. Nadal jednak ponad dwukrotnie wyższe od średniej dla strefy euro, do której te trzy kraje przecież należą.
Dlaczego Litwa, Łotwa i Estonia mają tak drogie kredyty?
Jak to możliwe, że w ramach jednej waluty są tak wielkie rozpiętości w oprocentowaniu kredytów? Różnica między Łotwą a Francją (1,69%) to prawie 4,5 punktu procentowego.
Zacząłem więc szukać analiz, które wyjaśniłyby te różnice. Bank centralny Łotwy przeanalizował sytuację jeszcze w 2021 r. Mechanizmy kształtowania się cen są jednak podobne w przypadku wszelkiego rodzaju produktów tego typu.
Co może wpływać na wyższe oprocentowanie? Po pierwsze ryzyko. Łotewscy ekonomiści stwierdzili, że jest prawdą, że kredyt w krajach bałtyckich jest bardziej ryzykowny niż w Niemczech czy Francji – jednak nie na tyle, by uzasadniać tak duże różnice. Po drugie koszt pozyskania kapitału. Te jednak nie odbiegają od poziomów w całej strefie euro.
W konkluzji badania stwierdzono jedynie, że występuje coś takiego jak „niewyjaśniona różnica” („unexplained difference”). I że jest ona znacząca.
Analitycy z estońskiego banku centralnego zauważyli jednak, że tak wysokie (nominalnie) oprocentowanie długi… nie wpływa na jego dostępność. W kredytach dla firm zanotowano niewielki wzrost odsetka odrzuconych wniosków kredytowych, ale w mieszkaniowych jest wręcz odwrotnie.
„Nominalny wzrost gospodarczy i inflacja były generalnie wyższe w Estonii niż w innych krajach strefy euro, co oznacza, że nominalny zwrot z projektów finansowanych pożyczonymi pieniędzmi jest również wyższy, realne stopy procentowe są generalnie niższe, a pożyczki są łatwiejsze do spłaty”
– napisał Taavi Raudsaar, ekonomista z Banku Estonii. W tym, wydaje mi się, kryje się ten mechanizm autoregulacji w rynku finansowym i gospodarce ogólnie. Banki, widząc, że zarobki nominalnie rosną – co przy wysokiej inflacji jest naturalne – podnoszą oprocentowanie. Bo mogą. Dla konsumentów, którym dochody zwiększają się o kilkanaście procent, oprocentowanie kredytu na poziomie 6% nie będzie większym problemem.
A więc to nie tylko oficjalne stopy procentowe decydują o cenie kredytu. Rynek, jak się okazuje, sam potrafi tym „zarządzić” do pewnego stopnia.
Najdroższe kredyty w UE. Argumenty za i przeciw euro
Napisałem wcześniej, że dane o oprocentowaniu kredytów w UE są kontrargumentem dla zwolenników własnej waluty i suwerennej polityki pieniężnej. Działa to jednak i w drugą stronę. Wśród tych, którzy do przystąpienia do unii walutowej namawiają, pojawia się narracja: przyjmijmy euro, a raty kredytów będą niższe.
Szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz (obecnie wicepremier i minister obrony narodowej) w trakcie kampanii przed zeszłorocznymi wyborami parlamentarnymi przedstawiał korzyści z przyjęcia euro: „na pewno kredyty hipoteczne są dużo bardziej stabilne w euro, są po prostu tańsze”.
Jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę „co się stanie z kredytem po przyjęciu euro?”, znajdziecie mnóstwo wyliczeń, które pokazują, o ile spadną raty przy przejściu ze złotego na wspólną walutę.
Jak pokazuje rzeczywistość – tak wcale nie musi być. Ryzyko związane z bliskością agresywnej Rosji, wysoka inflacja czy kolejne rządy sypiące jak z rękawa pomysłami: a to na dopłaty do kredytów (co pozwala na podniesienie marż przez banki, w końcu rząd sfinansuje część raty), a to na wakacje kredytowe (co oczywiście „zmusza” banki do podnoszenia marż, żeby skompensować straty).
Stopy banku centralnego nie są jedynym czynnikiem, który wpływa na oprocentowanie kredytów. Jak pokazuje przykład strefy euro, można mieć wspólną politykę pieniężną, ale całkiem odmienne sytuacje na rynku. I to – wydaje mi się – dobry sygnał.
Euro nie zapewni nam bezpieczeństwa?
Na koniec jeszcze jeden argument. Często słyszymy, że euro zapewniłoby Polsce bezpieczeństwo w obliczu wojny. Moim zdaniem z tych danych wynika coś odwrotnego.
„W wyniku premii za ryzyko związane z lokalizacją na małym, niepłynnym rynku bałtyckim w pobliżu strefy wojennej lub państwa na linii frontu, koszt pieniądza dla wszystkich banków wzrósł, a marże to odzwierciedlają”
– wyjaśnił Artjom Sokolov ze szwedzkiego banku SEB. Politycy być może widzą w euro ostoję bezpieczeństwa. I pewnie w razie jakiejś agresji kraj strefy euro może liczyć na większe zaangażowanie innych uczestników unii walutowej niż kraj z niezależnym bankiem centralnym.
Jednak tak potężne różnice w oprocentowaniu kredytów pomiędzy krajami znajdującymi się w mniej spokojnych częściach Europy sugerują, że rynek widzi jednak dużo większe ryzyko. I każe sobie za nie płacić.
Przeczytaj też: Czy program tanich kredytów hipotecznych #naStart może nie wejść w życie? To już zmienia sytuację na rynku. A może ją przewrócić do góry nogami
Źródło zdjęcia: Christian Wiediger/Unsplash/infografika własna