Nie cieszy Was powrót szkoły? Myślicie tylko o tym, żeby ją skończyć i zapomnieć? Mam złe wieści. Szkoła w ogóle nie powinna się kończyć. Edukacja, którą zamykamy w wieku ok. 25 lat, to przeżytek. A nowoczesna szkoła powinna być taka jak… 200 lat temu. Czy w ogóle powinniśmy uzyskiwać dyplom ukończenia szkoły podstawowej, średniej lub wyższej, czy raczej rekomendacje dotyczące dalszej edukacji?
Wiosną, latem i jesienią kilka milionów młodych osób w naszym kraju zajętych jest organizowaniem sobie kolejnych etapów edukacji. Matury, egzaminy po szkole podstawowej, przyjęcia do szkół średnich, na studia. To emocjonujące wydarzenia w życiu każdego młodego człowieka, ale także jego rodziny, znajomych, przyjaciół. Nawet podczas wakacji spora część naszego społeczeństwa żyje szkołą i studiami.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Niedawno Monika Madej pisała na łamach „Subiektywnie o Finansach” o tym, jak ważna jest decyzja maturzystów w sprawie wyboru kierunku przyszłych studiów, jak dalekosiężne ma ona reperkusje, jak dużo można zyskać, wybierając dobre studia, a jak wiele można stracić, jeśli na samym początku wybierzemy źle. To prawda, wciąż jeszcze tak jest. Ale coraz bardziej musimy myśleć o tym, że edukacja to proces ciągły, który jest równie ważny w wieku 15, 19 lat, jak i w wieku 40 czy 60 lat.
Zaskakujące? Wydłużenie naszego życia do ponad 80 lat, a jednocześnie starzenie się społeczeństwa, braki na rynku pracy i trudna sytuacja finansowa systemu emerytalnego wymuszą podniesienie wieku przechodzenia na emeryturę, a nowe technologie wymuszą edukację przez cały czas naszej aktywności zawodowej.
I nie chodzi o to, żeby to była jakaś wymuszona sytuacją szkoła czy szkółka przez całe życie. W takim systemie czulibyśmy się niekomfortowo. Przecież wiele osób po zamknięciu jakiegoś kolejnego etapu obecnej edukacji oddycha z ulgą, że właśnie skończył się okres męki szkolnej. No a tak naprawdę powinniśmy uczyć się przez całe życie, ale to powinna być nieco inna nauka – taka, której sami chcemy, która wynika z naszych zainteresowań, która pomoże nam w pracy.
Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Nie. Po prostu w tej chwili funkcjonujemy w systemie edukacji odziedziczonym po początku XX w. i niekoniecznie dopasowanym do naszych potrzeb. Zmiana tego systemu będzie trudna, ale nieunikniona. Być może potrzebne będzie całe pokolenie lub nawet kilka pokoleń, żeby zmodyfikować organizację naszego wykształcenia.
Czytaj też: ChatGPT zwiastuje rewolucję na rynku pracy, ale i na rynku edukacji. Czego nie zastąpi AI?
Czytaj też: Wydatki wakacyjne związane z dziećmi idą w tysiące złotych. Jak je zminimalizować?
Jak to się robiło kiedyś?
„Kiedyś” jest bardzo pojemnym określeniem, ale w przypadku tworzenia systemu edukacji powszechniej zazwyczaj dotyczy II połowy XIX w. i początków wieku XX. Edukacja powszechna wynikała nie tyle z pędu ludzi do wykształcenia non-profit, ile z potrzeb rynku pracy.
Połowa wieku XIX to początek rewolucji przemysłowej w całej Europie kontynentalnej, więc do pracy w fabrykach potrzebni byli coraz lepiej przygotowani pracownicy. A z kolei do ich przygotowania do pracy potrzebni byli ludzie z większym poziomem wykształcenia. Do obsługi całego procesu produkcyjnego zaś, a także organizacji systemu administracyjno-logistycznego, potrzeba było coraz większej liczby osób z wykształceniem średnim czy nawet wyższym.
System, w jakim funkcjonujemy w dużym stopniu obecnie, został skodyfikowany w Polsce w latach 20. i 30. XX w. To wtedy ustalono ponad wszelką wątpliwość, że ludziom trzeba zapewnić kilka poziomów edukacji – powszechną, średnią i wyższą – i że trzeba ją pokroić na różne sektory: humanistyczną, matematyczno-fizyczną, przyrodniczą, techniczną, artystyczną itp.
Ale ustalono też ważną zasadę, że edukacja ma być ujednolicona. Było to potrzebne w czasie sklejania Polski z trzech zaborów, ale też wynikało z doświadczeń bardziej rozwiniętych edukacyjnie krajów zachodnich – starano się wystandaryzować proces edukacji, żeby osiągnąć możliwie najbardziej jednolity poziom przygotowania do wykonywania różnych zawodów.
