Andrzej Duda wygrał wybory na prezydenta Polski większością ponad 400.000 głosów. Wygrał je przede wszystkim dzięki większemu poparciu wśród mieszkańców wsi. Ale czy wygrałby, gdyby w Polsce obowiązywał cenzus majątkowy i liczba głosów byłaby uzależniona od dochodu lub od złotych wpłacanych do państwowego budżetu? Postanowiłem to policzyć
Po raz kolejny Zjednoczona Prawica może się cieszyć z wygranych wyborów. Po minimalnej wygranej w zeszłorocznej elekcji do Sejmu (i jeszcze bardziej minimalnej porażce w wyborach do Senatu) teraz udało jej się utrzymać w ręku Pałac Prezydencki. To daje trzy kolejne lata względnie komfortowych rządów (bo z przychylnym rządowi i Sejmowi prezydentem).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Nie trzeba być wielkim politologiem, żeby widzieć, że Andrzej Duda wygrał te wybory przede wszystkim dzięki głosom „ludu”. Jego zwolenników najwięcej było we wschodniej Polsce, wśród osób starszych (aż 35% głosów uciułał wśród emerytów, a kolejne 20% wśród osób mających ponad 50 lat) oraz na wsi. W elektoracie Rafała Trzaskowskiego prym wiodła młodość (43% jego zwolenników nie ukończyło jeszcze 40 lat) i wielkomiejskość.
Pisałem kilka dni temu, że to będzie kolejna odsłona pojedynku pokoleniowego przy wyborczych urnach. Starsi kontra młodzi. Widzimy już, że młodzież nie była wystarczająco liczna. Wspomniane wyżej osoby poniżej 40-tki zapewniły Trzaskowskiemu 4,2 mln głosów, podczas gdy mieszkańcy w wieku 50+ dali Andrzejowi Dudzie 5,7 mln głosów. I właśnie dlatego wygrał. Tutaj źródło danych do wykresu.
Wiadomo było, że nie będzie łatwo. Według danych GUS w Polsce jest 15 mln osób, które mają od 18 lat do 44 lat (czyli są – można powiedzieć – w pierwszej części zbierania doświadczeń życiowych) oraz 16,5 mln osób, które ukończyły 45 lat. Aby młodzi mogli wygrać ze starymi, musieliby się mocniej zmobilizować, niż starsi, bo jest ich o półtora miliona mniej.
A tymczasem zrobili to mniej więcej w tym samym stopniu. Frekwencja wyniosła 67% w grupie osób do 40 lat oraz 64-76% dla osób po 50-tce. W domach zostało 5 mln młodych osób, przez co wygrał kandydat preferowany przez starsze pokolenia. Nie płaczcie mi teraz przez kolejne trzy lata, że Wam podwyższają podatki, żeby finansować sowite waloryzacje i „naste” emerytury.
Elektorat Dudy mniej zamożny, niż Trzaskowskiego. Co z tego wynika?
Nie jest też tajemnicą, że Andrzej Duda i Zjednoczona Prawica to wybór elektoratu o nieco niższych dochodach. Tam, gdzie ludziom powodzi się słabiej, gdzie generalnie jest biedniej, prawica zbiera najwięcej głosów. Tak, jak Platforma Obywatelska była zwykle partią ludzi sukcesu, tak Prawo i Sprawiedliwość uchodzi za partię tych, którym trochę mniej się powiodło.
Nie zawsze zresztą z ich własnej winy. Jeśli ktoś urodził się na po-PGR-owskiej wsi, to z definicji miał mniejsze szanse na zostanie milionerem, niż ten, kto przybył na świat na warszawskim Wilanowie. Dlatego nie wolno mieć pretensji do osób z mniej zamożnych terenów Polski, że wybierają częściej „ludowego” Andrzeja Dudę, niż „elitarnego” Trzaskowskiego. Więcej danych o tym na Biqdata.pl.
Po prostu populistyczna prawica szybciej zauważyła, że tym ludziom jest w życiu gorzej i postanowiła im dosypać pieniędzy. Nie zawsze z głową, ale wystarczająco, by zasłużyć na ich lojalność przy urnie. Trzaskowski obiecał, że da im to samo i jeszcze więcej, ale oni uznali, że nie zmienia się zwycięskiego składu. Zwłaszcza, że na razie wygrywa.
Postanowiłem sprawdzić co by było, gdyby w tych wyborach głosowali nie ludzie, tylko… ich pieniądze. Bardzo dawno temu, w początkach historii demokracji było coś takiego, jak cenzus majątkowy. Prawo głosu mieli tylko ci obywatele, którzy przekroczyli określony próg zamożności.
Wiadomo, że dziś to by nie przeszło, bo światem rządziliby – niespecjalnie sprawiedliwie zapewne – Bezos, Buffett i Zuckerberg i Gates (w sumie i tak rządzą, ale mniej oficjalnie).
Tym niemniej raz na jakiś czas pojawiają się głosy, że jedyną szansą na wyplenienie populizmu ze świata polityki byłoby związanie prawa głosu z wartością pieniędzy, które dana osoba wpłaca do państwowego budżetu. Ten, kto wpłaca więcej, powinien mieć większy wpływ na wybór przedstawicieli, którzy będą tymi pieniędzmi zarządzać – mówią zwolennicy jakiegoś ważenia prawa głosu podatkami.
Co by było, gdyby zamiast ludzi głosowały ich złotówki? Liczę!
