Jak oszczędzać i nie oszaleć? W trudnych czasach wysokiej inflacji powinniśmy mocno ograniczać nasze wydatki. Zgoda. Chodzić z Excelem do piekarni? A może kierować się starymi sprawdzonymi zasadami i zdrowym rozsądkiem? Ten obowiązuje nie tylko w trudnych czasach, warto kierować się nim także wtedy, gdy świeci słońce
Niemal wszystkie media od jakiegoś czasu nawołują do oszczędzania. I mają świętą rację. Problem polega tylko na tym, że chyba wszyscy: media, czytelnicy, widzowie, słuchacze (do tego politycy i komentatorzy, eksperci) traktują te nawoływania – i ewentualną konieczność dostosowania się do nich – jako dopust boży. Gorzej być już nie może, bo trzeba… oszczędzać.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
A może powinniśmy wykorzystać ten czas, żeby nieco inaczej spojrzeć na mechanizmy, w których funkcjonujemy? I na konsumpcję jako nieodłączny składnik naszego życia i podstawowy generator wydatków. Czy im więcej konsumujemy, tym dla nas lepiej? A może niekoniecznie?
W ostatnich dniach podpowiadamy Wam, jak oszczędzać pieniądze. To jedna z porad. Ważne zastrzeżenie – jest bardzo subiektywna.
Od inwestowania i zarabiania do… oszczędzania i tracenia
Jeszcze kilka lat temu byliśmy raczej zachęcani do inwestowania nadwyżek finansowych. Przy braku inflacji było to szczególnie korzystne. Gospodarki wielu krajów coraz bardziej rozpędzały się po kryzysie finansowym 2008-2009 r. i w ślad za tym podążały ceny akcji, na których można było zarobić krocie.
Potem przyszła pandemia, sporo się zmieniło, a od półtora roku jesteśmy świadkami dynamicznych wzrostów cen, ale nie aktywów na rynkach finansowych, lecz produktów i usług dla konsumentów i firm. Jest chyba nieco trudniej znaleźć okazję inwestycyjną, ceny akcji na giełdzie raczej spadają, nawet obligacje stały się nie zawsze opłacalną inwestycją. Nawet jeśli pomyślimy o tych ostatnio proponowanych obligacjach indeksowanych inflacją, to i tak jest to trudna pogoń za wzrostem cen, nie zawsze zwieńczona sukcesem.
Ten trudny czas może potrwać do czasu, kiedy uporamy się z wysoką inflacją, rosnącymi cenami energii, dostępnością surowców energetycznych, ale też zapewne wojną w Ukrainie. To wszystko oznacza, że musimy przestawić się z pomnażania oszczędności. Teraz sztuką jest ograniczyć spadek ich realnej wartości przy jednoczesnym utrzymaniu możliwie dużej płynności (dostępu do pieniędzy, w kryzysie to kluczowe).
Problem polega na tym, że od wielu lat funkcjonujemy w mechanizmie tzw. konsumpcyjnego stylu życia, który w pewnym sensie oparty jest na… nieoszczędzaniu. A dodatkowo na – mniej lub bardziej kontrolowanym – marnotrawieniu. To logiczne, bo wszystkiego było zazwyczaj za dużo (widać, jak wielkim szokiem i problemem są obecne braki surowców energetycznych). Trudno jest wyjść z tego schematu, bo ma on zastosowanie nie tylko do naszych finansów osobistych, ale również do budżetów państw czy gospodarek jako całości.
Słyszymy często o pieniądzach publicznych wydawanych nadmiernie, nieprecyzyjnie, czyli marnotrawionych, ale też o marnotrawstwie w gospodarce na wielu polach, np. supermarkety marnują żywność, miasta niepotrzebnie oświetlają ulice w ciągu dnia, urzędy zużywają tony papieru na nikomu niepotrzebne formularze… Pewien problem polega chyba nie tylko na błędach ludzkich, ale też na jakiejś ogólnej zasadzie, że dóbr jest dużo i nie musimy ich racjonować, kontrolować, ograniczać.
To trochę mylne zrozumienie zasad, którymi rządzi się społeczeństwo konsumpcyjne, ale chyba takie myślenie jest dość rozpowszechnione i zaryzykuję opinię, że może bardziej w naszym społeczeństwie, które dopiero co wyszło z biedy i szarzyzny realnego socjalizmu, w którym w gospodarce marnowało się sporo, wydawało sporo, ale niczego na półkach sklepowych nie było. Teraz natomiast – wciąż jest coraz więcej wszystkiego.
