Węgrzy zaczęli zacieśnianie polityki pieniężnej wcześniej niż Polska i dużo mocniej dokręcili monetarną śrubę. A we wrześniu Magyar Nemzeti Bank (MNB), czyli tamtejszy bank centralny ogłosił zakończenie cyklu podwyżek. To bardzo nie spodobało się inwestorom, a forint zaczął się mocno osłabiać. By zahamować deprecjację waluty MNB ogłosił awaryjną podwyżkę stopy procentowej. Czy grozi nam Budapeszt nad Wisłą? Sprawdzam
Najpierw kilka faktów. MNB rozpoczął podwyższanie stóp procentowych w czerwcu 2021 r., przy inflacji 5,3% (cel inflacyjny na Węgrzech jest wyższy niż w Polsce o 0,5 pkt proc. i wynosi 3% plus minus 1 pkt proc.). Cykl trwał – jak się wydawało – aż do września 2022 r.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Wtedy ogłoszono, że podwyżka o 1,25 pkt proc., która podniosła główną stopę do poziomu 13% – ma być ostatnią. Węgierski bank centralny w uzasadnieniu napisał, że warunki finansowe są już wystarczająco zaostrzone, by zwalczyć inflację, a stopy pozostaną na wysokim poziomie jeszcze przez długi czas.
Koniec podwyżek stóp procentowych i… forint tonie
Ale chyba nie przekonało to inwestorów. Inflacja na Węgrzech jest trochę wyższa niż w Polsce (ponad 20%), chociaż przy takich poziomach, przy różnej skali antyinflacyjnych tarcz rządowych, można chyba założyć, że sytuacja w obu gospodarkach jest równie zła. Rynki dały jednak upust swojemu niezadowoleniu, doprowadzając do załamaniu kursu węgierskiej waluty.
W ciągu dwóch tygodni forint osłabił się wobec euro o ponad 6%. Złoty w tym czasie stracił „tylko” 2%. Sytuacja zaczęła wyglądać nieciekawie. Niektórzy komentatorzy zaczęli się zastanawiać, czy forint nie powtórzy losów tureckiej liry. A wtedy zaskakujące oświadczenie wydał minister finansów Węgier, który – ni z gruchy, ni z pietruchy – zapowiedział, że jego kraj rozważa przyjęcie… euro!
Jego zdaniem wejście do programu ERM-2, czyli dwuletniej „poczekalni”, może nastąpić jeszcze w tym albo w przyszłym roku. Czy to realne? Raczej nie. Węgierska gospodarka nie spełnia kryteriów konwergencji (czyli: niska inflacja, stabilny kurs walutowy, stabilne długoterminowe stopy procentowe, zdrowe finanse publiczne). Sam sygnał jest jednak jasny – Węgry są gotowe złagodzić swoją antyunijną retorykę, gdy problemy zaczynają dotykać gospodarkę. Jak trwoga to… do euro.
Ale prawdziwą bombę zrzucił MNB, który w piątek niezapowiedzianie podniósł jedną ze stóp procentowych (stopę pożyczek zabezpieczonych, coś jak stopa lombardowa u nas) o 9,5 pkt proc. Nie o 0,95, tylko o 9,5. Z 15,5% do 25%.
Bank uruchamia także krótkoterminowe walutowe operacje swap i zobowiązuje się, by zaspokajać płynnościowe potrzeby walutowe związane z importem energii w najbliższych miesiącach. To zaś oznacza sięgnięcie po rezerwy walutowe. Jaki efekt udało się osiągnąć? Forint momentalnie umocnił się do euro o 3%, czyli… o połowę tego, co stracił w ostatnich dwóch tygodniach.
NBP też zrobił sobie przerwę. Czy złoty może mieć kłopoty jak forint?
Cofnijmy się w czasie o półtora roku. Gdy Węgrzy rozkręcali swój cykl podwyżek, w Polsce prezes Glapiński uspokajał, że „inflacja nie ma negatywnego wpływu na zasobność portfeli Polaków”, a MNB – i inne banki centralne, które zaczęły stopniowo podnosić stopy – nazywał „egzotycznymi”.
