Każdy, kto interesuje się giełdą, usłyszał pewnie nie raz poradę: „samodzielne inwestowanie nie musi być trudne, postaw na spółki dywidendowe, na tym nie da się stracić”. Postanowiłem przeanalizować sprawę i odpowiedzieć na trzy pytania. Jak to ma działać w teorii? Czy opłaca się bardziej w krótkim czy długim terminie? I jak spółki dywidendowe wypadały na tle reszty rynku?
Zacznijmy od podstaw. Spółka (a tak dokładnie to jej walne zgromadzenie akcjonariuszy), która wypracowała zysk, co roku musi podjąć decyzję, co z nim zrobić. Opcje są co do zasady dwie: może ten zysk zachować, powiększając własne kapitały, albo podzielić się nim z akcjonariuszami. W tym drugim przypadku znowu generalnie można wyróżnić dwa rozwiązania: albo wypłaci dywidendę, albo zrobi skup akcji własnych (w efekcie akcjonariusze staną się właścicielami trochę większego „kawałka” firmy).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Dywidenda jest więc transferem gotówki ze spółki do jej akcjonariuszy. Walne zgromadzenie akcjonariuszy może zdecydować, że do podziału trafia cały zysk, jego część, a nawet czasami więcej niż roczny zysk: na przykład, jeśli spółka ma jakieś kapitały rezerwowe.
Inwestowanie w spółki dywidendowe uchodzi za sposób na w miarę bezpieczne zarabianie na rynku akcji. Ale czy kupowanie akcji firm, które dzielą się zyskiem, rzeczywiście daje dobre wyniki? Postanowiłem sprawdzić, czy to prawda czy tylko giełdowy mit. Robię to na przykładzie polskiej giełdy (mającej swoją specyfikę).
Czy opłaca się kupować spółkę „pod” wypłatę dywidendy?
Wiosna i lato to czas na zwoływanie walnych zgromadzeń akcjonariuszy i ogłaszanie planów wypłat dywidendy. Zaroi się więc na portalach inwestycyjnych od tekstów dotyczących „polowania na dywidendy”, zestawień spółek, które wypłacają najwyższe dywidendy itd. Ale czy kupowanie akcji spółki tylko po to, by zgarnąć udział w zysku ma sens?
Żeby na to odpowiedzieć, muszę wyjaśnić pewien mechanizm. Przy uchwalaniu dywidendy przez walne zgromadzenie wyznaczany jest nie tylko jej poziom (czyli ile łącznie trafi do akcjonariuszy i ile przypada na jedną akcję), ale ustalane są także dwa terminy: dzień ustalenia prawa do dywidendy i dzień jej wypłaty.
O co chodzi? Otóż, żeby załapać się na dywidendę, trzeba być właścicielem akcji na koniec dnia ustalenia prawa – w praktyce oznacza to, że trzeba kupić je dwa dni wcześniej, ponieważ na GPW faktyczne rozliczenie transakcji zajmuje tyle czasu. To znaczy, że jeśli w poniedziałek zrealizowaliśmy zlecenie kupna akcji, to formalnie na naszym rachunku maklerskim zostaną one zapisane jako nasza własność dopiero w środę po sesji. Działa to także w przypadku sprzedaży.
Każdy, kto nabył w ten sposób prawo do dywidendy, dostanie pieniądze w dniu jej wypłaty – a często bywa, że trzeba na to poczekać kilka tygodni, a nawet miesięcy. Co ciekawe, nie trzeba już wtedy posiadać akcji spółki, żeby załapać się na podział zysku. Dzień po ustaleniu prawa do dywidendy można akcje sprzedać.
Czy jest to zatem dobra strategia? Wyobraźmy sobie, że spółka ogłasza wypłatę 1 zł dywidendy na akcję. Kurs wynosi 20 zł, a więc stopa dywidendy to 5%. Wystarczy więc kupić te akcje po 20 zł, przetrzymać do dnia ustalenia prawa do dywidendy, a na najbliższej sesji sprzedać i czekać na wpływ gotówki?
Nie do końca. Na GPW jest bowiem tak, że od kursu akcji automatycznie „odcinana” jest wartość dywidendy w momencie ustalenia do niej prawa. Załóżmy, że jest to poniedziałek – kto na koniec tego dnia ma w portfelu akcje spółki, nabywa prawa do dywidendy. Ale jeśli akcja kosztowała w poniedziałek na zamknięciu 20 zł, to we wtorek na otwarciu jej kurs wyniesie 19 zł (odcięcie 1 zł dywidendy).