Przeczytaj też: Jak płacić mniej za subskrypcje platform VoD i nie stracić dostępu do rozrywki.
Bo nasz świat taki jest… oszczędzający
Społeczeństwo konsumpcyjne, zjawisko, które miało być remedium na wielki kryzys finansowy sprzed stu lat w Stanach Zjednoczonych, po II wojnie światowej rozlało się po całym świecie Zachodu. Właśnie dzięki wspieraniu i rozwijaniu powszechnej konsumpcji udało się Europie Zachodniej zbudować w latach 60. i 70. zamożne społeczeństwa oparte na równości w dostępie do konsumpcji dóbr materialnych, usług, ale też edukacji, medycyny, opieki społecznej.
Nigdy wcześniej w dziejach ludzkości społeczeństwa nie były tak zamożne, a dochody tak równomiernie rozłożone jak w USA, Europie Zachodniej i kilku jeszcze krajach pozostających w orbicie Zachodu jak Japonia, Australia, Nowa Zelandia.
Polska, wchodząc 32 lata temu, formalnie i oficjalnie, do tego kręgu gospodarczo-społecznego (w kręgu historyczno-kulturowym była od zawsze) dostała jednocześnie gotowy pakiet rozwiązań, dzięki któremu miała się zbliżyć do rozwoju gospodarek zachodniej części kontynentu. Niektórzy utyskują co prawda, że pierwsze lata transformacji były ciężkie dla wielu grup społecznych i obfitowały w wiele niefortunnych i bolesnych decyzji, ale efekty jednak widać. Najbardziej w tym, że staliśmy się… społeczeństwem konsumpcyjnym.
Może nie jesteśmy tak zaawansowani w rozwoju gospodarczym i nie tak zamożni jak społeczeństwa zachodnie, ale zbudowaliśmy konsumpcyjny model życia indywidualnego i społecznego.
No i… teraz mamy zacząć oszczędzać? Gdybyśmy tak naprawdę zrozumieli, jak społeczeństwa zachodniej części naszego kontynentu budowały zamożność, to pewnie okazałoby się, że właśnie m.in. oszczędzając. Może to wydaje się trochę sprzeczne, ale społeczeństwa zachodnie w całym ich rozpasanym konsumpcjonizmie i jednak pewnym marnotrawstwie są chyba oszczędniejsze od naszego, które jest biedniejsze, a rozrzutne. Może to dlatego, że wyobraziliśmy sobie, że zamożność – taką jak w Niemczech – można zbudować bez specjalnych wyrzeczeń w ciągu 15-20 lat?
Ale jeśli ktoś miał okazję poznać zwyczaje gospodarstw domowych w Niemczech, Austrii, ale też w innych krajach UE, w Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, to doskonale wie, jak często zapewne sam uznawał je czasem za – wręcz – pełne skąpstwa.
Ostrożne ogrzewanie domów i mieszkań (w wielu krajach można nieźle zmarznąć), wystawianie starych mebli na zewnątrz, żeby wziął lub jeszcze lepiej – odkupił ktoś, kto ich potrzebuje (niewiele osób kupuje pochopnie nowe meble, odnawia się i przerabia stare), przekazywanie sobie używanych sprzętów i ubrań (stąd późniejsza moda na ubrania vintage czy meble z lat 60.).
I jeszcze: opakowania zwrotne (głównie na napoje, ale nie tylko – niestety tutaj PRL był górą wobec naszej współczesności), sortowanie i wykorzystywanie w gospodarce wszelkich odpadów. To zresztą zasady znane bardzo dobrze naszym dziadkom, pradziadkom, i to nie tylko tym pochodzącym z Poznania czy Krakowa…
Inflacja, jakiej nie pamiętamy. Ale nie pierwsza taka
Czy więc nadchodzi takie oszczędzanie, w którym możemy dostrzec szansę? Tak, choć inne spojrzenie na oszczędzanie to spojrzenie jakby spoza naszych obecnych przyzwyczajeń – typowych dla społeczeństwa konsumpcyjnego. Wyjście poza paradygmat, czyli ramy naszego świata. Zresztą, w podobnej sytuacji jest obecnie większość ludzi w Polsce, pewnie i w całej Europie itd.