Od października 2021 r. prezesowi podglądy się zmieniły i RPP pod jego kierownictwem przystąpiła do nadrabiania zaległości w poziomie stóp. Zaczęły się ostre podwyżki, które dorowadziły w ciągu 12 miesięcy główną stopę procentową do 6,75%, czyli prawie o połowę niższą niż na Węgrzech.
Jakim cudem Węgrzy wytrzymali tak ostrą politykę pieniężną, skoro u nas rząd musiał wprowadzać wakacje kredytowe w obawie przed buntem społecznym i w obawie o to, że ludzie masowo nie będą w stanie spłacać kredytów (co byłoby zarzewiem kryzysu finansowego)?
Odpowiedź jest prosta – Węgrzy już dawno temu „ucywilizowali” rynek kredytów hipotecznych. Po pierwsze, od 2018 r. kredyty na zmienną stopę stanowiły maksymalnie kilka procent wszystkich zawieranych umów. A i wcześniej, przynajmniej od 2013 r., ta forma oprocentowania nie przekraczała połowy akcji kredytowej.
Po drugie, Węgry definitywnie rozprawiły się z kredytami walutowymi już w 2014 r. (zresztą taką przymusową konwersję przeprowadziły także inne kraje, jak np. Chorwacja. Tylko u nas dano posłuch bankom, które ostrzegały przed katastrofą, gdyby zmuszono je do przestrzegania prawa i zasad elementarnej sprawiedliwości.
Czy jest ryzyko, że złoty – i tak mocno poobijany w ostatnim czasie – dostał jeszcze mocniejszy cios? Jest, ale zdecydowanie mniejsze niż na Węgrzech. Nasze przewagi podsumował Ignacy Morawski, ekonomista i szef portalu SpotData. Na czym one polegają?
Nasze PKB nie rośnie tak mocno jak Węgier – co jest w obecnej sytuacji korzystne, bo sugeruje, że nasza gospodarka nie jest tak przegrzana. Mamy nieco niższą inflację, mniejszą – przynajmniej na razie – dziurę budżetową (ale może być inaczej – pisał o tym niedawno Maciek Danielewicz), deficyt obrotów bieżących nieco korzystniejszy (choć nadal ujemny), wyższe rezerwy walutowe i wolniejszy przyrost ilości pieniądza w gospodarce.
Z analizy Morawskiego płynie jednak ostrzeżenie – wypadamy lepiej niż Węgry, ale w wielu aspektach wyprzedzają nas Czesi. Co najbardziej może nam te zestawienia popsuć? Odcięcie od środków unijnych. To spowolni nasze PKB, zwiększy zadłużenie – jeśli będziemy chcieli projekty sfinansować sami, osłabi rezerwy walutowe i wprowadzi dużo niepewności co do dalszych losów naszej gospodarki.
O stopach procentowych nie decyduje żaden prezes. Ani żadna rada
Pisałem niedawno, że do scenariusza tureckiego nam daleko. Tam źródła kryzysu i jego objawy są podobne co u nas – na czele z utratą niezależności banku centralnego od rządu. Jednak skala krachu liry jest o kilka rzędów wielkości wyższa niż złotego czy forinta. Przynajmniej na razie. Chociaż widać, że zwiększa się rentowność polskich obligacji 10-letnich, co oznacza, iż inwestorzy żądają coraz wyższych odsetek za polskie obligacje.
Z piątkowej decyzji o awaryjnej decyzji MNB płynie jeszcze jedna nauczka. I to jest w sumie taka sama nauczka, jaką dostał Bank Anglii. O stopach procentowych nie decyduje żaden prezes, nie decyduje żadna rada, ani żaden rząd. Poziom stóp procentowych ustala rynek. A bank centralny może co najwyżej wsłuchiwać się w to, czego rynek oczekuje i potulnie realizować jego życzenia. Bo jak nie, to szybko zostanie doprowadzony do porządku. O czym prezes Glapiński i Rada Polityki Pieniężnej nie powinni zapominać.
Źródło zdjęcia: Hermann/Pixabay