Im dłużej trwa „narodowa kwarantanna”, tym częściej słychać głosy, że monstrualne koszty takiego przestoju gospodarki – w postaci „wyprodukowania” milionów bezrobotnych, cofnięcia o lata wielu karier, zniszczenia dorobku życia tysięcy, a może milionów ludzi – mogą być większe, niż korzyści w postaci uratowania pewnej liczby istnień ludzkich. Spróbowałem policzyć, jak wysoka to będzie cena
Zwolennicy hipotezy mówiącej, że w tym przypadku lekarstwo jest gorsze, niż choroba, twierdzą, że jeśli miliony ludzi stracą pracę i dochody, a setki tysięcy przedsiębiorców pójdą z torbami, to gra może być zbyt ryzykowna. Suma cierpień tych, którzy zapłacą za kryzys utratą pracy lub majątku (a niektórzy może i życia) może być większa, niż „uzysk” z uratowania dużo mniejszej liczby ludzi przed śmiercią.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Spór jest tak naprawdę nierozwiązywalny zarówno na poziomie etycznym, jak i finansowym. Po pierwsze dlatego, że nie znamy jeszcze sumy kosztów wynikających z „narodowej kwarantanny” i jej konsekwencji, a po drugie dlatego, że życie ludzkie z zasady jest bezcenne. Nie mamy jeszcze danych, by porównać liczbę uratowanych dzięki kwarantannie istnień z liczbą np. samobójstw w wyniku utraty pracy, firmy, czy perspektyw życiowych, gdyby okazało się, że mamy przed sobą kilka lat ciężkiego kryzysu (co nie jest niemożliwe).
Tym niemniej – będąc zimnym draniem, który świat obserwuje przez pryzmat komórek w excelu – można próbować oszacować sytuację od strony stricte finansowej. W trzech wariantach.
„Przechorujmy to wszyscy” – mówią „liberałowie”. Ilu nie przeżyje?
Pierwszy wariant: puszczamy epidemię „na żywioł”. To stosunkowo łatwy do wpisania w excel scenariusz, bowiem modele rozpowszechniania się koronawirusa SARS-nCOV-19 są znane i mniej więcej wiadomo co się może wydarzyć.
Jeśli puścić zarazę bez żadnych limitów, to „przeleci” ona przez 60-70% ludności kraju, czyli co najmniej przez 23 mln ludzi. Z tego 80% nawet nie zauważy, że chorowało, 10-20% przejdzie chorobę mniej lub bardziej ciężko, a 4% będzie potrzebowało pomocy na OIOM i respiratora, żeby przeżyć. Te 4% to jakieś 900.000 osób, dla których mamy 10.000 miejsc w szpitalach i 3.000 wolnych respiratorów. Przyjmując pewną rotację pacjentów, miejsca starczy dla 40.000-50.000 osób w skali roku, zaś jakieś 850.000 umrze.
Zobacz: Coronavirus Covid-19 mortality rate
Ktoś powie: ale przecież w młodych grupach ludzi śmiertelność nie przekracza 0,1-0,5%. Tak, ale… Analitycy szacują, że tam, gdzie uda się zapewnić dobrą opiekę wszystkim chorym ciężko znoszącym Covid-19, śmiertelność wyniesie 0,5% (tak jest w Korei Południowej, która ma jeden z najlepszych na świecie systemów opieki zdrowotnej, a także – na razie – w Niemczech, które zgromadziły gigantyczne zasoby respiratorów i od dawna ściągają z innych krajów lekarzy). A tam, gdzie system ochrony zdrowia nie wytrzyma naporu wielu pacjentów w jednym momencie – śmiertelność wyniesie 3-5%. Po prostu zabraknie łóżek, lekarzy i sprzętu. Stąd założone przeze mnie 4%
Scenariusz słaby, ale za to niewiążący się z poważniejszymi kosztami dla gospodarki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że 80% osób umierających będzie w wieku poprodukcyjnym. Koszty ich leczenia w dłuższej perspektywie zrównoważą się z mniejszymi wypłatami emerytur z ZUS.