A więc inwestor nadal ma aktywa warte 20 zł – niezależnie od tego, czy spółka się dywidendą dzieli, czy zachowuje zysk w swoich kapitałach. Na dywidendach nie da się więc zarabiać krótkoterminowo – kupowanie akcji tylko pod jednorazową wypłatę nie ma większego sensu. No chyba że liczymy na to, że kurs z jakiegoś powodu będzie rósł. Jednak wtedy może to wynikać np. z dobrych perspektyw spółki, a nie samej dywidendy.
Czytaj też: 25 lat z najstarszym bankiem na giełdzie. Lepiej było mieć akcje czy lokaty Banku Millennium?
Czy dywidenda oznacza wartość? Czy brak dywidendy oznacza brak wartości?
Może więc inwestowanie w ten sposób w długim terminie sprawdza się lepiej? Zastanówmy się więc, co takiego jest w spółach dywidendowych, że mogą potencjalnie dawać wyższe stopy zwrotu niż reszta rynku?
Dywidenda – zwłaszcza regularna – może być oznaką, że firma jest zarządzana stabilnie i generuje powtarzalne zyski. Mówiąc krótko, ma wartość, którą dzieli się ze swoimi akcjonariuszami. Jeśli spółka ustala strategię dywidendową, to będzie tak kształtować swój biznes, by tę dywidendę wypłacać.
Jednak ten argument można odwrócić – jeśli spółka wypłaca akcjonariuszom wypracowane zyski, to znaczy, że nie ma pomysłu lub możliwości, jak je bardziej efektywnie zainwestować. A najgorsza sytuacja jest wtedy, gdy dla krótkoterminowych korzyści akcjonariusze na walnym zgromadzeniu „wyciskają” z przedsiębiorstwa gotówkę, chociaż zarząd wolałby zbudować sobie np. poduszkę płynnościową na gorsze czasy albo wesprzeć rozwój biznesu.
Z takimi przykładami mieliśmy do czynienia także w Polsce. Warto przypomnieć sobie, co się działo np. ze spółką Elektrobudowa, w której OFE regularnie przegłosowywały na walnym zgromadzeniu wyższe dywidendy, niż rekomendował zarząd. Jeszcze w 2018 r. na wniosek OFE PZU budowlana firma wypłaciła dodatkowe 10 mln zł z zysku, a już w 2020 r. ogłosiła upadłość.
Spółki dywidendowe nie są z definicji „lepsze” lub „gorsze” od tych niedywidendowych. Sam fakt dzielenia się z akcjonariuszami zyskiem nie przesądza, że biznes spółki jest zdrowszy od takiego, który regularnie inwestuje we własny rozwój. Oczywiście warto zrobić założenie, że mówimy o spółce, która zyski ma, a nie o takiej, która nie wypłaca dywidendy, bo nie ma z czego oraz nie ma widoków, że dziś inwestowane przez nią pieniądze przyniosą zyski w przyszłości.
Nie należy także ulegać złudzeniu, że akcje spółek dywidendowych działają jak lokata albo obligacje trzymane do dnia wykupu – czyli że można pominąć zmiany ich notowań. Spotkałem się z takim podejściem: nie obchodzi mnie, że kurs spadł, bo przecież spółka płaci 5% dywidendy. Problemów z takim podejściem jest kilka.
Po pierwsze stopę dywidendy, czyli te „5%”, liczy się, dzieląc wysokość dywidendy przez kurs akcji. Tylko że jeśli inwestor ma już w portfelu te akcje, to powinien liczyć stopę dywidendy nie od bieżącego kursu, ale od ceny, po której kupował akcje.
Przykład PZU. W 2022 r. dzień ustalenia prawa do dywidendy (1,94 zł na akcję) przypadał 29 września. Kurs wynosił wtedy 24,18 zł. Jednak faktyczne „odcięcie” dywidendy nastąpiło dwa dni wcześniej – ze względu na czas rozliczenia transakcji. A wtedy akcje PZU były notowane po 27,49 zł. A walne, które uchwaliło taką wypłatę, odbyło się trzy miesiące wcześniej (kurs 30,43 zł). Z kolei ogłoszenie propozycji wysokości dywidendy opublikowano w czerwcu (31,71 zł).
Zależnie od dnia, w którym inwestor kupił akcje PZU, stopa dywidendy mogła wynieść od ok. 4,5% do prawie 7%. A jeśli te akcje zostały kupione długoterminowo, to każdą kolejną wypłatę dywidendy należy odnosić właśnie do kursu nabycia.
