ING chyba na poważnie myśli o tym, żeby nie dać się fintechom. Najpierw uruchomił w swoim systemie transakcyjnym możliwość oglądania przez klientów sald na kontach i kartach płatniczych posiadanych w innych bankach, a teraz „odpalił” bajecznie prosty w obsłudze agregator domowych rachunków. Rzecz nazywa się „Moje usługi” i nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował czegoś opłacić. A przy okazji sprawdzić czy to całe opłacanie się w ogóle komuś opłaca (poza bankiem, rzecz jasna)
Bałagan w domowych rachunkach to dość częste zjawisko u nowoczesnego konsumenta. Mamy mnóstwo kart płatniczych, opłacanych w ich ciężar subskrypcji, jesteśmy odbiorcami mnóstwa usług telekomunikacyjnych, internetowych, kablowych, a do tego rachunki za prąd, gaz, czynsz… Zwariować można.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
Żeby pilnować domowych finansów potrzebny jest excel. Albo porządny agregator
Mój prywatny sposób na ogarnięcie tego bałaganu to całkiem spory arkusz excel, w którym gromadzę całą wiedzę na temat tego komu i za co płacę: które usługi są opłacane automatycznie płatnością cykliczną z karty, które poleceniem zapłaty z konta bankowego, które muszę opłacić ręcznie raz w miesiącu, a w przypadku których mam czekać na to, aż faktura przyjdzie na e-mail.
Mam też drugi plik – przechowywany w bezpiecznej części odmętów chmury obliczeniowej – w którym gromadzę informację o tym jak dostać się do eBOK-ów, czyli elektronicznych punktów obsługi klienta poszczególnych usługodawców. To czasem jest potrzebne, by ustalić ile pieniędzy powinienem zapłacić.
Skutkiem tej mnogości procesów płatniczych jest to, że raz w miesiącu zasiadam przed komputerem i robię przegląd płatności – sprawdzam co się samo zapłaciło, a co muszę zapłacić. Część faktur siłą rzeczy płacę po terminie, ale usługodawcy na szczęście wykazują zrozumienie ;-).
Oczywiście ratunkiem dla takich nowoczesnych konsumentów jak ja, są aplikacje do zarządzania rachunkami. Jest takich trochę na rynku – niektóre oparte są o skanowanie zdjęć rachunków i technologię OCR, inne o skanowanie kodów paskowych i QR-kodów zawartych na rachunkach, a jeszcze inne na przekierowaniu e-maili z fakturami na wskazany adres. Żadna do tej pory mnie nie ujęła za serce.
„Moje usługi”, czyli… robak zadba o comiesięczne faktury
Teraz podobny „automat” – aczkolwiek bardzo porządnie pomyślany i zrobiony – wprowadza ING. Serwis nazywa się mojeuslugi.pl i ma być rodzajem „pośrednika”, do którego wpadają wszystkie rachunki do zapłacenia i który proponuje mi ich wygodne opłacenie.
Jak to działa? Główne zalety są trzy. Po pierwsze: aż cztery sposoby zasilania serwisu rachunkami (w tym dwa całkiem automatyczne). Mogę połączyć „Moje usługi” z eBOK-iem danego usługodawcy, mogę zlecić serwisowi monitorowanie mojej skrzynki e-mail pod kątem faktur wysyłanych przez tego usługodawcę, mogę sam forwardować otrzymane e-maile z fakturami oraz ręcznie wpisywać dane. Przetestowałem dwa pierwsze sposoby (o tym za chwilę).
Druga zaleta polega na tym, że płatność może być sprowadzona do jednego kliknięcia – system oferuje trzy sposoby opłacania rachunków. Może to być BLIK, przelewy ekspresowe pay-by-link lub karta płatnicza. Po przypięciu do serwisu karty płatniczej płatność staje się „jednoklikowa” i nawet wygodniejsza, niż BLIK.
Trzeci plus to duża liczba współpracujących z „Moimi usługami” usługodawców. Ja z marszu znalazłem na liście dostępnych usługodawców jednego z moich ubezpieczycieli, firmę dostarczającą mi prąd, gaz, telewizję kablową, internet oraz dwóch operatorów telekomunikacyjnych, którym opłacam abonamenty. Nie znalazłem natomiast szkoły oraz spółdzielni mieszkaniowej.
Czytaj też: Jaka przyszłość czeka banki w XXI wieku i erze fintechów? Trzy ważne trendy. Prosto z Londynu
Połączenie przez eBOK albo przez e-mail. Nie powiem, jest wygodnie
Główny problem tego typu automatów zwykle polegał na kłopotach przy zasysaniu danych. Albo nie udało się dostać do danych, albo ich skopiować, albo kopiowały się nie wszystkie, albo pojawiały się błędy w numerkach, kwotach, przecinkach. Do testowania „Moich usług” podszedłem więc z właściwą sobie rezerwą.
Rejestracja w usłudze polega na podaniu e-maila, zdefiniowaniu hasła i weryfikacji konta e-mailowego. Potem pokazuje się lista usługodawców, z których wybieramy tych, z których usług korzystamy. Jest ich sporo, warto skorzystać z wyszukiwarki, zamiast przewijać listę.
Bardzo mi się podoba uporządkowane, kaskadowe zarządzanie usługą. Najpierw wybieram usługodawców, a potem konfiguruję dostęp do danych o rachunkach, w przypadku każdego stosując inną metodę. Przy nazwie każdego usługodawcy jest informacja czy połączenie z nim jest aktywne, czy też jest w trakcie weryfikacji lub też nie zostało jeszcze nawiązane (i z jakiego powodu). Prosto i przejrzyście.