Wysoka inflacja to zjawisko dość nowe dla nas – w takiej skali nie mieliśmy jej od… już 25 lat. Dawniej wysoka inflacja związana była głównie z wojnami i rewolucjami lub gwałtownymi przesileniami politycznymi, a bezpośrednią przyczyną zazwyczaj były braki w zaopatrzeniu dla konsumentów i firm, co prowadziło do podbijania cen deficytowych towarów.
W XX wieku przetoczyło się przez Europę kilka fal inflacji, z których największą, zapamiętaną dobrze zwłaszcza w Niemczech, ale i w Polce, była hiperinflacja, która nastąpiła tuż po zakończeniu I wojny światowej. Skala wzrostu cen przebiła wszystko, co działo się w tym zakresie wcześniej na świecie i do dziś jest to poważne memento dla gospodarek i rządów. Polski złoty, silna waluta II Rzeczpospolitej, jest właśnie dzieckiem reformy monetarnej przeprowadzonej w kontrze do nic nie wartej – osłabionej hiperinflacją – polskiej marki z początku lat 20.
Europa Zachodnia i USA pamiętają na pewno inflację z końca lat 70., która miała wiele przyczyn, a wśród nich m.in. rezygnacja z parytetu złota dla dolara i drastyczne podwyżki cen ropy naftowej przez państwa arabskie. Z kolei my w Polsce pamiętamy chyba bardziej inflację z początku lat 90., po zawaleniu się systemu komunistycznego, która miała swoje korzenie w masowym dodruku pieniądza dla społeczeństwa i gospodarki, co miało być lekarstwem, a stało się przyczyną poważnych problemów, w tym – spektakularnej utraty oszczędności gromadzonych przez ludzi w latach 70. i 80.
Po terapii szokowej inflacja w połowie lat 90. nieco osłabła, można było nawet na nowo przeliczyć złotego na mniejsze nominały, te właśnie, którymi posługujemy się dzisiaj, jednak trzeba było wielu lat, żeby wzrost cen osiągnął wartość jednocyfrową, co stało się dopiero na początku XXI wieku.
Zrozumiałe jest, że nasze myślenie o inflacji jest w pewnym sensie pochodną doświadczeń i lęków z przeszłości, naszych rodziców, dziadków itd. Szkoda by było stracić wszystkie oszczędności, jak na początku lat 90., choć nie musielibyśmy już dźwigać worków z papierowymi banknotami, żeby kupić chleb w piekarni, jak na początku lat 20., bo jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami kart kredytowych, aplikacji do płatności elektronicznych itp.
Nie widzimy więc inflacji na własne oczy, jak widziało jeszcze pokolenie Polaków tuż po I wojnie światowej czy na początku lat 90. Ale to nie znaczy, że jesteśmy bezpieczniejsi. Różnica polega może na tym, że w latach 20. nie funkcjonowały banki centralne w takiej postaci jak obecnie, gospodarka była całkowicie wolnorynkowa, nikt nie przejmował się tym, że ludzie wszystko tracą, a nawet umierają z głodu.
Teraz teoretycznie mamy zabezpieczenie w postaci działań rządu i banku centralnego, chociaż przypadek Polski pokazuje, że akurat w walce z inflacją mamy dużą rozbieżność w działaniach. Rząd wciąż dosypuje pieniądze na rynek w postaci dopłat, świadczeń, podwyżki płacy minimalnej itp., a bank centralny jednocześnie podwyższa stopy procentowe, żeby osłabić konsumpcję i dostępność kredytów.
Inflacja jest jednym z największych problemów gospodarki i społeczeństwa. I musimy jako państwo i społeczeństwo być bardzo ostrożni. To nie żarty. Inflacja bazowa, czyli ta bez dynamicznie zmieniających się cen żywności i nośników energii, wyniosła w sierpniu… 9,9%, czyli cztery razy więcej niż cel inflacyjny NBP wynoszący 2,5%. Za moment będziemy się witali z inflacją konsumencką (CPI) w wysokości ok. 20%!
Czy, oszczędzając, też walczymy z inflacją? Wyręczając trochę rząd i NBP? Ależ tak, wprowadzając mniej pieniędzy na rynek pomagamy właśnie w tłumieniu inflacji, której jedną z przyczyn jest zbyt duża masa pieniądza na rynku. Gdyby solidarnie społeczeństwo umówiło się, że wydaje mniej, z inflacją można by sobie poradzić szybciej… Cóż, tylko taka umowa nie jest możliwa. A rząd uważa, że ma umowę ze społeczeństwem na to, żeby dorzucać kolejne pakiety pomocy. Sytuacja bez wyjścia.