———————
Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o finansach” i korzystaj ze specjalnych porad Macieja Samcika na kryzysowe czasy – zapisz się na newsletter i bądźmy w kontakcie!
———————
Drugi wariant: zatrzymujemy cały kraj, by zablokować wzajemne zarażanie się ludzi. Ci, którzy już są zarażeni, w ciągu kilku tygodni się „ujawnią”, będzie można ich wyleczyć, zaś pozostali mają siedzieć w domu. Przy zachowaniu blokady granic można liczyć, że po trzech miesiącach wirusa uda się wyplenić, bo po prostu w kraju będą tylko ci, którzy już zarazę przechorowali oraz ci, którzy się z nią nie zetknęli, bo siedzieli w tym czasie w domu. No i „parę” osób będzie już na cmentarzu.
W Polsce mamy ok. 1.000 oficjalnie potwierdzonych zarażeń i najpewniej kilkanaście tysięcy chorych, którzy się stopniowo będą ujawniali (statystyka pokazuje, że „mnożnik” między zdiagnozowanymi i prawdziwymi przypadkami na świecie wynosił 16-18). Gdy we Francji oficjalnie było 1400 przypadków, to epidemiolodzy szacowali „prawdziwą” liczbę chorych na 24.000, zaś były też szacunki mówiące o 140.000. W Hiszpanii na 1200 oficjalnie stwierdzonych przypadków mówiono o ponad 20.000 „prawdziwych”.
ZOBACZ TEŻ: Gdy kwarantanna zaostrzona, postanowiliśmy zająć czymś rączki. I ulepiliśmy… to
Wśród nich będzie kilka procent ofiar śmiertelnych. Może to będzie 100 osób, może 200, bo służba zdrowia ma szansę wytrzymać napływ potrzebujących pomocy 10-20% chorych. To wariant optymistyczny. Pesymistyczny mówi, że – ze względu na małą liczbę przeprowadzanych testów – u nas na jedną „oficjalnie” chorą osobę przypada 20-25 chorych „utajonych”.
Poniżej trajektoria wzrostu zachorowań w różnych krajach (na podstawie oficjalnych danych, czyli wynikających z liczby przeprowadzanych testów), grafikę przygotował zespół BIQData
A tutaj trajektoria zmarłych zakwalifikowanych jako ofiary śmiertelne wirusa:
Kłopot polega na tym, że Polska nie jest całkowicie zablokowana – część ludzi chodzi do pracy, a ze względu na brak możliwości wykonania im testów – nie wiadomo ilu z nich jest chorych i dalej rozsiewa zarazę. To może spowodować, że liczba zakażonych będzie nadal rosła, pomimo, iż większość Polaków siedzi w domach. Aby wirusa wyeliminować, trzeba by zamknąć w domach 100% obywateli na miesiąc i utrzymywać w tym czasie zamknięte granice.
Ile będzie kosztowała narodowa kwarantanna? I każde uratowane życie?
O ile w pierwszym wariancie głównym kosztem jest 850.000 zmarłych, o tyle w drugim – kryzys gospodarczy. Niewiele wiemy o tym, co nas czeka, ale już pojawiają się szacunki o tym, że milion osób straci pracę już w ciągu najbliższych kilku tygodni. Morgan Stanley szacuje, że polska gospodarka skurczy się w 2020 r. o 3,5% i już widać, że jest to dość ostrożna prognoza.
Ekonomiści są zgodni, że jeden wolny dzień to 0,2-0,3% PKB mniej w skali roku. Łatwo policzyć, że dwa tygodnie „zamrożenia” kraju kosztuje 4% krajowego PKB. Polska będzie stała przez co najmniej jeden miesiąc (od połowy marca do połowy kwietnia), co oznacza, że „paść się” pójdzie 8% wartości dóbr i usług, które wytwarzamy. Jakaś część z nich jest „odzyskiwalna”, dzięki większym obrotom branż działających online.
