Jak powszechnie wiadomo, czas to pieniądz. W bankach powinni o tym wiedzieć najlepiej i szanować czas klienta. Zwłaszcza w takim banku, który zapewnia, że dla niego „liczą się ludzie”. Jak żyć, gdy liczą się głównie ludzie… spotkani osobiście?
Bank ING jest jednym z tych, które zostały chwycone na rękę przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów za to, że niewłaściwie informował klientów o podwyżkach prowizji za prowadzenie kont. Chodzi o tzw. trwały nośnik, czyli o to, że bank powinien tak informować klientów o wszelkich zmianach, by nie było możliwości późniejszej zmiany treści tych informacji.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
Kryterium publikacji na trwałym nośniku – zdaniem sądów i według opinii UOKiK – nie spełnia „powieszenie” informacji o nowych cenach w internetowym systemie transakcyjnym, w oddziale, jak i na stronie internetowej. Można natomiast wysłać klientom listy pocztą zwykłą (co dużo kosztuje), albo np. na płycie CD. Ostatnio pojawiło się też kilka innych metod (w tym z wykorzystaniem technologii blockchain).
W ING chcieli oszczędzić na korespondencji, więc teraz muszą naprawić błąd. Bank uzgodnił z UOKiK, że w najbliższym czasie skontaktuje się z wszystkimi klientami, którym przysługuje zwrot pieniędzy. Niestety, z uzgodnień wynika, że poszkodowani nie dostaną po prostu nadpłaconych pieniędzy na konto, lecz będą musieli pójść do banku i podpisać aneks do umowy o prowadzenie konta.
Już sam ten fakt wzbudził niezadowolenie klientów. W XXI wieku, gdy umowy kredytowe o niemałej wartości podpisuje się SMS-em, zaś rachunki bankowe otwiera zdalnie, ciąganie ludzi do oddziału wydaje się być zbędną szykaną obliczoną na zmniejszenie „frekwencji”. Ale może ludzie się złośliwie czepiają, może rzeczywiście bank tym razem niezbędnie potrzebuje „papieru”?
Czytelnik, który do mnie napisał, ma inny problem. Zanim pofatyguje się do oddziału (bo jest mu wyjątkowo nie po drodze) chce dowiedzieć się o jakie pieniądze chodzi. Bo być może dla kilku złotych nie warto wsiadać do autobusu? Niestety, klient nie jest w stanie potwierdzić stanu faktycznego. Bank nie chce mu podać przez telefon w jakiej kwocie należy mu się rekompensata.
„Wysokość zwracanej opłaty lub prowizji obliczamy na dzień, w którym podpisuje Pan aneks do umowy, dlatego tej kwoty nie możemy podać wcześniej”
– odpowiedziano mu w telefonicznym serwisie obsługi klientów. Mój czytelnik jest jednak z tych, którzy łatwo nie odpuszczają, więc zaczął drążyć temat:
„Mam rozumieć, że mam od Państwa do odebrania bliżej niezdefiniowaną kwotę, ale nie mogą mi Państwo powiedzieć ile ta kwota na dzień dzisiejszy wynosi? W ten sposób mogą Państwo zaprosić do oddziału bardzo dużo ludzi, którym przy okazji będziecie oferowali dodatkowe usługi bądź skłaniali do podpisywania zgód marketingowych. Proszę wyliczyć mi kwotę zwrotu na dziś. Jutro mogę przyjechać podpisać aneks”
Bank jednak okazał się nieugięty i wymówił się procedurami, których nie może złamać. Co prawda te procedury wyglądają nieco podejrzanie, ale jako pretekst do wysłania klienta na przysłowiowe drzewo nadają się doskonale:
„Aneks generujemy indywidualnie dla każdego klienta. Nie udostępniamy dokumentu w formie elektronicznej bądź pocztą. Dopiero przy osobistym podpisaniu aneksu specjalista w oddziale sprawdzi czy i w jakiej wysokości należny jest zwrot opłat i prowizji”
Cóż, tradycyjna bankowość w… jeszcze bardziej tradycyjnym wydaniu. Liczą się ludzie. Głównie ci, którzy stawią się osobiście w oddziale. Nasuwają mi się dwa wnioski. Po pierwsze: z tymi aneksami to chyba jednak musi być coś nie tak, skoro są na tyle tajnymi dokumentami, że nie można ich wysłać klientom wcześniej do wglądu.
Po drugie: powinni się wstydzić ci, którzy myśleli, że procedura osobistego stawiennictwa jest po to, by ludzi zniechęcić. Przeciwnie, chodzi o to, by jak najwięcej osób ściągnąć do placówek. Nawet tych, którzy przyjść by nie musieli. Po co? A to, jak powiedziała pewna Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego, „słodka tajemnica”. Czytajcie co podpisujecie.