33 mld zł kosztowała elektrownia atomowa w Białorusi. Równowartość 54 mld zł pochłonie budowa dwóch elektrowni atomowych na Węgrzech. Brytyjczycy budują „atomówkę” za… równowartość 100 mld zł. Czy taka inwestycja mogłaby powstać w Polsce? Czy powinna? I co będzie z naszym bilansem energetycznym, jeśli jednak nie powstanie? I czy może nas uratować rycerz na białym koniu, czyli prywatny biznesmen i jego prywatne reaktory atomowe?
Wystarczyło sześć lat budowy i Białorusini mają swoją nowiutką elektrownię atomową. Składa się z dwóch reaktorów o mocy 1,2 GW każdy. To nieco więcej niż ma największa w Polsce elektrownia na węgiel kamienny w Kozienicach. Na razie działa jeden reaktor, drugi ma ruszyć w przyszłym roku.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Nowa „atomnaja elektrostancja” w pobliżu miasta Ostrowiec leży tylko 50 km od Wilna i 240 km od Suwałk. To najbliższa polskim granicom działająca elektrownia atomowa. Wraz ze startem siłowni litewskie ministerstwo zdrowia ogłosiło przetarg na kupno 4 mln tabletek jodu, zatwierdzono także plan ewakuacji 6000 mieszkańców z pogranicza na wypadek awarii „atomówki”.
Oby obawy były na wyrost. Prawdopodobnie wynikają z tego, że Białoruś nie bardzo chciała się dzielić z krajami ościennymi informacjami na temat działania elektrowni na etapie przygotowań do budowy. Ale już post factum, komisja Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, która była na miejscu w sierpniu, stwierdziła, że wszystko jest w zgodzie ze światowymi standardami bezpieczeństwa. W interencie na bieżąco można podejrzeć aktualny poziom promieniowania.
Czytaj też: Nadchodzą „klimatyczne” zmiany w twojej firmie. Nie chodzi o wizerunek, lecz o pieniądze. Jak zmienią się biura i biurka?
Ile kosztował białoruski atom?
Jak to możliwe, że Białorusini (PKB per capita 6700 dol.) dali radę sfinansować i zbudować elektrownię, a my Polacy (PKB per capita 16.600 dol.) wciąż stoimy w rozkroku, oglądamy ruiny Żarnowca, a snów o atomie nie potrafimy zamienić w rzeczywistość?
Jedną z największych przeszkód w budowie nowej elektrowni atomowej są jej ogromne koszty na wejściu. Brytyjska elektrownia Hinkley Point o mocy 3,2 GW ma budżet 22 mld funtów, czyli ponad 100 mld zł. To jedna czwarta budżetu Polski. No, ale mówimy o najdroższej elektrowni na świecie.
W Europie, żeby opłacało się budować elektrownie atomowe, potrzebne są dedykowane konkretnym elektrowniom mechanizmy dotacji. To cena, jaką trzeba zapłacić za nowe, bezemisyjne i produkujące 24 godziny na dobę źródła prądu (w odróżnieniu od źródeł odnawialnych, które produkują prąd w zależności od warunków atmosferycznych, czyli siły wiatru i słońca).
Białoruś nie ma takich dylematów. Białorusini zapłacili za swoją elektrownie 11 mld dol. z kredytu, z czego 90% udostępniły rosyjskie instytucje finansowe na zasadzie kredytów eksportowych, które Mińsk będzie spłacał przez 25 lat. Przy ówczesnym kursie dolara ok. 3 zł będzie to ok. 33 mld zł. Dla Białorusi własne duże źródło prądu to oszczędność – dziś kraj prawie całą energię, którą zużywa, produkuje z gazu ziemnego importowanego z Rosji, na co wydaje 2,5 mld dol. rocznie (dane za World-nuclear.org).
Ile będzie kosztował prąd z takiej elektrowni? W kategoriach kosztów inwestycji będzie to najdroższe źródło, ale jeśli uwzględni się wskaźnik LCOE, czyli uśrednioną cenę prądu przez całą długość życia elektrowni – wraz z budową i późniejszymi zakupami surowca (gazu, węgla, uranu), to atom wychodzi najtaniej. Szczegóły pod tym linkiem.
W Polsce potrzebowalibyśmy co najmniej 40 mld zł na budowę własnej elektrowni. Sporo, ale wydaje się, że kwota jest do przełknięcia. Wystarczy, że rząd zapewniłby jakieś gwarancje inwestorowi, stabilne ceny odkupu prądu.
Węgrzy się nie szczypią. Tam od kilku miesięcy trwa budowa nowej elektrowni. Bratanki, którzy podobnie jak Białorusini chcą się uniezależnić od importu surowców energetycznych, budują więc elektrownię atomową według rosyjskiej technologii i za rosyjskie pieniądze. Koszt budowy dwóch nowych elektrowni Paks ma wynieść około 12,5 miliardów euro, czyli 54 mld zł.
