Czy czeka nas Polexit i Rzeczpospolita wyjdzie z Unii Europejskiej? A może w ogóle nie ma takiego scenariusza? Ile będzie nas kosztowała demonstracja wyższości polskiego prawa nad unijnym? Sprawdzam konsekwencje finansowe orzeczenia sędziów, którzy zebrali się w budynku Trybunału Konstytucyjnego i ogłosili, że część postanowień traktatów europejskich łamie polską konstytucję
W budynku Trybunału Konstytucyjnego (rękami m.in. tych sędziów, których umocowanie prawne jest niepewne) zapadła decyzja, że w niektórych kwestiach (konkretnie w tych dotyczących organizacji polskiego sądownictwa) polska Konstytucja ma wyższość nad zapisami unijnych traktatów.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Oznacza to, że rośnie prawdopodobieństwo (z punktu widzenia europejskich urzędników – ryzyko), iż Polska nie będzie respektowała reguł prawa, które obowiązują wszystkie państwa należące do Unii Europejskiej. Mogłoby mieć to wymiar symboliczny, ale też finansowy. I o tym ostatnim warto napisać dwa słowa.
Polexit nie grozi, ale czy Unia Europejska wciąż będzie przysyłać nam pieniądze?
Ryzyko, iż Polska nie będzie honorowała unijnych regulacji, dotyczy też pieniędzy, które do naszego kraju trafiają. Unia Europejska nie może sobie pozwolić na wysyłanie ich do kraju, który mógłby je źle wydać i nie da się tego odkręcić, skontrolować albo ukarać. To byłoby frajerstwo lub niegospodarność.
Wyobraźmy sobie taki scenariusz, że Unia Europejska przysyła nam pieniądze na rozwój zielonej energii, a my budujemy za te pieniądze kopalnię (hipotetycznie). Komisja Europejska pozywa nas do unijnego trybunału TSUE, ten wydaje wyrok niekorzystny dla Polski, a nasz rząd go nie uznaje – powołując się na opinię wygłoszoną w budynku Trybunału Konstytucyjnego.
To oznacza, że Unia Europejska przesłała nam pieniądze, które zostały wydane niezgodnie z umową i nie jest w stanie ich odzyskać. Oczywiście: decyzja, którą podjęto w budynku Trybunału Konstytucyjnego nie dotyczy w ogóle tego tematu. Ale skoro zakwestionowaliśmy jedną część unijnych regulacji, to możemy też zakwestionować każdy inny ich element.
„Jestem głęboko zaniepokojona wczorajszym wyrokiem polskiego Trybunału Konstytucyjnego. „Traktaty mówią jasno – wszystkie wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej są wiążące dla wszystkich krajów członkowskich”
– napisała w piątkowym oświadczeniu Ursula von der Leyen, szefowa Komisji Europejskiej, czyli unijnego „rządu”. Jeśli w Brukseli stwierdzą, iż jest ryzyko, że nie da się kontrolować sposobu przeznaczenia pieniędzy przysłanych do Polski, to tych pieniędzy nie przyślą. Albo będą się domagali dodatkowych zabezpieczeń (np. uchwalenia w Polsce ustaw, które będą rodzajem „weksla”).
Czy to oznaczałoby Polexit? Oczywiście jeszcze nie. Generalnie nasza obecność w Unii Europejskiej sprowadza się do dwóch elementów:
– uczestnictwa w unijnym rynku (czyli bezcłowy i bez konieczności przekraczania granic przepływ towarów, usług oraz pracowników) – niektórzy liczą, że dzięki niemu PKB Polski rośnie o jedną trzecią szybciej, niż „normalnie”
– uczestnictwa w unijnym budżecie i funduszach pomocowych (dość łatwo policzyć, że z tego tytułu jesteśmy kilkadziesiąt miliardów złotych na plusie, aczkolwiek z czasem na kwota się zmniejsza
Decyzja Trybunału Konstytucyjnego może Cię kosztować… 2000 zł
Jeśli chodzi o dostęp do wspólnego rynku to zapewne nic się nie zmieni, niezależnie od tego jakie decyzje będą zapadały w budynku polskiego Trybunału Konstytucyjnego, siedzibie rządu, czy w partyjnej centrali przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Jesteśmy dużym rynkiem zbytu dla krajów Unii Europejskiej, więc żadne restrykcje, Polexit, granice, ani cła nam nie grożą. Polskie firmy też zresztą korzystają z dostępu do rynku unijnego, więc korzyści są obustronne. I nikt nie jest zainteresowany, by z nich rezygnować.
Jeśli chodzi o dostęp do unijnych pieniędzy – tutaj może być różnie. Mówimy o bardzo dużych pieniądzach, które mogą do nas przyjechać później, przyjechać tylko częściowo albo nie przyjechać w ogóle (w zależności od rozwoju wypadków). Jaka to konkretnie kasa?