Oszczędzać: nie tak, czyli jak? Dwa sposoby, które do mnie nie przemawiają
To co możemy zrobić od razu, to nasze prywatne działania. Możemy oderwać się od reguł konsumpcyjnych, zwłaszcza tych źle rozumianych, czyli utożsamianych wręcz z rozrzutnością czy marnotrawstwem.
Możemy wprowadzić w tym celu plany oszczędzania, tylko czy wytrzymamy w zbyt rygorystycznych formułach, np. z Excelem w ręku na co dzień? Trudne, a dla wielu – w tym dla autora tego tekstu – raczej niemożliwe. Dwóch metod oszczędzania staram się unikać, bo wiem, że nie są dla mnie:
>>> „Łowca promocji”, czyli że ktoś kupuje wszystko to, co kupował, tylko stara się, żeby to nie było droższe niż wcześniej, więc np. czyha na okazje cenowe, śledzi kalendarze promocji, dowiaduje się, kiedy i gdzie wyprzedaże, jeździ do odległych sklepów… Ta zasada to dla mnie raczej złodziej czasu, który moglibyśmy wykorzystać na dodatkową pracę i zarabianie, ale też na relaks i wypoczynek z rodziną czy na rozwijanie zainteresowań, lektury, hobby itp. To także generator dodatkowych zakupów, bo „jest okazja”.
Znalezienie tych samych produktów taniej, śledzenie okazji, a nawet kupowanie daleko od domu, bo podobno taniej, to trochę cel życia sam w sobie. Jeśli ktoś ma takie hobby, to OK, może wpisać to w rubryce „przyjemności”, może nawet relaks i poświęcić temu nawet cały dostępny czas. Ale jeśli nie, to staje się to uciążliwym obowiązkiem i może trochę zatruć życie. A po co?
>>> „Łowca grosików”, czyli że ktoś oszczędza, bo dokonuje selekcji kupowanych produktów i usług na podstawie precyzyjnie prowadzonych codziennych rachunków. Zlicza dokładnie swój domowy budżet, kontroluje – czasem nawet w Excelu – wszystkie wydatki, nawet te drobne, bo przecież składają się per saldo na całkiem spore. Ale czy nie powoduje to niepotrzebnego stresu spowodowanego tym, że czujemy się na co dzień jak księgowi i np. odmówimy dziecku ciastka, bo nam Excel się nie zgodzi?
Jak oszczędzać? Pięć (nietypowych?) zasad, które stosuję
Co robić w takim razie? Zmienić myślenie o sobie jako o osobie konsumującej. Zjawisko społeczeństwa konsumpcyjnego jest w Polsce dość nowe, więc nie powinniśmy być do niego aż tak przywiązani. Nie musimy konsumować – taniej czy drożej – wszystkiego, co podsuwa nam świat. To często rodzaj uzależnienia konsumpcyjnego. Podobnie śledzenie promocji, okazji – czy nie jest tak, że przez to kupujemy więcej, bo jest okazja? Nawet jeśli nie potrzebujemy jakichś rzeczy?
Jakie są moje działania? Jest ich pięć. To zasady składające się na mój subiektywny system oszczędzania. Mogą się komuś spodobać lub nie – ale może komuś się przydadzą? Oto one:
>>> Nie robię zakupów w wielkich sklepach, mimo że czasem być może oferują niższe ceny (zazwyczaj jednak tylko na niektóre produkty) i od czasu do czasu prawdziwe okazje cenowe, promocje itp. Uważam, że w wielkich sklepach zawsze kupujemy więcej niż rzeczywiście potrzebujemy. Uważając, że wydajemy mniej, wydajemy tak naprawdę więcej. Nawet na to, co w ogóle nie jest nam potrzebne.
Ludzie wkładają do wielkich sklepowych wózków sporo rzeczy, których nie potrzebują. Uważają przy tym, że są zaradni, bo kupują na zapas, może się przyda. Efekt często jest taki, że jedzenia kupuje się za dużo, potem wyrzucamy nierozpakowane przeterminowane produkty, a wiele innych zakupów zalega nam w domach, które stają się magazynem rzeczy zdobytych po okazyjnych cenach, ale zbędnych. To niepotrzebne marnotrawstwo.
