Do domu naszego czytelnika w warszawskich Włochach zapukał biznesmen i zaproponował: „kupię od pana ten lichy domek, wybuduję apartamentowiec, a w rozliczeniu przekażę mieszkanie”. Budowa właśnie ma się ku końcowi, ale po latach perypetii nasz czytelnik nie ma ani domu, ani mieszkania, ma za to wezwanie do opuszczenia wynajmowanego lokum. Kto w tej sprawie zawinił? Ludzka naiwność? Zła wola? Sąd? Deweloper? I czy można to jeszcze odkręcić?
To historia o ludzkiej łatwowierności, deweloperze i o degrengoladzie państwa. Pani Elżbieta napisała do nas długi, kilkustronicowy list, zawierający mnóstwo szczegółów i udokumentowanych perypetii, które stały się udziałem jej ojca w sporze z biznesmenem i warszawskim niewielkim deweloperem. Sytuacja, która u zarania wyglądała niegroźnie, po latach zmieniła się w labirynt bez wyjścia. Być może (wierzymy w to mocno) po tym artykule coś się zmieni.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Pan Jacek jak prywatny deweloper. Do gry zaprasza naszych czytelników
Dawno, dawno temu… a właściwie nie tak dawno, bo w 2007 r., pani Elżbieta z rodziną mieszkała sobie w domu przy ul. Krańcowej w warszawskich Włochach. Któregoś dnia do ich domu zapukał pan Jacek, miejscowy biznesmen, który zaproponował: „chcę kupić od Was ten lichy domek z działką i wybudować tu ekskluzywny apartamentowiec”.
Ceny nieruchomości były wtedy rekordowe, trwał boom, budowało i sprzedawało się wszystko „jak leci”, więc propozycja nie wzbudziła większych podejrzeń. Cena była atrakcyjna, więc nie było przeciwwskazań do sprzedaży tej „włoskiej ojcowizny”. Ale po jakimś czasie pan Jacek przyszedł znowu i zaczął marudzić, że brakuje mu gotówki na zakup ziemi. I położył na stole nową ofertę: na czas budowy zamieszkacie państwo w wynajętym lokalu zastępczym, a jak skończymy budowę, zapłatą za działkę będzie nowiutkie mieszkanie. Proste? Proste.
Pójście na ten układ było największym życiowym błędem taty pani Elżbiety – pana Jacka. Mijały miesiące, a potem lata, a rodzina naszych czytelników była przenoszona z miejsca na miejsce – za wynajem płacił biznesmen, który się do tego zobowiązał. Ale budowa rozkręcała się bardzo powoli, inwestorowi brakowało pieniędzy. W końcu postanowił nie walczyć dłużej z inwestycją przy ulicy Krańcowej i zdecydował się ją sprzedać. Jest luty 2020 r. Kupca znalazł bez problemu, był nim niewielki warszawski deweloper.
Ojcowizna idzie w nowe ręce. „Spokojna głowa, mamy zabezpieczenie”
W tym momencie w sercach rodziny naszej czytelniczki zasiał się niepokój – skoro umowę podpisali z panem Jackiem, budowa ich przyszłego mieszkania jest w proszku, a pan Jacek sprzedaje nieruchomość komuś innemu, to czy ten nowy inwestor dotrzyma złożonych obietnic? „Pan Jacek zapoznał nas z panem Łukaszem, którego przedstawił jako nowego właściciela inwestycji” – opowiada pani Elżbieta. I dodaje: „pan Łukasz powiedział, że ma zabezpieczone 800 000 zł na spłatę naszej rodziny”.
Niby wszystko jest lege artis, ale… No i od tego właśnie momentu atmosfera się zagęszcza. Rodzina naszych czytelników wynajmuje prawnika. Nie mija miesiąc, spotkanie w siedzibie firmy przy rondzie ONZ 1. Przyszły właściciel przedstawia warunki nowego układu: jeśli rodzina chce otrzymać mieszkania z umowy (według naszej czytelniczki są to trzy mieszkania na parterze o łącznej powierzchni 153 m kw.), muszą dopłacić.
Sumy są sześciocyfrowe. Ale dopiero co wynajęty prawnik, mecenas Jacek Urbaniak, pokazuje dokumenty potwierdzające prawo własności do tych mieszkań, które nie wymaga żadnych dopłat. Deweloper mówi: „O! A to niespodzianka, nie wiedzieliśmy o tych roszczeniach”.
Ostatnim „śladem”, że tata naszej czytelniczki jest właścicielem nieruchomości przy ulicy Krańcowej, jest księga wieczysta. Ale nieruchomość jest w trakcie sprzedaży nowemu inwestorowi, więc to się zaraz może zmienić. Dlatego rodzina czytelników doraźnie dopisuje w księdze wieczystej adnotację: „w związku z przysługującym roszczeniem, wnoszę o wpis zakazu zbywania i obciążania przedmiotowej nieruchomości”.
Taki zapis – bez postanowienia sądu – nie zatrzyma sprzedaży, ale skutecznie ją opóźnia. Tak też było i tym razem, ale na dłuższą metę to jednak nie pomogło – w kwietniu tego roku, po 14 latach od podpisania nieszczęsnej umowy z panem Jackiem, sąd wykreśla innego pana Jacka (ojca naszej czytelniczki) z księgi wieczystej i wpisuje nowego właściciela.
