„Kupowanie wyborców”, „przekupywanie Polaków”, „kiełbasa wyborcza” – komentują co bardziej zagorzali przeciwnicy rządu kolejne obietnice wyborcze PiS: na czele, oczywiście, z podniesieniem 500+ do 800+. Czy to zadziała? Czy Polacy naprawdę są tak naiwni? A może wręcz przeciwnie, takie poparcie to efekt wyrachowanych kalkulacji? I jak w Polsce sprzedać bardziej prorozwojowy i propaństwowy program wyborczy?
Celem polityka jest wygrywanie wyborów. To naprawdę prosta gra. Zasady są takie, że raz na kilka lat otwierane są urny wyborcze, a tłumy kandydatów zaczynają się przymilać do obywateli trzymających w ręku kartę do głosowania. Kto przymili się do największej grupy, ten w nagrodę będzie mógł przez całą kadencję dysponować ogromnymi pieniędzmi płynącymi z podatków i dziesiątkami tysięcy stanowisk w administracji i spółkach należących do Skarbu Państwa.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Dlaczego wyborcy lubią jednych polityków bardziej od drugich? A, to jest właśnie największa tajemnica tej gry. Kto odgadnie, zaspokojenie jakiej potrzeby jest w tym sezonie najpilniejsze, ten otrzymuje klucze do spiżarni z konfiturami. Czasami jest to bezpieczeństwo, a czasami potrzeba zmiany. Czasami stabilność, a czasami innowacje. Zazwyczaj – dobrobyt. Zazwyczaj – poczucie szacunku.
Przez ostatnie osiem lat potrzeby obywateli najlepiej zdawało się wyczuwać (albo kreować) i zaspokajać Prawo i Sprawiedliwość (oraz jego przybudówki i wydzieliny). Poprzednie osiem lat – Platforma Obywatelska i PSL. Wiele wskazuje na to, że może dojść do sytuacji, która w III RP jeszcze się nie zdarzyła – czyli jedna partia wygra trzecie z rzędu wybory.
Choć dla Polski byłby to precedens, to nie jest to sytuacja niespotykana w zachodnich demokracjach. Brytyjscy konserwatyści rządzą od 2010 r. mimo porażek, Brexitu i skandali. A wcześniej Partia Pracy miała większość przez 13 lat. Angela Merkel w Niemczech objęła stanowisko kanclerza miesiąc trzy tygodnie po tym, jak premierem w Polsce został Kazimierz Marcinkiewicz, a zanim ustąpiła z urzędu, mieliśmy jeszcze 5 innych szefów rządu. Dojrzewamy jako demokracja? Chciałbym w to wierzyć…
Przeczytaj też: Jak żyć, gdy bycie odpowiedzialnym jest nieopłacalne, a nieracjonalność jest… racjonalna? Siedem grzechów, które psują finanse osobiste w Polsce
PiS umie w kupowanie wyborców, a inni nie?
W czym tkwi tajemnica wyborczego powodzenia Prawa i Sprawiedliwości? Najłatwiej powiedzieć: „wyborcy są głupi, chciwi i dają się nabierać na rozdawnictwo wyborcze, nie wiedzą, że pieniądze, które dostają, pochodzą z ich własnych kieszeni”.
Tylko co byśmy powiedzieli o prezesie firmy, który stwierdza, że konsumenci są głupi i nie doceniają produktów, które jego przedsiębiorstwo sprzedaje, a w ogóle to konkurencja oszukuje, bo reklamuje się, patrząc na preferencje klientów? Pewnie stwierdzilibyśmy, że lepiej będzie, jak zmieni zawód.
Czy Polacy rzeczywiście są tak naiwni? Tak krótkowzroczni, że dają się omamić comiesięcznymi wypłatami, dają się nabrać na „kupowanie wyborców”, zamiast głosować za planami rozwoju, inwestycjami i dobrymi usługami publicznymi? A może wręcz przeciwnie, mieszkańcy kraju nad Wisłą doskonale wiedzą, czego można się spodziewać po instytucjach państwa i wolą wróbla w garści niż gołębia na dachu?