Stąd duże grupy uczniów w klasach, zajęcia zbiorowe, nastawienie na pracę w grupie, jednolity system ocen, świadectw, egzaminów do kolejnych etapów kształcenia. To system, który znamy dziś i który pozwala porównać praktycznie jeden do jednego wykształcenie uzyskane w Przemyślu z tym osiągniętym w Świnoujściu czy Olsztynie.
To była prawdziwa rewolucja po okresie dużego indywidualizmu w edukacji, z jakim kraje zachodnie miały do czynienia jeszcze na przełomie XIX i XX w. Wtedy sektor edukacji powszechnej był rozdrobniony i zasadniczo prywatny, uczono według bardzo różnych programów w zależności od potrzeb czy lokalnych założeń, popularne było kształcenie domowe, parafialne, przyfabryczne itp. Szkoły średnie były bardzo sprofilowane i panował absolutny wolny rynek w tworzeniu programów i wyborze takiej szkoły.
Również studia nie miały bardzo skodyfikowanego charakteru. Najczęściej studiowano, żeby uzyskać pakiet wiedzy potrzebnej do wykonywania zawodów w administracji, wojsku, szkolnictwie czy kulturze. Ale nie był to wybór jednego kierunku na całe 3 lata czy 5 lat. Np. ktoś wyjeżdżał na jeden rok, żeby poznać metody badawcze znanego profesora w Zurychu, ale na drugi rok jechał do Paryża, żeby zapoznać się z innym zakresem wiedzy. Po takich 2 latach często uznawał, że jest już w pełni wykształcony.
Można było spędzić jeszcze kilka miesięcy w jakimś innym ośrodku akademickim i wracać do kraju. Nikt nie pytał o regularnie odbyte studia 3-letnie czy 5-letnie. Rok na dobrych studiach za granicą czy udział w cyklu wykładów wybitnego naukowca to było już bardzo dużo. W ten sposób studiowało się przedmioty teoretyczne, inżynieryjne, ale też artystyczne. Przyszli malarze, rzeźbiarze podróżowali z jedno ośrodka artystycznego do drugiego i odwiedzali pracownie mistrzów. To wystarczyło. Dosyć śmieszne jest obecnie zmuszanie malarzy do siedzenia na jednej uczelni przez 5 lat.
Ta wolna amerykanka dotyczyła oczywiście tylko części, często bardzo uprzywilejowanej, społeczeństwa, więc nie pasowała do kształcenia masowego, które na dobre rozpoczęło się po I wojnie światowej. Masowość wymagała standaryzacji.
Jaki system edukacji jest teraz?
Obecnie, po ok. 100 latach od zadekretowania masowego i możliwie jak najbardziej wystandaryzowanego systemu kształcenia, wciąż jesteśmy w pewnym sensie beneficjentami tego systemu, ale i jego zakładnikami. Beneficjentami, bo system kształcenia objął niemal 100% społeczeństwa. Każdy ma nie tylko prawo, ale i obowiązek, żeby się uczyć do skończenia podstawówki, ale i szansę, żeby edukację kontynuować.
System jest masowy, ale i maksymalnie demokratyczny. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni i traktujemy jako rzecz oczywistą. Pozwala to większości z nas nie tylko uzyskać sporą wiedzę o świecie, ale i przygotować się do zawodu, jaki sobie wymarzyliśmy, a nawet do wielu zawodów, które możemy wykonywać dzięki wielu umiejętnościom. Mamy te same świadectwa, te same przedmioty, te same profile kształcenia, większość aspektów naszego wykształcenia można zestawić z tym, co dotyczy milionów innych Polaków.
Ale niestety ten system uczynił z nas też zakładników… systemu. Biegniemy za formalnymi sprawami, starając się wypełnić możliwie jak najdokładniej miejsca w Excelu edukacyjnym: zaliczyć kolejne przedmioty, skończyć kolejne etapy kształcenia, zdobyć najlepsze oceny, czerwony pasek, dostać się do najlepszego liceum (choć czasem wcale nie jest ono najlepsze, ściąga tylko najzdolniejszą młodzież).
Na studiach coraz częściej widać, jak często studenci zainteresowani są formalnymi aspektami „edukacji”. Zaliczenia i podpisy w przerwie między codziennymi obowiązkami związanymi z podejmowaną pracą, innymi zajęciami.