Dlaczego potrzebujemy elektrowni atomowej?
Atom by się nam przydał – to pewne. Po pierwsze: stare elektrownie węglowe trzeba będzie wyłączyć, a zużycie energii w kraju będzie rosło. Nożyce popyt-podaż się rozjeżdżają i powstaje „deficyt” w systemie energetycznym. A energetyka to nie excel z budżetem państwa, gdzie wystarczy kilka sprytnych zabiegów księgowych, żeby pokazać, że system się domyka ;-).
Po drugie: atom to źródło energii, które nie emituje CO2, czyli jest neutralne z punktu widzenia polityki klimatycznej i ocieplenia klimatu. Istnieje oczywiście ryzyko katastrofy, radioaktywnego wycieku, no i trzeba gdzieś składować po wsze czasy promieniotwórcze odpady, ale produkowany prąd jest już „czysty”, czyli nie pochodzi ze spalania kopalin i nie jest obciążony kosztami emisji CO2.
Po trzecie: elektrownia Bełchatów, która zaspokaja nawet jedną piątą zapotrzebowania na prąd, w ciągu 10-15 lat spali cały znajdujący się w odkrywce węgiel (los nowej odkrywki jest niepewny), a atom jest typowany jako naturalny następca ubytku po Bełchatowie.
Jak wynika z raportu Polskich Sieci Elektoenergetycznych, do 2035 r. może wystąpić „brak możliwości pokrycia zapotrzebowania odbiorców przez elektrownie krajowe”. To dlatego, że z jednej strony wzrośnie zapotrzebowanie na prąd w rozwijającej się gospodarce, za którym nie nadąża budowa nowych elektrowni, a z drugiej strony stare elektrownie będą kończyły żywot. Deficyt prądu może wynieść w 2035 r. aż 22 GW.
Łatanie energetycznych ubytków. Jakie opcje są na stole?
W ubiegłym roku zapotrzebowanie na energię wyniosło średnio w ciągu doby 23,8 GW. Najwięcej ciągle potrzebujemy zimą – ponad 26 GW w szczycie, bo dogrzewamy się grzejnikami elektrycznymi.Ale i klimatyzacja „zbiera żniwo” – rośnie zużycia prądu latem.Sprawdź ile płacimy za korzystanie z klimatyzacji?
Według prognoz zawartych w rządowym dokumencie Polityka Energetyczna Polski w 2020 r. będzie to już średnio dziennie 25,5 GW, a w 2025 r. – 27,9 GW. Już teraz zapotrzebowanie na energię elektryczną w Polsce jest rekordowe i w 2018 r. musieliśmy prąd importować. To efekt wysokiego wzrostu PKB, który jest skorelowany z zapotrzebowaniem na prąd.
Skąd wziąć więcej prądu? Pewne wskazówki daje Polityka Energetyczna Państwa, ale tego dokumentu nie należy traktować jak wyroczni. Wiadomo, że rząd daje zielone światło na rozwój fotowoltaiki i farm wiatrowych. Z tych dwóch źródeł ma przybyć najwięcej nowych mocy w energetyce do 2025 r. Już w 2023 r. „obudzimy” się w innej, nieco bardziej zielonej Polsce.
Fotowotaiki już teraz przybywa na potęgę – na koniec obecnego roku będzie to 1,5 GW, a w 2025 r. – aż 5,2 GW. Dodając wiatraki – to już 6,7 GW nowych i do tego odnawialnych mocy z 22 GW, które trzeba uzupełnić.
Problem w tym, że produkcja prądu z wiatru i słońca zależy od kaprysów pogody, a my potrzebujemy „niezawodnych”, źródeł. Przeciętny wiatrak postawiony na lądzie pracuje przez ok. 27-35% czasu Im bliżej morza, tym wskaźnik jest większy, bo częściej i mocniej wieje. Dla porównania: wiatrak postawiony na morzu osiąga sprawność dwukrotnie większą. Superwydajne wiatraki na morzu mają w 2030 r. dawać nam 4,3 GW dodatkowego prądu. „Zielone” źródła w sumie pokryją więc połowę z 22 GW „deficytu”. Ciągle mało.
W dodatku nadal nie wiadomo co będzie z liczącą 1 GW mocy elektrownią węglową Ostrołęka – inwestycja nie ma dopiętego finansowania, już w chwili startu będzie skazana na dopłaty do emisji CO2, więc całkiem prawdopodobne, że rząd wycofa się z tej inwestycji. A to zwiększy deficyt mocy.