Poza tym wielkie sklepy to kwintesencja zwyczajów konsumpcyjnych, które polegają na tym, że znajdujemy się tam w ekosystemie zakupowo-marketingowym, z którego trudno wyjść bez jakichś zakupów. To ryzykowne dla oszczędzania.
>>> Nie robię zapasów. Kupuję tylko wtedy, kiedy jest taka rzeczywista potrzeba i zazwyczaj tylko w małych sklepach i punktach owocowo-warzywnych, najwyżej na kilka dni naprzód. Jeśli potrzebne jest mi np. masło, idę do pobliskiego sklepiku i kupuję… masło. Nie szkoda mi tego wyjścia, bo blisko, więc nie kupuję na zapas przy okazji innych produktów, bo zawsze dosłownie w 5-10 minut mogę zrobić kolejne zakupy.
Przy okazji nie tracę czasu – w małych sklepikach nie ma raczej kolejek, nie zużywam paliwa na dojazdy do wielkich supermarketów, nie tracę połowy dnia na kupowanie rzeczy, z których połowa była niezaplanowana.
Taka sama zasada dotyczy innych zakupów, np. butowo-ubraniowych. Co prawda w tym zakresie przeszedłem właściwie na zakupy online, ale są to celowane zakupy, pod jednym adresem, jedna rzecz. Nie chodzę po galeriach handlowych, pojawiam się tam może raz na pół roku, jeśli akurat wiem, że tam znajdę coś potrzebnego. Nie wchodzę do sklepów, w których czasem na powierzchni kilku tysięcy metrów zgromadzone są nieprzebrane ilości ubrań, butów, dodatków, gadżetów itp.
Poza tym, że skala takiego sklepu jest dla mnie zdecydowanie za duża, to jeszcze w tych miejscach dociera do mnie szczególnie silnie przykra świadomość naszej ludzkiej kondycji w tym XXI wieku – jesteśmy już nie homo sapiens, ale homo sale, homo market. Ogólnie – człowiek kupujący i czyhający na okazje zakupowe.
>>> Do zakupów żywności stosuję zasadę efektywności żywieniowej. To taki mój termin, a oznacza, że żywność powinna być przede wszystkim pożywna, smaczna i zdrowa. Czyli nie musi zawierać składników, które nie są… niezbędne dla naszego życia czy zdrowia. Dlatego skupiam się na produktach takich jak chleb, mąki, kasze, nabiał, owoce, warzywa. A woda? Jest w kranie.
Niemal zupełnie pomijam gadżety żywieniowe, często niezbyt dobre dla zdrowia, typu: słodycze, przekąski słone, orzeszki solone czy słodzone, chipsy, paluszki, napoje gazowane i słodzone itp. Wszelkiego rodzaju zapychacze, które jemy i pijemy głównie w tzw. międzyczasie, między posiłkami, przed telewizorem (nota bene – nie mam telewizora, więc ten problem mi odpada).
Dodatkowo staram się jeść trzy razy dziennie, o zbliżonych porach, i nic między posiłkami. To nie jest – a raczej nie tylko jest – porada zdrowotna, to porada również o charakterze ekonomicznym. Po prostu słodycze i zapychacze kosztują. A jeśli jemy nieregularnie, o różnych porach, to mamy ochotę na jakąś międzyprzekąskę.
No i – kierując się różnymi przesłankami, może nie do końca o podłożu ekonomicznym – nie wydaję zasadniczo pieniędzy na tzw. używki: papierosy, alkohol. Nie są zbyt zdrowe, kosztują sporo. Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze lepiej przeznaczyć na jedzenie – w tym podstawowym efektywnym zakresie – najlepszej jakości.
>>> Poruszam się tylko komunikacją miejską i w przypadku dłuższych podróży tzw. zbiorową. Efekt jest taki, że całkowite wydatki na transport, poza dalszymi urlopowymi czy weekendowymi wyjazdami, wynoszą nieco ponad 100 zł na osobę na miesiąc, więc nie jest to szalenie dużo.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszędzie dojedzie np. autobus miejski i trudno jest polegać na transporcie zbiorowym, jeśli ktoś mieszka w mniejszych ośrodkach, w rozproszonej na dużej powierzchni zabudowie. Choć z kolei w małych ośrodkach koszty życia i pokusy konsumpcyjne są zazwyczaj o wiele mniejsze niż w dużych miastach, więc posiadanie samochodu jest i potrzebne, i jak najbardziej efektywne kosztowo.