Po drugie w przeciwieństwie do obligacji czy lokaty, nasz wkład nie jest „gwarantowany”. Co przez to rozumiem? Gdy kupujemy obligacje, nawet te o zmiennym oprocentowaniu, możemy być pewni, że na koniec okresu inwestycji nasz kapitał zostanie zwrócony – a więc nasza stopa zwrotu zależy wyłącznie od kuponów. Z akcjami tak nie jest. Akcje nie mają „końca”, ani „terminu zapadalności”. Jeśli budujemy portfel spółek dywidendowych, to musimy założyć jedną z dwóch rzeczy: albo kiedyś te akcje sprzedamy, albo nie.
W pierwszym scenariuszu stopa zwrotu z takiego portfela będzie więc wypadkową zmian kursu i wypłaconych dywidend. A notowania giełdowe mogą być bardzo zmienne – nawet tych teoretycznie stabilnych spółek. W drugim scenariuszu zmianami kursu można się nie przejmować. Jednak trzeba przyjąć, że zainwestowane pieniądze są nie do odzyskania. A więc kupując akcje za 100 zł jesteśmy pierwszego dnia 100 zł na minusie. Przy 5% stopie dywidendy nasza pierwotna inwestycja zwróci się po… 20 latach. I dopiero potem zaczniemy zarabiać.
Po trzecie, portfelem trzeba zarządzać. Nie wystarczy kupić i zapomnieć. Być może trzeba co jakiś czas uporządkować strukturę, by udział jednej ze spółek nie wzrósł za mocno. Trzeba ustalić, co robić z wypłaconymi dywidendami. Reinwestować? Jeśli tak, to w jaki sposób. A może wypłacać sobie na bieżące wydatki?
Paradoksalnie, jeśli skłanialibyście się do reinwestowania środków, to może warto zastanowić się, dlaczego tak cenicie spółki dywidendowe, które same własnych zysków nie reinwestują, ale wypłacają akcjonariuszom…
Czy spółki dywidendowe dają wyższe stopy zwrotu?
To wszystko jednak rozważania dość teoretyczne. Najłatwiej sprawdzić po prostu na liczbach – a właściwie na wykresach – czy rzeczywiście jest przewaga z inwestowania dywidendowego. Na GPW zadanie mamy uproszone.
Warszawska giełda oblicza bowiem indeks WIGdiv, w skład którego wchodzą spółki, które wypłacają dywidendę co najmniej przez pięć kolejnych lat. WIGdiv jest indeksem dochodowym i przy jego obliczaniu uwzględnia się zarówno ceny zawartych w nim akcji, jak i dochody z dywidend i praw poboru. Warto to odnotować, bo np. WIG20 jest indeksem cenowym, a więc nie uwzględnia dywidend. Dochodową wersją WIG20 jest WIG20TR, czyli Total Return.
Co wynika z porównania wykresów? W długiej perspektywie indeks dywidendowy raczej przegrywa z szerokim rynkiem.
Z czego to może wynikać? Żeby regularnie wypłacać dywidendę trzeba mieć stabilny i generujący gotówkę biznes (pomijam już patologiczne dojenie spółek przez akcjonariuszy). Im więcej spółka wypłaca akcjonariuszom, tym mniej ma na własny rozwój. I zdarzają się takie przedsiębiorstwa, które rzeczywiście tyle inwestować nie potrzebują.
Ograniczając portfel do takich spółek, pozbywamy się okazji do skorzystania na wzrostach „superzwycięzców”, czyli firm notujących bardzo mocny wzrost notowań. Zazwyczaj tego typu biznesy dywidendy nie wypłacają – bo to nie ma sensu. W ostatnich 10-latach wzrosty kursu liczone po kilkaset czy kilka tysięcy procent odnotowała całkiem spora grupa spółek. Biotechnologiczna Selvita (ok. 10 000%) czy gamingowy 11 bit studios (ok. 6000%) dywidendy nie płaciły.
Z drugiej strony, paliwowy Unimot debiutował na NewConnect w 2012 r. i pierwszy dzień notowań zamknął na poziomie 3 zł. Przez kolejne 8 lat, do 2020 r., spółka regularnie wypłacała dywidendę – łącznie 8,1 zł na akcję. Czyli przez 10 lat można było zarobić na samych dywidendach 170%! I jeszcze jedno. Obecnie kurs wynosi… ponad 100 zł. Co daje ponad 3000% zysku. Jeśli ktoś trzymał od debiutu akcje Unimotu, to wątpię, by chwalił się przede wszystkim dywidendą…
Wygląda więc na to, że inwestowanie w spółki dywidendowe to – przynajmniej w polskich warunkach – niepotrzebnie skomplikowany system, który w dodatku nie daje przewagi nad podstawową strategią, czyli pasywnym trzymaniem się głównego indeksu. Czujecie się przekonani do tej tezy czy macie inną opinię i inne wyliczenia?
Źródło zdjęcia: Hans Eiskonen/Unsplash