Polska gospodarka ostatnio rosła w tempie 3-4% rocznie, co oznacza, że np. 6% uszczerbku „kwarantannowego” (8% minus 2% „odzyskane” dzięki wzrostowi wartości usług online) oznacza, że w skali roku polskie PKB spadnie o 2-3%. To by się mniej więcej zgadzało z szacunkami Morgan Stanley.
A gdyby polska gospodarka stała jeszcze przez jeden miesiąc, do długiego weekendu majowego? Wówczas mówimy o spadku PKB w skali roku o 9-10%. To już jest krach. Mówimy o 200 mld zł, których Polscy pracownicy i polskie firmy nie zarobią. Tych pieniędzy nie wydamy w sklepach, firmy ich nie zainwestują, ani nie przekażą właścicielom lub akcjonariuszom. O tyle Polska i Polacy zbiednieją.
Kłopot w tym, że część gospodarki nie ruszy już do końca roku. Branża turystyczna, hotelowa, restauracyjna, częściowo transportowa, eventowa, sportowo-rekreacyjna. Niewykluczone, że 10-15% potencjału polskiej gospodarki do końca roku będzie leżało trupem. A więc w ciągu kolejnego półrocza nie wytworzy dóbr i usług wartych 100-200 mld zł. W ten sposób uzyskujemy monstrualną kwotę 400 mld zł jako koszt „narodowej kwarantanny” gospodarczej.
Zobacz: Jak inne kraje ratują swoje firmy i ich pracowników przed bankructwem
Czytaj też: Propozycje rządu dla przedsiębiorców to „czerstwy żart”? Oto jak mogłaby wyglądać „Tarcza antykryzysowa 2.0”
To jest de facto cena uratowania ok. 850.000 istnień ludzkich, które stracilibyśmy puszczając SARS-nCOV-19 samopas. W przeliczeniu na jedną uratowaną od śmierci osobę wychodzi po 470.000 zł, które przeciętny Polak – przedsiębiorca, konsument, pracownik – straci wskutek kryzysu (nie tylko w pensji, bo PKB to również zyski przedsiębiorstw i pieniądze przeznaczane na inwestycje). I to zakładając, że w kolejnym roku gospodarka wyjdzie już przynajmniej na zero. A niektórzy mówią, że to niemożliwe i dopiero w 2022 r. zaczniemy podnosić się po tym nokaucie. To by oznaczało, że przeciętny Polak zapłaci milion złotych w utraconych przychodach za uratowane dzięki kwarantannie życia. Na osobę przypada 22.300 zł.
Czytaj też: Czy koronawirus zainfekuje ceny mieszkań? Co robić jeśli masz w planach zakup lub wynajem mieszkania?
Koniec „zamrożenia” gospodarki po Wielkanocy? Niekoniecznie. Po długim weekendzie majowym? Też niekoniecznie…
Kłopot w tym, że… nawet te najczarniejsze prognozy dotyczące czasu trwania tzw. lockdownu Polski – czyli to, że skończy się po długim weekendzie majowym – zdaniem niektórych są zbyt optymistyczne. Coraz więcej specjalistów od prognozowania cyferek i od modeli matematycznych uważa, że Polska – a tym samym nasza gospodarka – będzie „zamrożona” aż do… początku czerwca.
Wrocławska firma Alphamoon wykorzystała uczenie maszynowe i modele epidemiologiczne, aby sprawdzić, który scenariusz walki z koronawirusem przyniesie najlepsze rezultaty. Z tej analizy wyszło, że jest opcja, która gwarantuje sukces w wybiciu wirusa. I że ta opcja nazywa się „jeszcze więcej izolacji”.
-
Według najbardziej optymistycznej prognozy, przy utrzymaniu lockdownu i zwiększeniu liczby wykonywanych testów (by bardziej efektywnie wychwytywać tych, którzy jeszcze chodzą po mieście i zarażają), prawdopodobieństwo zakończenia epidemii do końca maja wynosi 44%, a szansa, że o wirusie „zapomnimy” do końca lipca – już 78%.