Ogólnie to byłoby smutne, gdyby „bankomat” w Brukseli się zepsuł, bo wypłaca nam niemałą kasę. W ostatnich latach do Polski z Unii Europejskiej płynęło 40-65 mld zł rocznie, zaś nasze wpłaty do kasy unijnej wynosiły mniej więcej 15 mld zł rocznie. Mieliśmy więc rocznie 25-40 mld zł w budżecie państwa więcej, niż byśmy mieli bez przynależności do Unii Europejskiej.
Teraz teoretycznie te przypływy mogą być większe, bo oprócz standardowego budżetu na siedem lat (97 mld euro dla Polski, co nie jest wielkim sukcesem, bo w poprzednim było 125 mld euro) Unia Europejska powołuje Fundusz Odbudowy po COVID-19. Jego kawałek – 36 mld euro według ostatnich ustaleń – ma popłynąć do nas (choć na razie też jest zablokowany, bo premier Mateusz Morawiecki był niegrzeczny).
W sumie z unijnego „bankomatu” moglibyśmy wypłacać po mniej więcej 80-90 mld zł rocznie (minus składka 15 mld zł rocznie). Biorąc pod uwagę, że budżet państwa na przyszły rok wart jest 505 mld zł po stronie wydatków (oraz 475 mld zł wpływów) – nie są to grosze. Mówimy o „dużych” kilkunastu procentach budżetu państwa.
Oczywiście: jest też tak, jak mówią przedstawiciele obozu władzy, że bez tych pieniędzy jakoś sobie poradzimy. Brak 60 mld zł rocznie – w przeliczeniu na każdego dorosłego Polaka jakichś 2000 zł, czyli mniej więcej „trzynastej pensji” – można zdyskontować obniżeniem o tę kwotę wydatków, podwyższeniem o tę kwotę podatków (obie rzeczy niemiłe), albo zwiększeniem o przynajmniej część tej kwoty zadłużenia kraju.
Bez pieniędzy z Unii sobie poradzimy? Tak, ale to będzie kosztowne
Na koniec roku – wedle oficjalnych rządowych dokumentów – dług Polski wyniesie 1,5 bln zł. Czyli 39 400 zł na głowę obywatela. Właściwie to już nie robi na nas wrażenia. Dwa lata temu cierpła nam skóra, gdy pisaliśmy, że dług publiczny przekroczył 1 bln zł – dziś informacja, że zapożyczyliśmy się jeszcze na dodatkowe pół biliona złotych, spływa po nas jak po kaczce.
Dług został częściowo „wyjęty” z budżetu państwa i włożony w fundusze celowe finansowe przez PFR i BGK. To zaciemnia rzeczywisty obraz sytuacji – pozwala zadłużać się ponad wpisaną w konstytucji miarę 60% PKB, choćbyśmy oficjalnie, zgodnie z metodologią unijną, byli zadłużeni na 80%
Kiedy dług Polski zacznie być niebezpiecznie wysoki? Raczej nie na poziomie 60-80% PKB (tyle wynosi nasz obecny dług powiększony o ten, który zapewne zaciągniemy jeszcze w 2021 r.). Ale przy 90-100% PKB może już robić się wokół Polski gorąco. To oznacza, że już nie mamy takiej „bezpiecznej” sytuacji sprzed kilku lat, kiedy to od niebezpiecznego poziomu zadłużenia dzieliły nas lata świetlne.
Ale to mimo wszystko oznacza, że zwiększenie zadłużenia do poziomu np. 2-2,2 biliona złotych nie rodzi (raczej) ryzyka bankructwa kraju, o ile oczywiście nie byłoby zbyt gwałtowne. Rodzi oczywiście problem dużego wzrostu kosztów obsługi zadłużenia (o kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie), ale to już inna sprawa.
Kto sfinansuje nam odnowę energetyki po decyzji Trybunału Konstytucyjnego?
Bolesna prawda jest więc taka, że choć z Unii Europejskiej raczej nie wyjdziemy (ani nas nie wyrzucą), to być może będziemy musieli sobie radzić bez unijnych pieniędzy. A te mogłyby iść np. na potwornie kosztowną restrukturyzację polskiej energetyki.
Nawet jeśli „obrazimy się” na Unię Europejską, to będziemy musieli skądś wziąć pieniądze, za które dziś budujemy drogi, a w przyszłości będziemy finansowali zmiany w energetyce. Przepływy kasy z Unii Europejskiej pozwalają nam dziś na łączenie wydatków socjalnych (wspomaganie rodzin i emerytów) z tymi inwestycjami oraz z relatywnie niskimi podatkami.
Bez pieniędzy z Unii będzie to możliwe tylko kosztem szybkiego wzrostu zadłużenia Polski. Tyle, że nie jesteśmy potęgą światową, która mogłaby bezkarnie zadłużyć się na wartość rzędu 150-200% rocznego PKB. Co więcej, każdy jeden procent wzrostu oprocentowania polskiego zadłużenia to 30-50 mld zł więcej wydatków na zapłatę samych tylko odsetek. A im większy dług, tym wyższego oprocentowania żądają wierzyciele.
Finalnie więc koszt „niepodległości” od Brukseli może zamknąć się wielokrotnie wyższą kwotą, niż ta, która rzeczywiście do nas nie trafi z unijnych funduszy.