„Ojciec wynajął sobie mieszkanie na rynku, ja z mamą mieszkamy w mieszkaniu wynajętym przez pana Jacka. Generalnie nie mamy już niczego” – mówi pani Elżbieta. Przyznacie, że to historia jak z horroru.
Jak to możliwe, że sąd tak łatwo zmienił wpis w księdze wieczystej? To proste: roszczenie o budowę domu się przedawniło. Termin i tak był wyjątkowo długi, bo wynosił, zgodnie z kodeksem cywilnym, 10 lat. Nasi czytelnicy punktują, że mimo upływu 10 lat umowa była ważna, bo nie wypowiedział jej pan Jacek, który jeszcze do niedawna opłacał wynajęcie lokalu zastępczego.
Słone łzy czytelnika – czy są uzasadnione? Sprawdzamy
Zawsze w takich sytuacjach podkreślamy, że nie mamy możliwości sprawdzenia, czy i jakie jest drugie dno historii, które relacjonują nam czytelnicy. Możemy za to próbować weryfikować to, co nam relacjonują. Pani Elżbieta pisze, że złożyła zawiadomienie do prokuratury (podała sygnaturę akt) i do Rzecznika Praw Obywatelskich. No to sprawdzamy.
„Uprzejmie informuję, że śledztwo w sprawie niekorzystnego doprowadzenia mieniem znacznej wartości na szkodę Jacka [tata naszej czytelniczki] prowadzone jest w Prokuraturze Rejonowej Warszawa Śródmieście w Warszawie. Postępowanie znajduje się we wstępnej fazie, dlatego też nie jest możliwe przekazanie bliższych informacji o sprawie”
– mówi nam Aleksandra Skrzyniarz, Rzecznik Prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
„Skarga wpłynęła. W zakresie sprawy karnej odpowiedź została przesłana wnioskodawczyni. Natomiast w zakresie aspektu gospodarczego sprawa oczekuje na rozpatrzenie Rzecznika Praw Obywatelskich”
– mówi nam Anna Kabulska z biura rzecznika RPO. 15-letnie doświadczenie dziennikarskie podpowiada mi, że jeśli ktoś próbowałby coś niesłusznie „wyszarpać” od dewelopera, to nie szukałby pomocy w prokuraturze ani w biurze RPO. Pani Elżbieta pisze, że w akcie desperacji udała się do powołanych przez ministra sprawiedliwości punktów pomocy prawnej w ramach Funduszu Sprawiedliwości. Zapytaliśmy Ministerstwo Sprawiedliwości. Resort się wczuł i odpisał błyskawicznie, że to pytania do Prokuratury Krajowej. I podał stosowny adres. Czekamy na odpowiedź i komentarz do toczącego się w prokuraturze śledztwa.
Czytaj też: Zagraniczne fundusze hurtem kupują w Polsce mieszkania na wynajem. Czy to zniszczy biznes prywatnym wynajmującym? Koniec rynku najmu, jaki znamy?
Co na to deweloper? „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”
Rozmawiałem o tym przypadku z prezesem firmy deweloperskiej, panem Łukaszem, któremu przesłałem fragmenty wiadomości od pani Elżbiety – podałem nazwiska czytelników, którzy się nam poskarżyli. Pan Łukasz powiedział krótko, że nic o tym nie wie, nic mu te nazwiska nie mówią i że ta sprawa z całą pewnością nie dotyczy jego firmy. I nawet gdyby były jakieś roszczenia, to kupił nieruchomość w dobrej wierze, że jest domniemanie wiarygodności ksiąg wieczystych. Mało tego – że sam może być ofiarą, bo zgłaszają się do niego po pieniądze podwykonawcy, którym roboty zlecił pan Jacek.
Zadzwoniłem do mecenasa Jacka Urbaniaka, pełnomocnika naszych czytelników, który powiedział coś wprost odwrotnego: że razem ze swoim mocodawcą spotkał się z panem Łukaszem i informował go o roszczeniach swoich klientów.
Może zrobimy „konfrontację”, albo chociaż telekonferencję, żebyśmy mogli to sobie wspólnie wyjaśnić? – zaproponowałem z sercem na dłoni. „Ale ja naprawdę nie widzę powodu, by łączyć nas z tą sprawą” – stwierdził prezes firmy deweloperskiej. Nawet jeśli deweloper czuje się poszkodowany, to nie dowierzam w to, iż nic o sprawie nie wie.
Z panem Jackiem, osobą prywatną, z którą podpisał umowę tata naszych czytelników, nie udało nam się skontaktować. Wydaje się, że to on jest głównym sprawcą całego tego zamieszania. Nie można też nie oceniać krytycznie postępowania naszych czytelników, którzy – powiedzmy sobie szczerze – wykazali się dużą łatwowiernością, żeby nie powiedzieć naiwnością.
Nie zapominamy o tym, że fakt, iż organ śledczy zajął się sprawą, jeszcze nic nie znaczy – może ją umorzyć, a nawet gdyby tak się nie stało i sprawa trafić miała do sądu, to przecież od czasów prawa rzymskiego uznajemy domniemanie niewinności. Nasi czytelnicy zostali pozbawieni mieszkania. Winnych (na razie) brak. I niech ktoś powie, że Polska to nie jest dziki kraj.
źródło zdjęcia: kadr z filmu „Nic nie widziałem, nic nie słyszałem”/YouTube