Mniej zwraca się uwagę na eksperymentalno-zadaniowy charakter edukacji, a bardziej na przyswajanie wiedzy, czasem zupełnie niepotrzebnej. Doświadczenia przyrodnicze, chemiczne, fizyczne – zostały w dużym stopniu zaniechane z powodu możliwej szkodliwości dla uczniów. Zajęcia praktyczne i artystyczne – zamienione często w wiedzę o muzyce i o kierunkach w sztukach plastycznych. Zajęcia sportowe – nastawione na bicie rekordów, a nie aktywność fizyczną i grupową zabawę.
Edukacja bez eksperymentów, które się czasem nie udają, bez grupowo wykonanego zadania, które jest porażką, bez dyskusji, w której nasze argumenty nie zostały dobrze postawione, nie przygotuje nas do funkcjonowania w świecie, w którym coraz częściej mamy do czynienia nie ze sprawdzonymi, starymi metodami działania, tylko z czymś zupełnie nowym, nieoczekiwanym, zaskakującym.
Przede wszystkim jednak edukacja, która kończy się, kiedy mamy ok. 25 lat, to zdecydowanie za mało. I to chodzi nie tylko o to, co jest obecnie, czyli studia podyplomowe, doktoraty, kursy, szkolenia.
Czego potrzebujemy, by uczyć się lepiej?
Poza tym, że potrzebujemy – jak nigdy dotąd – eksperymentów w szkołach, i to na wszystkich etapach edukacji, to potrzebujemy też szkoły przez całe życie. I nie powinno to zabrzmieć przerażająco, jako chęć sprowadzenia wszystkich do roli uczniaka w wiecznej szkółce.
Ja sobie wyobrażam to w ten sposób, że szkoła średnia i wyższa to rodzaj otwartej platformy lub galerii prezentującej swoje możliwości i zachęcającej do skorzystania. Czujemy, że brak nam wiedzy w jakimś interesującym nas zakresie czy w pracy – idziemy na uniwersytet i przez kilka miesięcy na pełnych prawach korzystamy z jakiejś partii materiału udostępnianego przez specjalistów. Możemy to również robić online.
Nie tyle składamy podanie o przyjęcie na studia, ile – tak jak to się robiło w XIX w. – zapisujemy się na zajęcia wybitnego eksperta, specjalisty i śledzimy jego wykłady, a także uczestniczymy w dyskusjach z nim. Robimy to przez kilka tygodni, miesięcy, lat – tyle, ile będziemy chcieli i mogli. Przede wszystkim – mamy prawo uczestniczyć w kameralnych ćwiczeniach, eksperymentach, konsultacjach. To my decydujemy, a nie system decyduje, czego mamy się uczyć.
Przepisana programem liczba przedmiotów z obowiązkowymi godzinami poświęconymi na każdy przedmiot? Wolne żarty. Po co? Czy to nas lepiej przygotuje do życia i pracy? Czy nie można zaufać ludziom i zgodzić się na wolny rynek w edukacji? I pominąć protesty nauczycieli i wykładowców w tej sprawie? Świat wymagać będzie o wiele więcej niż grzecznej postawy wobec nauczycieli i wykładowców.
Obowiązkowe lektury? Tylko że wielcy Polacy w przeszłości nie mieli kanonu lektur i przedmiotów obowiązkowych, a ich edukacja była dosyć chaotyczna i niejednorodna. Niektórzy ograniczali się do… kształcenia domowego.
Czy nie można by powrócić do tego, co było w XIX w., żeby to ówczesne dowolne, wielkopańskie kształcenie polegające na uczeniu się, jak się chce i gdzie się chce, dotyczyło wszystkich, którzy tego będą chcieli i potrzebowali obecnie?
Paradoksalnie taki wolny rynek w edukacji zaczerpnięty z XIX w. jest chyba lepiej dostosowany do wymogów nowych zawodów i zadań niż nadmiernie sformalizowany, egalitarny (w znaczeniu – masowy), system obecny. Obecnie jesteśmy przygotowywani do podejmowania prac typowych, odtwórczych, produkcyjnych, standardowych, czyli tych wszystkich, które są powszechne w społeczeństwach tzw. przemysłowych, nastawionych na obsługę urządzeń i maszyn tu i teraz.
Ale – czy będzie tak w przyszłości? Czy świat nie będzie od nas wymagał dużo więcej kreatywności i wymyślania nowych rozwiązań, a także szybkiego reagowania na szoki poznawcze, zaskoczenia, niecodzienne wydarzenia? Zamiast grzecznie przyglądać się światu uczeń i student – może będą musieli stawać na głowie i chodzić na rękach? Do tego potrzeba jest nieco więcej wolności i samodzielności, a edukacja może te cechy rozwinąć. Może też je skutecznie… pogrzebać.
Źródło zdjęcia: Robert Doisneau, lata 50. XX w.