- Całkowite zwolnienie lockdownu po Wielkanocy (czyli „już” w połowie kwietnia) spowoduje, że na początku maja epidemia wystrzeli gwałtownie. Będziemy świadkami przyrostu liczby zarażonych o dziesiątki tysięcy osób, podobnie jak dzieje się to we Włoszech czy w Hiszpanii. Jeśli zostanie podjęta decyzja o całkowitym zakończeniu lockdownu w połowie kwietnia, szczyt zachorowań przypadnie na drugą połowę maja i może osiągnąć poziom nawet kilku milionów osób. Liczba osób zmarłych może iść w dziesiątki tysięcy, a epidemia skończy się z początkiem wakacji.
Poniżej daję kilka wykresów. Co na nich widać? Linie zatytułowane „Exposed” – to osoby, które w danym dniu ulegają zarażeniu, „Infectious” – osoby już chore i już zarażające innych, „Total Cases Diagnosed” – raportowane przypadki koronawirusa, „Dead” – raportowane zgony. Linia to coś w rodzaju najbardziej prawdopodobnego scenariusza, zaś kolorowe obszary oznaczają, że o tyle – w tę lub we wtę – model matematyczny „ma prawo” się pomylić.
Analitycy założyli, że poprzez wprowadzenie lockdownu i powszechny samoizoloację w Polsce każdy z obywateli zmniejszył średnio 5-10 razy liczbę osób, z którymi wchodzi dziennie w interakcję.
Wariant pierwszy, ze zdjęciem lockdownu po Wielkanocy (ten szary obszar to okres „zamrożenia” kraju). I żeby nie było nieporozumień – literka „M” w opisie wykresów to miliony ludzi. Jak widzicie, straty będą duże, ale za to „zabawa” skończy się szybko, do końca wakacji. Trzeba by tylko było zrobić na szybkości ponad milion pogrzebów, a potem wrócić do pracy.
Wariant drugi to ten, w którym mamy przedłużenie lockdownu aż do końca maja i jednocześnie testujemy wystarczająco dużo osób, żeby wyłapać większość tych, które są chore, zanim zaczną zarażać innych.
Tyle, że ten ekstra-miesiąc (no, niespełna miesiąc, bo w maju jest sporo wolnych dni, w które gospodarka pracowała wolniej – choć np. pełną parą działała turystyka…) musi oznaczać jeszcze dodatkowych 50-60 mld zł strat dla gospodarki, powiększając koszty do najmarniej 450 mld zł…
Niestety, ten warunek skutecznego „wyłapywania” i wykonywania dziesiątek tysięcy testów dziennie na razie nie jest spełniony. Nawet więc przedłużenie „zamrożenia” do końca maja nie daje żadnej gwarancji, że to poświęcenie przyniesie sukces. Jeśli rząd nadal będzie tak ślamazarnie zwiększał skuteczność testowania, to czeka nas to (uwaga, to wykres długoterminowy, zwróćcie uwagę na daty na poziomej osi, są dość odległe):
Tutaj cały artykuł z modelami matematycznymi: „Jak przewidzieć rozwój pandemii SARS nCov-19 w Polsce”
Ile pieniędzy nie trafi do kieszeni pracowników z powodu kryzysu?
Ale straty można policzyć też inaczej. Załóżmy, że poniosą je głównie pracownicy. Przedsiębiorcy, właściciele firm jakoś sobie poradzą. To ludzie, którzy mają wrodzony dar wychodzenia z tarapatów, zmieniania modeli biznesowych, cięcia kosztów i ograniczania strat. Przyjmijmy, że w tyłek dostaną głównie ci, którzy pracują i może jeszcze jedna trzecia samozatrudnionych.