Pierwszego usługodawcę postanowiłem połączyć z „Moimi usługami” podając login i hasło do eBOK-u. Tylko te dwie dane wystarczyły, żeby bankowy „robot” w ciągu minuty zassał historię transakcji i pokazał zarówno już zapłacone faktury z przeszłości, jak i bieżące, których jeszcze nie opłaciłem.
Drugiego usługodawcę połączyłem za pomocą e-maila. Podałem adres konta g-mailowego (system nie pytał nawet o hasło, musiałem tylko potwierdzić chęć udostępnienia danych), a spryciarze z ING od razu poinformowali mnie, jakie będą kryteria wyszukiwania rachunków spośród wszystkich e-maili (bot będzie wyhaczał tylko te, który przychodzą z adresu, który zwykle stosuje dany usługodawca). Też zadziałało.
A potem już wystarczyło zaznaczyć rachunek do opłacenia i wybrać sposób, w który zamierzam go uregulować (BLIK, karta, pay-by-link). I po robocie. Od razu zdefiniowałem w ustawieniach serwisu numer telefonu, na który mają przychodzić powiadomienia o nowych rachunkach do zapłacenia (standardowo przychodzą na e-mail) oraz przypiąłem kartę płatniczą.
Dzięki takiemu agregatorowi dokładnie będę wiedział ile i na co wydaję pieniędzy, będę pewny, że płacę w terminie, a wykonywane opłaty nie pomieszają mi się z licznymi innymi wydatkami na rachunku bankowym – tak przynajmniej kusi mnie ING w komunikacie prasowym ;-).
Nie ma róży bez kolców. Jakie minusy mają „Moje usługi”?
Mamy więc usługę, która pozwala w niezwykle prosty sposób zebrać w jednym miejscu informację o rachunkach od różnych usługodawców i przeprowadzić płatność niemal na jeden klik. Nie trzeba mieć konta w banku ING, usługa jest otwarta dla wszystkich, którzy korzystają z elektronicznego obiegu faktur lub by chcieli.
Nie ma tu bowiem obsługi QRkodów, kodów kresowych, ani systemu OCR do „czytania” papierowych faktur (nie ma też zresztą aplikacji mobilnej, która byłaby do tego niezbędna). Być może w ING doszli do wniosku, że ludzie, którzy korzystają z papierowych faktur i tak nie będą zainteresowani taką usługą?
No właśnie, a kto będzie? Możliwość zaimportowania „kontaktów” do licznych usługodawców to zaleta, ale – powiedzmy sobie szczerze – podobną platformę już kilka lat temu zaproponowała klientom firma Blue Media (choć chyba nie okazała się na tyle niezawodna, by osiągnęła sukces).
Mimo wszystko jednak zwolnienie się z obowiązku pamiętania wszystkich loginów i haseł do eBOK-ów oraz monitorowania e-maila w poszukiwaniu faktur to zaleta. Wadą jest to, że platforma obsługuje swoimi „robakami” tylko gmaila (choć – trzeba przyznać – obsługuje bezbłędnie). Zapewne część klientów i tak nie będzie chciała z tej funkcji korzystać w obawie, że bankowcy z ING będą chcieli sobie pooglądać także te e-maile, których nie powinni dotykać.
Drugi problem to ten, że są rachunki, które płacimy co miesiąc w oparciu o jakąś stałą umowę, a nie o comiesięczne faktury (np. czynsz, czesne w szkole lub przedszkolu). Takich płatności „Moje usługi” nie ułatwią, można je co najwyżej wpisać ręcznie.
Niewątpliwym minusem jest fakt, że za usługę się płaci – prowizja wynosi 0,89 zł od rachunku. W skali roku można więc oddać nawet kilkadziesiąt złotych w opłatach za korzystanie z tego ułatwienia. Płacąc te same rachunki z mojego konta bankowego nie płacę za to ani grosza prowizji (przelewy mam za darmo).
Taki jest plan ING? Przez domowe rachunki do „serca” portfela klienta
Powstaje więc pytanie: czy ta usługa zdoła przyciągnąć klientów banków, którzy dziś płacą elektroniczne rachunki z własnego konta lub przypinając kartę płatniczą do systemu płatności danego usługodawcy. System zaproponowany przez ING jest wygodny, estetyczny i miły w obyciu, ale czy to wystarczy?
Jeśli „Lew” osiągnie sukces, to nie tylko przekona siebie i nas, że fintechowa konkurencja go nie rusza, ale też uzyska furę cennych danych o użytkownikach. W pierwszej kolejności może zaproponować analizowanie ich wydatków (proste wykresy można już teraz wyświetlać), a w dalszej kolejności – ich optymalizację. Czyli np. przenoszenie klientów do tańszych usługodawców. Nota bene takie właśnie usługi zamierza zaproponować klientom brytyjski fintechobank Monzo. W grę wchodzą także programy lojalnościowe, nagradzanie za określone czynności (np. redukcję jakichś wydatków, wybór tańszego usługodawcy).
Czytaj też: Bankowa aplikacja do zakupów ze sztuczną inteligencją? Goodie da ci rabat jeszcze zanim o nim pomyślisz
Na końcu tej drogi jest połączenie usługi płatności rachunków z kontem bankowym lub kartą w ING i zaproponowanie platformy marketingowej podobnej do tej, która niedawno zbankrutowała (MAM, pamiętacie?), ale działającej od innej strony – „ponieważ płacisz u nas rachunki, to możesz dostać rabat na abonament np. w Orange jeśli wykręcisz odpowiednie obroty naszą kartą, zdeponujesz u nas oszczędności lub zrobisz zakupy w określonym sklepie”.
zdjęcie tytułowe: Pixabay