Przez lata obiecywano sprawne państwo, tanie państwo, 100 milionów złotych dla każdego, 3 miliony mieszkań, 100 000 mieszkań, mieliśmy być drugą Japonią i drugą Irlandią, zieloną wyspą i mieć ciepłą wodę w kranie.
Publiczna służba zdrowia działa lepiej niż kiedyś, ale nadal na wizyty u specjalisty czy poważniejsze zabiegi czeka się miesiącami, a nawet latami. Sądownictwo działało fatalnie, a potem „reformy” rządów PiS doprowadziły do merytorycznej zapaści i postawiły pod znakiem zapytania legalność całego systemu.
Koleje, jak się spóźniały, tak się spóźniają. W szkołach brakuje nie tylko przyborów papierniczych, ale też nauczycieli. Rząd chce kupić uczniom laptopy, ale nie pomyśli, że może najpierw przydałoby się zapewnić w szkołach bezpłatne posiłki.
Studia w większości przypadków nie są dostosowane do potrzeb rynku pracy, a sfrustrowani absolwenci po spędzeniu pięciu najbardziej kreatywnych lat swojego życia na słuchaniu mało przydatnych wykładów, muszą uczyć się zawodu od podstaw.
Prawo pracy w Polsce jest raczej traktowane jak zbiór luźnych sugestii, a nie twardo egzekwowane przepisy. Banki mogły wciskać ludziom toksyczne produkty finansowe, a gdy zostały na tym przyłapane, rektorzy uczelni ekonomicznych grzmieli, że wyciąganie konsekwencji od tych banków jest niedopuszczalne.
Państwo nie ma polityki mieszkaniowej, właściwie nie funkcjonuje system publicznego mieszkalnictwa. Na rynku kapitałowym panuje marazm od ponad dekady – czyli od czasu, gdy rząd postanowił rozmontować II filar, czyli OFE.
I powiedzcie mi, jak w takich warunkach zaufać w jakiekolwiek wizje budowy usług publicznych?
Polacy jak wytrawni inwestorzy, 800+ jak dywidenda Disney’a
W lutym tego roku prezes The Walt Disney Company ogłosił, że spółka jednocześnie przystępuje do wielkiego cięcia kosztów (w tym zwolnień pracowników) i chce wrócić do wypłacania dywidendy. Miało to zapobiec dalszemu spadkowi kursu spółki. Gdyby był politykiem, powiedzielibyśmy, że to kupowanie wyborców. Ale ponieważ jest szefem giełdowej spółki, to widzimy w tym budowanie wartości dla akcjonariuszy.
Nie był to jednak pierwszy taki przypadek. Wystarczy sięgnąć pamięcią do tego, co się działo w amerykańskich spółkach przez wiele lat, gdy pieniądz był bardzo tani, czyli stopy procentowe bliskie zera. Hossa po wielkim kryzysie finansowym była w dużej mierze napędzana właśnie tym, że spółki bardzo hojnie dzieliły się z akcjonariuszami zyskami.
A że gospodarka rozkręcała się wolno, zaś obligacje często miały ujemną rentowność (bo na potęgę skupował je bank centralny), inwestorzy wyciskali z rynku akcji każdego dolara, który był dostępny – a czasami i więcej. Jak to możliwe? Był czas, gdy amerykańskie spółki zaciągały dług, by sfinansować buyback, czyli skup z rynku własnych akcji.
Owszem, część ekspertów pukała się w głowę i wieszczyło, że to wszystko skończy się jakąś katastrofą, ale większość rynku nie zawracała sobie głowy tym, co będzie za ileś tam lat, gdy stopy wzrosną, tylko zarabiało na tym pieniądze.
W tej analogii Polacy są jak ci inwestorzy, którzy wyciskali maksimum zysku z korporacji, które w przeciwnym razie przepaliłyby te pieniądze na przejęcia wątpliwej jakości startupów, fuzje dla samych fuzji oraz premie dla zarządów.
Kto tu jest oderwany od rzeczywistości?