Pracowników w Polsce mamy 16,5 mln, ich pensje stanowią 48% rocznego PKB (czyli niecały bilion złotych). Jednoosobowych firm są trzy miliony. Przyjmijmy, że wskutek ciężkiego kryzysu bezrobocie w Polsce osiąga poziom 15%, czyli taki, jak po kryzysie finansowym w 2008-2009 r. To optymistyczne założenie, bo niektórzy mówią, że czka nas kryzys bardziej podobny do tego, który spotkał świat w 1929 r., w czasie Wielkiego Kryzysu, który przyniósł 30% spadku PKB w ciągu czterech lat. W takim scenariuszu trzeba by założyć bezrobocie na poziomie raczej 20% (a może i ciut wyższe).
Ale bądźmy optymistami i załóżmy „tylko” wzrost z obecnych 5% do 15%. I dołóżmy do tego milion jednoosobowych firm. Wyjdzie, że bez pracy będzie dodatkowo 2,5 mln ludzi. Przyjmując, że ich mediana zarobków wynosi 3.000 zł na czysto, otrzymamy mniej więcej 100 mld zł utraconego dochodu. W przeliczeniu na jedno życie uratowane dzięki temu poświęceniu wychodzi w dużym zaokrągleniu – a pamiętajmy, że cała ta kalkulacja to jedno wielkie zaokrąglenie – 120.000 zł jako „składka” na jednego uratowanego z pandemii.
Bezrobocie to będzie ten koszt ratowania życia wielu Polaków, który zobaczymy bardzo szybko. Przed chwilą świat zaszokowały dane z USA, gdzie liczba nowych wniosków o zasiłek dla bezrobotnych przez jeden tylko tydzień wzrosła z 300.000 do… 3.282.000. Analitycy spodziewali się wzrostu, ale nie takiego…
A gdyby tak… przetestować wszystkich? Czy to realne?
Ale jest i scenariusz trzeci, pośredni. Zakłada on, że staramy się wyłapać jak najszybciej wszystkich chorych, odizolować ich od reszty, a tej reszcie pozwolić wrócić do pracy. Tak zrobił Tajwan i Korea Południowa. Zamknięte granice (a więc zablokowany dopływ „świeżego” wirusa) w powiązaniu z przetestowaniem wszystkich obywateli i „wyłapaniem” tych, którzy sieją zarazę – to istota tego sposobu.
W Polsce przetestowano pewnie ze 30.000 osób. Podobno więcej się nie da, bo laboratoria nie podołają, a żeby impreza miała sens – trzeba byłoby mniej więcej w jednym czasie przetestować miliony. Potrzebne byłyby szybkie samoobsługowe testy, które można by wysłać ludziom, żeby sami się przebadali (coś a la test ciążowy). W Norwegii zastosowano półśrodek – przekazano ludziom aplikację, za pomocą której można zgłaszać objawy koronawirusa. Zamknięcie w domu „podejrzanych” może ograniczyć rozwój zarazy.
Gdyby pojawiła się pewna, szybka metoda zbadania całego narodu – bylibyśmy w domu. Na razie to nieosiągalne, chociaż Brytyjczycy – a konkretnie naukowcy – podobno są bliscy wprowadzenia samoobsługowych testów, na tyle tanich i szybkich w produkcji, by rozdać je wszystkim w mniej więcej tym samym czasie.
Na razie Korea Południowa jest w stanie testować kilkadziesiąt tysięcy osób dziennie (obrazuje to ten wykres poniżej). W tym tempie można w tydzień przetestować – i zwolnić do pracy – ćwierć miliona ludzi. W ciągu miesiąca – milion. Mało.
Ile by to kosztowało? Według cennika, który wystawił dyrektor jednego z polskich szpitali, koszt jednego testu wykonywanego metodą konwencjonalną, czyli w laboratorium, wynosi 500 zł. Koszt przetestowania całego narodu – przy założeniu, że byłoby to technicznie wykonalne – niecałe 20 mld zł. W prywatnym laboratorium Warsaw Genomics koszt jednego testu wynosi 400 zł (aczkolwiek to laboratorium testuje teraz za darmo, bo uzyskało finansowanie od prywatnych firm, m.in. fundacji TVN „Nie jesteś sam”).