Co by było, gdyby w tych wyborach obowiązywał swego rodzaju cenzus majątkowy? Czyli prawo głosu byłoby związane z tym, kto ile pieniędzy wpłacił do budżetu? Czy wtedy Andrzej Duda też by wygrał? A może zwycięzcą w cuglach byłby Rafał Trzaskowski?
Dokładnie tego policzyć się nie da, bo po pierwsze nie ma danych podatkowych z podziałem na „elektorat”, a po drugie – w ogóle nie ma możliwości sprawdzenia kto ile wpłaca do państwowego budżetu. Spróbowałem nieudolnie ominąć tę niedogodność i wziąłem z GUS dane dotyczące dochodu rozporządzalnego na osobę wśród mieszkańców wsi, miasteczek, miast i aglomeracji.
Przyjąłem, że siła dochodu mniej więcej przekłada się na siłę płaconego podatku (wiem, to dość karkołomne) oraz że wśród głosujących w danej grupie „mieszkaniowej” każdy ma mniej więcej ten sam dochód (co nie jest do końca prawdą, bo niekoniecznie taki sam odsetek biednych i bogatych rolników poparł obu kandydatów).
Nałożyłem na to strukturę głosujących na Andrzeja Dudę i Rafała Trzaskowskiego, po czym sprawdziłem co by było, gdyby głosowali nie ludzie, tylko ich dochody w przeciętnym miesiącu podatkowym.
Andrzej Duda zdobył 10,4 mln głosów, z czego 5,2 mln na wsi. Średni dochód na osobę w rodzinie na wsi to nieco ponad 1430 zł miesięcznie. A zatem na Dudę „głosowało” 7,46 mld „złotówek” ze wsi. Dla porównania: Rafał Trzaskowski zdobył „poparcie” tylko 4,26 mld „złotówek” (3 mln mieszkańców wsi). Aż 3,2 mld „złotówek” mniej!
W podobny sposób policzyłem „złotówkopoparcie” w pozostałych grupach mieszkańców. Okazało się, że w miastach do 50.000 mieszkańców wygrałby takie wybory Rafał Trzaskowski (wynik meczu to 4,1-4,6 mld „złotówkopoparcia”), a w miastach do 200.000 mieszkańców byłby mniej więcej remis (1,1 mld „złotówkopoparcia” dla każdego z kandydatów)
W dużych miastach „złotówki” nie mają już wątpliwości kogo poprzeć. W miastach od 200.000 do 500.000 mieszkańców Trzaskowski zdobyłby aż o 1,4 mld więcej „złotówkopoparcia” (2,7-4,1 mld na jego korzyść). A w największych miastach, powyżej pół miliona mieszkańców, miałby przewagę kolejnego 1,8 mld „złotówkopoparcia” (1,7-3,5 mld).
Łączny wynik takiego starcia przy urnie byłby mniej więcej odwrotny, niż w rzeczywistości. Według moich exit polls ;-)) – przypominam, że to jest wciąż tylko zabawa liczbami – wybory wygrałby Rafał Trzaskowski, uzyskując ok. 500 mln zł więcej „złotówkopoparcia”, co daje 50,8% „głosów”.
Co więcej, każdy głos oddany na Rafała Trzaskowskiego reprezentuje miesięczny dochód głosującego na poziomie 1770 zł, podczas gdy jeden głos oddany na Andrzeja Dudę reprezentuje miesięczny dochód głosującego na poziomie 1640 zł. O tyle statystycznie zamożniejszy jest – w tej, bardzo uproszczonej, kalkulacji, wyborca Rafała Trzaskowskiego.
Czytaj też: prezydent obiecuje, pretendent popiera. Będzie wprowadzenie takich zasad przechodzenia na emeryturę, które łączyłyby prawo wyboru z zachętami, by wybierać dłuższą pracę, a nie krótszą?
Złotówki nie głosują, dlatego wygrywają „dawcy złotówek”
Co z tego wynika? Tylko tyle, że gdyby nagle wszyscy wyborcy Trzaskowskiego wyjechali z kraju, to nie byłoby komu sfinansować programów socjalnych dla wyborców Dudy, bo to oni w większym stopniu się na nie składają. Więc Andrzej Duda i Zjednoczona Prawica powinni szanować swoich oponentów i codziennie pieścić ich dobrym słowem, zamiast wyzywać od „gorszego sortu”, „zdradzieckich mord”, „łże-elit” oraz „chamskiej hołoty”.
To, że biedniejsi popierają władzę, która transferuje im pieniądze do kieszeni, nie jest niczym nadzwyczajnym, ani nagannym. Żyjemy w kraju, w którym 40% ludzi ma kłopot ze związaniem końca z końcem. Czy można się dziwić, że głosują portfelem. Syty w dużym mieście, zarabiający 20.000 zł miesięcznie, nie zrozumie mieszkańca wsi (choć wśród nich też są finansowi krezusi).
Można się co najwyżej dziwić, że ci, z których kieszeni te pieniądze są pobierane, rezygnują z prawa głosu. Gdyby obowiązywał jakiegoś rodzaju cenzus majątkowy, to mieliby łatwiej. Nie musieliby ruszać tyłka na wybory, bo system wszystko by wyrównał. I biedny nie miałby przy urnie wiele do powiedzenie. Ale czy to byłoby sprawiedliwsze?
Chcielibyście uzależnienia prawa głosu od wpłacanego do budżetu państwa podatku czy też taka demokracja byłaby katastrofą, a nie demokracją?