W Polsce mamy niemal 28 mln zarejestrowanych samochodów. To prawie tyle, ile jest dorosłych Polaków. Z najnowszego rankingu firmy TomTom wynika, że nawet w czasie pandemii polskie miasta należały do najbardziej zakorkowanych w Unii Europejskiej! Przeliczam, ile tracimy pieniędzy stojąc w korkach i zastanawiam się, jak te pieniądze można byłoby zatrzymać w kieszeni
Opublikowano najnowszy raport TomTom Traffic Index, z którego dowiadujemy się o natężeniu ruchu w największych miastach na całym świecie. Najbardziej zatłoczona jest Moskwa. Dalej Mumbaj, Bogota, Manila i Stambuł. Na poniższym rysunku przedstawiam czołówkę rankingu – dziesięć miast na świecie, gdzie korki uliczne to codzienność.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
W Moskwie przeciążenie ruchu wyniosło 54% w 2020 r. Jak to interpretować? To oznacza, że podróż potrwa 54% dłużej niż potrwałaby na pustych drogach. Czyli jeżeli jakiś Rosjanin w Moskwie powinien dojechać do pracy w 30 minut, to faktycznie podróż zajmuje mu statystycznie ponad 46 minut. Rocznie korki uliczne zabierają mu kilka dni czasu wolnego!
Korki uliczne: Polska w rankingu nisko, ale… wysoko
Jak w zestawieniu ruchu ulicznego wypada Polska? Z jednej strony nie jest źle – nasz niechlubny lider – Łódź – zajmuje „dopiero” 14. miejsce na świecie z przeciążeniem ulicznym w wysokości 42%. A stolica – Warszawa – zajmuje 47. miejsce, a na przykład Katowice – dopiero 310.
Problem w tym, że po zawężeniu filtru do krajów Unii Europejskiej (a więc takich, do których powinniśmy się porównywać) – i to licząc jeszcze Wielką Brytanię – statystyki przedstawiają się znacznie gorzej. Łódź staje się liderem rankingu (a w tym rankingu lepiej nie liderować), w czołowej piątce mamy trzy polskie miasta (jest jeszcze Kraków i Wrocław), a w dziesiątce jest aż pięć polskich miast (dochodzi Poznań i Warszawa). Można napisać, że 50% najbardziej zakorkowanych miast w Unii Europejskiej znajduje się w Polsce.
Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja, jeżeli wyfiltrujemy tylko mniejsze miasta świata (takie do 800.000 mieszkańców). Łódź pozostaje liderem, ale drugi jest Kraków, trzeci Wrocław, piąty Poznań, a siódmy Gdańsk. Korki uliczne w Polsce są więc sporym problemem.
Ranking nie uwzględnia oczywiście wszystkich miast na świecie. Załapało się ich 416 z 57 krajów na sześciu kontynentach. Są Stany Zjednoczone, Chiny, Rosja, Indie, Japonia, Unia Europejska, a więc dane są rzetelnie dobrane.
Dobre strony pandemii?
Rok 2020 był bardzo specyficzny. Pandemia wywróciła do góry nogami życie na całym świecie. W większości krajów wprowadzono mniejsze lub większe lockdowny, a więc natężenie ruchu powinno spaść. I faktycznie – pandemia wpłynęła na ruch uliczny i to bardzo dobrze widać z raportu TomTom.
Na świecie średni poziom zakorkowania spadł. W aż 86 ze 100 najbardziej zakorkowanych miast w 2020 r. korki uliczne się zmniejszyły w ujęciu rok do roku (w pięciu pozostały bez zmian, w dziewięciu wzrosły). W Polsce spadek ruchu odnotowano we wszystkich dwunastu badanych miastach, a największy w Poznaniu (spadek przeciążenia ulicznego o 30%).
Dni z niskim poziomem ruchu w 2020 r. w Polsce, to jednak głównie dni świąteczne i około-świąteczne (1 i 6 stycznia, 13-15 kwietnia, 11 czerwca i 11 listopada). Ale widać wpływ pandemii na ograniczenie ruchu w czasie wiosennego lockdownu. Akcja #zostanwdomu z końca marca i początku kwietnia jest ewidentnie widoczna w przekroju rocznym w Polsce:
Kolejne obostrzenia wprowadzone pod koniec zeszłego roku (mimo, że miejscami bardzo rygorystyczne) nie są już tak widoczne. Może to oznaczać, że ludziom i pracodawcom ewidentnie znudziła się pandemia. Nie udało nam się jej stłamsić ogromnym wysiłkiem na początku i teraz już nikt nie chce takich wysiłków podejmować.