Ale przecież oprócz testów diagnostycznych są też kasetowe (paskowe) testy przesiewowe – są tańsze, choć też bardziej zawodne, więc nie wiadomo, czy ich zastosowanie nie przyniosłoby więcej strat, niż korzyści (fałszywe wyniki i dopuszczenie do pracy zakażonego człowieka miałyby katastrofalne skutki).
We wspomnianej wyżej analizie Alphamoon pisze, że jedyną szansą jest strategia szerokiego testowania na wzór niemiecki. Celem jest sytuacja, w której nie więcej, niż 20% osób zakażonych pozostanie niezdiagnozowanych i niewyizolowanych. W innym przypadku, dla osiągnięcia podobnego efektu konieczny będzie bardziej restrykcyjny lockdown, czyli – krótko pisząc – kolejne, gigantyczne straty dla gospodarki.
Według Alphamoon niemieckim sposobem na sukces jest zmniejszanie do minimum liczby przypadków „ukrytych”, bezobjawowych, odizolowanie takich osób, by nie zarażały innych. Im więcej takich przypadków uda się wykryć, tym epidemia będzie miała mniej „tlenu”, żeby się rozwijać. Alphamoon pisze:
„Model szerokiego testowania realizowany jest u naszych zachodnich sąsiadów, gdzie pomimo dużej liczby stwierdzonych przypadków koronawirusa (~30.000) wskaźnik śmiertelności wynosi około 0,4%, co przemawia za hipotezą, że przypadków lekkich i bezobjawowych jest dużo więcej i muszą one zostać wyizolowane, aby nie doprowadzić do zarażenia innych osób”
—————————–
POSŁUCHAJ PODCASTU „FINANSOWE SENSACJE TYGODNIA”
—————————–
A może „włączać” gospodarkę… blokowo?
Wygląda na to, że trzeci scenariusz na razie jest jeszcze nierealny. Ale to chyba jest najbardziej wydajna droga, żeby „odblokować” światową gospodarkę. Scenariusz zakładający, że w imię rozwoju gospodarczego godzimy się na śmierć 850.000 Polaków – w większości tych, którzy przez całe życie płacili podatki po to, by teraz państwo się nimi opiekowało – jest czysto hipotetyczny.
Scenariusz, w którym godzimy się na straty sięgające od 100 mld zł do nawet 400 mld zł, które oznaczałyby zniszczenie wielu lat życia milionom ludzi, też jest niefajny. Może należałoby podzielić kraj na regiony, odseparować je od siebie i region po regionie „przeczesywać” całą populację, wyłapując zakażonych. A potem – województwo po województwie – „odpalać” gospodarkę. Tylko czy da się to zrobić w ciągu dwóch-trzech tygodni, skoro jesteśmy w stanie dziennie wykonać tylko 4.000 testów?
—————————-
Sprawdź „Okazjomat Samcikowy” – aktualizowane na bieżąco rankingi lokat, kont oszczędnościowych, a także zestawienie dostępnych dziś okazji bankowych (czyli 200 zł za konto, 300 zł za kartę…). I zacznij zarabiać:
>>> Ranking najwyżej oprocentowanych depozytów
>>> Ranking kont oszczędnościowych. Gdzie zanieść pieniądze?
>>> Przegląd aktualnych promocji w bankach. Kto zapłaci ci kilka stówek?
—————————-
Jest i inne rozwiązanie: zamknięcie w domach ludzi z grupy wysokiego ryzyka i wysłanie pozostałych do pracy. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że godzimy się na swobodne rozpowszechnianie się wirusa tylko wśród ludzi młodych i w średnim wieku – nie możemy być pewni, że nie doprowadzimy do katastrofy.
Po pierwsze taka segregacja byłaby dwuznaczna moralnie, po drugie – zapewne trudna do wyegzekwowania. Po trzecie – nawet jeśli przyjmiemy 0,1% śmiertelności wirusa w grupach niskiego ryzyka, to przy 25 mln ludzi mówimy o 25.000 zabitych przez wirusa.
zdjęcie tytułowe: kadr z filmu „San Andreas”