>>> Ustaliłem kilka kategorii mojej osobistej konsumpcji jako konsumpcję priorytetową, to łatwiejsze do zapamiętania na co dzień i trudniej się tym zmęczyć albo o tym zapomnieć. To jest na takiej samej zasadzie jak zakupy żywieniowe skoncentrowane na podstawowych grupach produktów odżywczych, ale można tę regułę zastosować również do innych zakresów naszych potrzeb konsumpcyjnych.
Jeśli w jakiejś grupie priorytetowej pojawia się potrzeba wydatku, oszczędzam na tę konkretną potrzebę. To może dotyczyć np. zbierania pieniędzy na wyjazd wakacyjny. Trudno jest oszczędzać „w ogóle”, ale jeśli znajdzie się konkretny cel, łatwiej jest przez kilka miesięcy nieco mniej wydawać, ale nie tracąc nic na pożywności i atrakcyjności jedzenia czy na udziale w kulturze.
Na co dzień można oczywiście umówić się ze sobą, że jeśli zdarzy nam się wydać więcej na coś z grupy priorytetowej, to w kilku kolejnych dniach, czy w tygodniu, zaciskamy mocniej pasa, żeby zrównoważyć taki tygodniowy budżet. Ale raczej bez Excela.
Odkładam też często na później zakupy, które mogą poczekać. Bo nie wszystko jest nam przecież potrzebne od razu. A po jakimś czasie okazuje się, że odłożone w czasie zakupy w ogóle nie muszą zostać zrobione. Warto z wieloma poważniejszymi zakupami trochę poczekać, bo czasem po krótkim nawet czasie się dezaktualizują. A pieniądze zostają nam w kieszeni.
———————————–
NIEZBĘDNIK KRYZYSOWY, CZYLI OSZCZĘDZANIE BEZ BÓLU. W sklepach drożyzna, inflacja nadal rośnie. Rachunki za ciepło, prąd i gaz pobiją rekordy. Nasze realne dochody spadają. Szans na kredyt brak, a oszczędności topnieją. Trzeba zacisnąć pasa, żeby jakoś przetrwać najbliższe miesiące. Ale czy da się oszczędzać tak, by nie bolało? Jak wydawać mniej pieniędzy, ale jednocześnie nie rezygnować z przyjemności i utrzymać standard życia na mniej więcej dotychczasowym poziomie?
W cyklu poradników „Niezbędnik kryzysowy” pokazujemy triki, które spowodują, że Wasza jakość życia drastycznie nie spadnie, a zaoszczędzicie kilkadziesiąt, kilkaset albo kilka tysięcy złotych. Czasem wystarczy tylko niewielka zmiana codziennych przyzwyczajeń. Szukajcie tekstów oznaczonych tym znaczkiem. Jeśli macie własne patenty na „uwolnienie” pieniędzy bez straty jakości życia – piszcie na kontakt@subiektywnieofinansach.pl]
———————————–
Zapraszamy do nowego newslettera „Subiektywnie o świ(e)cie”
Ekipa Samcika uruchamia nowe przedsięwzięcie. Newsletter „Subiektywnie o świ(e)cie” – w przyjaznej, acz skondensowanej formie dowiesz się wszystkiego, co musisz wiedzieć, żeby Twoje pieniądze rosły zdrowo. Najważniejsze wydarzenia, zapowiedzi, historie i polecenia najciekawszych tekstów o finansach i ekonomii w światowych mediach. Do poczytania przy porannej kawie. Zapraszam w imieniu Ekipy. Formularz zapisu na newsletter znajdziesz pod tym linkiem, zaś najnowszy, poniedziałkowy newsletter – żebyś mógł ocenić czy fajny – jest pod tym linkiem.
Jeśli zaś masz pytania dotyczące swoich oszczędności, chciał(a)byś uzyskać poradę Maćka Samcika, to zapisz się na samcikowy newsletter weekendowy, który będziesz otrzymywał(a) w każdą niedzielę. Do subskrybentów od czasu do czasu wysyłam specjalny e-mail, w którym informuję, w jaki sposób odbiorcy newslettera będą mogli uzyskać na wyłączność moją poradę dotyczącą swojej sytuacji finansowej. Zapisz się na samcikowy newsletter weekendowy i bądźmy w kontakcie!
Żródło zdjęcia tytułowego: Pixabay