Korki uliczne: ile nas to kosztuje?
Jeszcze ciekawiej się robi dopiero wtedy, gdy przełożymy te dane na realne straty finansowe. Sprawdźmy ile przeciętny mieszkaniec Łodzi, Warszawy i Katowic przepala pieniędzy w korkach. Dla uproszczenia załóżmy, że jego średni dojazd do pracy to 30 minut (15 km) w jedną stronę, a pracuje w godzinach szczytu (dojazd między 07:00 a 09:00; powrót między 15:00 a 17:00).
W Łodzi przeciążenie ruchu wyniosło 42%, a więc nasz pracownik tracił na podróżach do i z pracy średnio 25 minut dziennie. W 2020 r. przeciętnie przepracowaliśmy 227 dni (253 dni robocze minus 26 dni urlopu), a więc strata roczna to 5.720 minut! To daje 95 godzin albo 4 dni! Cztery dodatkowe dni spędzone w korkach rocznie – bo do tego dochodzi jeszcze 9,5 dnia w standardowym ruchu.
W Warszawie przeciążenie wynosi 31%, a wiec strata na dziennej podróży do i z pracy maleje do 19 minut. Rocznie to 4.222 minuty, a więc 70 godzin lub 3 dni. W Katowicach przeciążenie było jeszcze mniejsze – 16% – a to odpowiada dziennej stracie na podróży do i z pracy w wysokości 10 minut (rocznie 2179 minut, 36 godzin lub półtora dnia).
Płaca minimalna w 2020 r. wyniosła 2600 brutto – co dało około 12,69 zł na godzinę na rękę (227 dni roboczych, 8 godzinny dzień pracy). Jeżeli zarabiamy minimalną płacę w Łodzi, to podczas podróży na zakorkowanych drogach tracimy rocznie około 1206 zł! W Warszawie będzie to 888 zł, a w Katowicach 457 zł.
Nie wszyscy jednak (i całe szczęście!) zarabiają minimalną krajową. W 2019 r. przeciętne wynagrodzenie w Warszawie wyniosło 6.458 zł brutto, w Katowicach 5.861 zł brutto, a w Łodzi 4.913 zł brutto . Na godzinę daje to około 30,17 zł na rękę w Warszawie, 27,42 zł w Katowicach i 23,06 zł w Łodzi. Na zatłoczonych drogach przeciętny pracownik w Łodzi straci wiec rocznie około 2.191 zł, w Warszawie 2.112 zł, a w Katowicach 987 zł.
Do tego trzeba jeszcze doliczyć koszt paliwa. Tutaj oczywiście sporo zależy od samochodu, odległości, ceny paliwa itd., ale możemy przyjąć jakieś założenia. Stwierdziliśmy, że przeciętnie do pracy dojeżdżamy 15 km. Z tego w korku mieszkaniec Łodzi spędza 6 km (42%), mieszkaniec Warszawy 5 km (31%), a mieszkaniec Katowic 2 km (16%).
Załóżmy, że spalanie w korku rośnie nam o 3 litry na 100 kilometrów. To oznacza, że dziennie spalamy o 0,38 l paliwa więcej w Łodzi, o 0,28 l więcej w Warszawie i o 0,14 l w Katowicach (dojazd w dwie strony z pracy i do pracy). W 2020 r. przeciętnie przepracowaliśmy 227 dni, czyli w Łodzi jedna osoba spala dodatkowo 86, w Warszawie 64, a w Katowicach 32 litrów. Zakładając średnią cenę paliwa 4,50 zł/l to daje dodatkowy koszt w wysokości 387 zł w Łodzi, 288 zł w Warszawie i 144 zł w Katowicach. Sporo.