Wnioski? Są dwa. Primo: trzeba budować sprawniejsze farmy na morzu, ale ponieważ to bardzo droga „impreza”, potrzebne jest rządowe wsparcie, które ma być przegłosowane w nadchodzącej kadencji. Secundo: nie obędzie się bez nowych źródeł „niezielonych”.
W rządowych prognozach na 2035 r. pojawia się 2,8 GW z elektrowni atomowej oraz aż 15 GW z fotowoltaiki. Dodając do tego 5 GW z wiatraków – mamy 24,1 GW dodatkowej mocy. Wszystko to wygląda jakby było palcem na wodzie pisane i nawet na poziomie excela nie zakłada żadnej rezerwy na problemy lub opóźnienia.
Tym niemniej blackout raczej nam nie grozi, bo prąd można ściągać zza granicy. Już teraz importujemy go rekordowo dużo – najwięcej z Ukrainy (z elektrowni atomowej) i ze Szwecji (z elektrowni wodnych) – mamy łączniki ze wszystkimi sąsiadami, a w podbramkowej sytuacji możemy wykorzystać opcję ograniczenia popytu przez duże fabryki (w zamian dostałyby one pieniądze, to tak zwany mechanizm DSR, czyli z nag. Demand Side Response).
Atom i rajdy, to jego hobby. Sołowow zawstydzi polską energetykę?
Atom mamy ciągle w planach, ale tak odległych, że jego powstanie nie jest przesądzone. Podzielam zdanie wielu zawodowych energetyków, że w Polsce elektrowni atomowej nie będzie. Choć jej udział w produkcji prądu jest kalkulowany w strategicznych planach. W tym momencie zadanie budowy tak wielkiej elektrowni przerasta państwo, które nie radzi sobie z łatwiejszymi zadaniami.
Poza tym nie ma pewności, że za kilkanaście lat prąd z elektrowni atomowej będzie się opłacał. Niektórzy twierdzą, że inwestowanie dziesiątek miliardów złotych w „atomówkę” to zwykła rozrzutność, bo za dekadę-dwie będziemy żyli w systemie zdecentralizowanej produkcji prądu z wielu źródeł.
A gdyby to „prywaciarz” chciał zbudować mini-atomówkę? Ostatnio lotem błyskawicy media obiegła informacja, że znany biznesmen, a po godzinach kierowca rajdowy, Michał Sołowow, jeden z najbogatszych Polaków, a przy tym właściciel chemicznej spółki Synthos (ale też Cersanitu czy Barlinka) podpisał list intencyjny z amerykańską firmą na budowę „małych reaktorów atomowych”. Czy plany Sołowowa są realne? Czy właśnie objawił nam się atomowy rycerz na radioaktywnym koniu?
Z listu intencyjnego podpisanego z General Electric Hitachi Nuclear Energy wynika, że pierwszy mały reaktor w Polsce ma powstać za 10 lat, a budowa będzie kosztować 1 mld dolarów, czyli 3,8 mld zł, ma mieć moc 300 MW czyli połowę tego, co elektrociepłownia Siekierki. Malutko, w skali kraju jest to wartość niezauważalna.
Na razie sama amerykańska firma nie wyprodukowała ani jednego egzemplarza reaktora, nie ma w Polsce przepisów, które by sankcjonowały prywatne, atomowe inwestycje. To najważniejsze przeszkody. Za to na pewno problemem nie będą pieniądze – 4 mld zł na bezemisyjny projekt energetyczny banki dadzą bez kręcenia nosem.
„Prywatny atom” nie zaspokoi potrzeb polskiej energetyki, ale kto wie, być może będzie niezłym uzupełnieniem źródeł odnawialnych.
A co jeśli atomu ostatecznie nie będzie?
A jeśli atomówka w Polsce nie powstanie? Jak wypełnić 2,8 GW luki? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. To nie jest tak, że cały system energetyczny jest uzależniony od tej jednej, atomowej inwestycji – to tylko część z 62 GW wszystkich zainstalowanych w 2035 r. mocy Moim zdaniem ciężar rozłoży się w prosty sposób między inny źródła – jedna trzecia wiatr, jedna trzecia fotowoltaika i jedna trzecia gaz.
Według prognoz prąd z atomu ma w 2035 r. zaspokajać ponad 9% naszego zapotrzebowania. To nie jest wartość nie do zastąpienia. Poza tym możemy zaliczyć jakąś rewolucję technologiczną – zacznie się opłacać składować CO2 i renesans przeżyje węgiel? Albo powstaną superwydajne magazyny energii z wiatraków, które pozwolą wykorzystać nadwyżki wtedy, kiedy najbardziej będą potrzebne. Na tle takich wynalazków atom wydaje się być reliktem i efektem ubocznym XX-wiecznego wyścigu zbrojeń.