Słyszałem też kilkukrotnie przypowieść, która miała obrazować, jak krótkowzroczni byli pracownicy upadających PGR-ów. Nie wiem, na ile prawdziwa to historia, ale istotniejsze jest, w jakim kontekście bywa przytaczana.
Miało być tak, że gdzieś na tzw. Ziemiach Odzyskanych, u zarania transformacji, likwidowany PGR został sprywatyzowany. I jego pracownicy dostali do wyboru: pracę (za lichą dość pensję) albo jednorazową wypłatę. I zdecydowana większość wzięła pieniądze do kieszeni, by potem przez resztę życia przebiedować na bezrobociu.
Anegdota ta miała być argumentem za tym, że nie ma w naszym społeczeństwie tego ducha przedsiębiorczości, pracowitości. A mnie od razu nasunęło się na myśl, że (jeśli rzeczywiście tak było) ci ludzie podjęli jedynie słuszną decyzję w tej sytuacji.
Jakimi informacjami dysponowali? Po pierwsze wiedzieli, że cały ten biznes jest nieefektywny i nierentowny, w końcu pracowali w nim przez całe życie. Po drugie słyszeli, że w rodzącym się właśnie w Polsce kapitalizmie nikt do państwowej produkcji rolnej dopłacać nie będzie. Po trzecie podejrzewali, że nowy właściciel sprywatyzowanego PGR-u mógł nie dokonać tego w całkowicie uczciwy i legalny sposób.
Jaki więc sens miałoby wiązanie się z nierentownym, skazanym na bankructwo i przejętym przez kogoś, komu nie do końca ufali? Dużo pewniejszym rozwiązaniem było zdobycie środków, które pozwoliły choć przez chwilę związać koniec z końcem i liczyć, że los się w końcu odmieni.
Kupowanie wyborców czy sprzedawanie kitu?
Żeby było jasne – uważam, że polityka polegająca na transferach fiskalnych to żadna polityka. Równie dobrze można by było ustawić kilkanaście milionów przelewów stałych z rachunku Ministerstwa Finansów i puścić połowę administracji publicznej (i cały rząd oraz Sejm) na bezterminowy urlop.
Nie dziwię się w żadnym razie wyborcom – sam wszak także nim jestem. Już mnie politycy wszelkiej maści i proweniencji nauczyli, że nie mają wystarczających kompetencji ani zapału do tego, by budować państwo silne instytucjami. By egzekwować prawo, które jest już uchwalone. By przekazywać część władzy w ręce urzędów, które rzeczywiście byłyby niezależne od partyjnych interesów. Wolę już kupowanie wyborców prostymi transferami niż wciskanie mrzonek o wielkich reformach.
Oczywiście nie ma porównania w skali dewastacji instytucji państwowych między rządami PiS a PO-PSL. Pamiętacie jeszcze nagrania Marka Belki, ówczesnego prezesa NBP, który z szefem MSW Bartłomiejem Sienkiewiczem omawiali możliwość „wspierania budżetu państwa” przez Narodowy Bank Polski?
„Afera”, która wstrząsnęła sceną polityczną w 2015 r., polegała na stworzeniu możliwości w ustawie o NBP, by bank centralny mógł kupować na rynku wtórnym obligacje Skarbu Państwa. Czyli dokładnie o to samo, co na wspólnej konferencji prasowej z dumą ogłaszali premier Mateusz Morawiecki i prezes NBP Adam Glapiński w kwietniu 2020 r.
Jednak na fakcie, że jedni psuli państwo mniej niż drudzy, nie da się zbudować zaufania do tego państwa. I dlatego, moim zdaniem, najbardziej racjonalni wyborcy – ci najlepiej zdający sobie sprawę z tego, na co stać polityków, zwłaszcza tych obecnie rządzących – chętnie zgłoszą się po te 800+. Bo wiedzą, że na nic innego nie mogą liczyć.
Obejrzyj też wideofelieton: 7 pytań o 800+. I pakiet nieoczywistych odpowiedzi
Źródło zdjęcia: Lukas Plewnia/Flickr