Łącznie mieszkaniec Łodzi traci w korach rocznie od 1593 do 2578 zł, jego kolega z Warszawy 1176 – 2400 zł, a osoba z Katowic 601 – 1131 zł. I to tylko przez korki uliczne – bez doliczania medycznych aspektów, które taką kwotę jeszcze zwiększą w długim okresie czasu (smog, stres, itp.). Problem wydaje się warty uwagi.
Jak zmniejszyć korki? Drogie parkingi a może czterodniowy tydzień pracy?
Miasta widzą problem i starają się go rozwiązać, ale włodarze miast raczej używają na razie kija niż marchewki (chociaż tutaj zależy, z której strony patrzeć). Głównym motywatorem są finanse, a nie czas. W wielu miastach pojawiają się zakazy ruchu pojazdów, drożeją parkingi, powstają centra przesiadkowe, buspasy lub/i pojawiają się zniżki na przejazdy komunikacją miejską. Problem w tym, że przesiadka do autobusu niekoniecznie zaoszczędzi nam nasz cenny czas wolny (chociaż patrząc na niektóre miasta może i tak być).
Do tej batalii mogliby się bardziej włączyć pracodawcy, którym na razie trochę wszystko jedno czym ich pracownicy dojeżdżają do pracy. Fakt – znam osobiście sytuacje, że pracodawca premiuje dojazdy na rowerze, bywają grupowe przejazdy, ale najczęściej jednak (z mojego doświadczenia) pracodawcy jest to obojętne, a nawet potrafi się chwalić parkingiem w ogłoszeniu o pracę.
A może warto zmienić godziny pracy niektórym pracownikom? Wyjazd do pracy pomiędzy 05:00 a 06:00, to dziesięć razy mniejsze natężenie ruchu niż pomiędzy 08:00 a 09:00. Dla przedziału 06:00 – 07:00 dwa razy mniejsze. Podobnie jest z powrotami – czym później, tym luźniej na drogach.
Ja wiem, że to się łatwo pisze i że dział zakupów w jednej firmie powinien pracować tak samo, jak dział sprzedaży u partnera, ale gdyby to się przyjęło, to nastąpiło by swego rodzaju automatyczne dostosowanie na rynku. W końcu część osób zaczynałaby pracę wcześniej, a część kończyła później.
Wśród pracowników też są osoby, które lubią wstawać o świcie i zaczynać pracę o 6:00, a może i o 5:00. Są też ich przeciwieństwa, które chętnie dłużej pośpią i zaczną pracę o 11:00. No a pracownik, który ma możliwość wyboru godzin pracy, to szczęśliwy pracownik. W każdej firmie ktoś często chce wyjść wcześniej „coś załatwić”, a inna osoba „jutro przyjdzie później”, bo musi dziecko odwieźć do przedszkola.
Można przy okazji skrócić dzień pracy, aby się łatwiej dostosować. Może odpowiedzią na zmniejszenie korków byłby czterodniowy tydzień pracy, o którym się od jakiegoś czasu mówi? Tylko to też musiałoby być wprowadzone z głową. Jeżeli po prostu dodamy do weekendu piątek, to nie tylko nic się nie zmieni, ale w pozostałe cztery dni natężenie ruchu pewnie wzrośnie.
Czterodniowy tydzień pracy musiałby być inny dla każdego pracownika. Jeżeli 20% z nas miałoby wolne poniedziałki, 20% wtorki, 20% środy, 20% czwartki i 20% piątki, to średnie natężenie ruchu powinno zmaleć o 20%. A to ogromne korzyści czasowe i finansowe dla każdego.
W 2020 r. na świecie szalała pandemia i ludzie się trochę przyzwyczaili do siedzenia w domu. Dzieci się uczyły w domu, dorośli zdalnie pracowali, znacząco wzrosła liczba zakupów w internecie. To miało przełożenie na natężenie ruchu w miastach.
Pytanie czy po pandemii uda nam się utrzymać te nawyki? Szczególnie, że przed pandemią (w 2018 i 2019 r.) korki uliczne się powiększały. Analitycy TomTom twierdzą, że COVID-19 mógł zmienić ruch uliczny na zawsze. Ja jestem trochę bardziej sceptyczny, ale mam cichą nadzieję, że to oni mają rację.
Zdjęcie główne: Unsplash / RayBay