Im bardziej zaczynają „dojrzewać” procesy dotyczące kredytów frankowych, tym większe jest dla banków ryzyko, że posypie się lawina niekorzystnych wyroków. Na razie lawiny nie ma, ale są pojedyncze kamienie. Po głośnym, prawomocnym unieważnieniu kredytu udzielonego przez ING, teraz mniej więcej (?) to samo uzyskała klientka Getin Banku. I to mimo, że proces… przegrała. Ale nie jasne czy w tym przypadku rzeczywiście przegrać to jak wygrać.
Przedmiotem sporu był kredyt zaciągnięty na początku 2008 r. w jednym z „klonów” Getin Banku w wysokości 486.000 zł. Był to kredyt indeksowany do szwajcarskiej waluty. Jak to zwykle z takimi kredytami bywa, po dekadzie spłacania dług nie tylko ani o grosz nie stopniał, ale nawet całkiem nieźle spuchł – do mniej więcej 500.000 zł.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Klientka pobiegła do mec. Mariusza Korpalskiego – to jeden z najbardziej znanych prawników „rzeźbiących” przy frankach – i razem złożyli pozew o częściowe unieważnienie umowy (w zakresie przeliczania kursów) oraz o zwrot 85.000 zł. Kwotę wyszacowali jako różnicę między tym co rzeczywiście spłaciła klientka, a tym, co by spłaciła, gdyby nie obowiązywała klauzula waloryzacyjna.
Czytaj też: Sąd Najwyższy wreszcie pomógł frankowiczom? Koniec probankowej interpretacji art. 385 Kc!
Sąd: „nierównomiernie rozłożone ryzyko i… działalność kantorowa”
Sąd pierwszej instancji stwierdził, że nie ma co czepiać się banku, że udzielił kredytu indeksowanego do franka, bo taka konstrukcja nie jest niezgodna z prawem. Stwierdził za to, że umowa kredytu jest tak zrobiona, że „następuje rażęce naruszenie interesów konsumenta, gdyż brak jest sprawiedliwego i uczciwego wyważenia praw i obowiązków strony umowy”.
Chodzi o to, że klientka ponosiła w związku z tą umową nieograniczone ryzyko finansowe, a bank – tylko takie maciupeńkie. Klient zaś nie ma żadnego instrumentu, żeby się bronić. Nawet możliwość przewalutowania kredytu jest w umowie tylko warunkowa (klient musi mieć zdolność kredytową do obsługi kredytu po przewalutowaniu, inaczej bank nie musi uwzględnić wniosku).
Sąd uprzejmie zauważył, że „strony nie umawiały się na prowadzenie działalności kantorowej” i z tego względu zakwestionował też spread walutowy – nie tyle jako nieprecyzyjnie określony, ale w ogóle jako bezsensowny przy tym typie umowy. Jeśli już bank i klient umówili się na indeksację kredytu, to OK, ale po co wprowadzać do niego spread?
Po trzecie sąd doszedł do wniosku, że klientce niewłaściwie naświetlono kwestię ryzyka walutowego. A więc: że klientka nie wiedziała tak do końca na co się pisze, mimo że formalnie podpisała kwita, że akceptuje ryzyko kursowe. Tutaj sąd – to bardzo mądre – posłużył się orzecznictwem TSUE, które było już na „Subiektywnie o finansach” obficie recenzowane jako potencjalnie wybuchowe, gdyby je zastosować przy polskich sprawach frankowych. Sądy dość długo je ignorowały, aż… buuum.
Czytaj też: TSUE ostrzega, że nie wolno ograniczać odszkodowań wynikających z abuzywności
Tak przegrać to jak wygrać?
Mamy tu więc trochę nietypwe spojrzenie sądu – zwykle sędziowie szli prostą drogą, koncentrowali się na nieprecyzyjnych zapisach co do przeliczeń kursów i w zasadzie zabawa zaczynała się dopiero na poziomie ustalania co zrobić z umowa „wykastrowaną” z tej klauzuli. Ten sędzia był sadystyczny i grzebał w ranie – wszedł na nieograniczone ryzyko, na nielegalność spreadu jako takiego, na misselling…
A na koniec powiedział, że… klientka przegrała. A dlaczego? Jeśli wyrzucimy fragmenty umowy mówiące o przeliczeniach walut, to wychodzi nam kredyt złotowy według stawki LIBOR. Niektórym sędziom to nie przeszkadza, ale ten stwierdził, że taka konstrukcja jest niezgodna z ideą kredytu indeksowanego. I że krzywdziłaby bank, który kredyt z polskiego systemu walutowego musiałby oprocentować stawką wziętą z innego systemu.
Sędzia więc ogłosił, że nie ma mowy, by klientka miała dostać od banku 85.000 zł (to byłoby niesłuszne wzbogacenie), natomiast umowę należałoby potraktować jako niebyłą i się rozliczyć. A więc klientka ma oddać tyle, ile dostała od banku, a bank ma zwolnić hipotekę. Każdy posiadacz kredytu frankowego chciałby tak przegrać, nieprawdaż?
Zmiażdżona tą porażką klientka, jak również mec. Korpalski siedzieli jak myszy pod miotłą, ani myśląc o odwołaniu. Choć patrząc od strony formalnej – nic nie wskórali. Roszczenie odrzucone, a co sąd wpisał w uzasadnieniu, to w sumie nikogo nie wiąże. Odwołał się za to bank. Ale niekoniecznie od wyroku (choć wniósł też o ponowne rozpatrzenie sprawy), tylko od… jego uzasadnienia. Niby logiczne, w końcu roszczenia klientki zostały w całości odrzucone.
Sąd Apelacyjny nad sprawą się pochylił i orzekł, że apelacja od uzasadnienia nie przysługuje, a także odrzucił apelację w kwestii ponownego zbadania sprawy. Bank może się jeszcze odwołać do Sądu Najwyższego, ale nie wiadomo czy zechce to uczynić. Bo przy takich sędziach nawet wygrać to jak przegrać.
Co ważniejsze: wyrok czy uzasadnienie?
Czy to precedens? I tak i nie. Pewna przełomowość wyroku polega na tym, że zarzut nieważności umowy „przeszedł” najwyżej ze wszystkich dotychczasowych spraw. Do tej pory były już jedno unieważnienie umowy frankowej przeprocedowane w sądzie II instancji, ale na niższym szczeblu, w Sądzie Okręgowym w Katowicach.
Tym razem mamy prawomocne orzeczenie Sądu Apelacyjnego. Mieliśmy też kilka takich wygranych klientów, które się uprawomocniły, choć przeszły tylko przez jedną instancję – bank się nie odwołał od niekorzystnego wyroku (znam takie sprawy z Warszawy i Torunia).
A dlaczego targają mną sprzeczne odczucia? Ano dlatego, że unieważnienie jest na poziomie uzasadnienia, a nie sentencji wyroku. Przypominam sobie, że w nieco podobnej sprawie (tam też klient przegrał, ale wywodził z uzasadnienia bardzo dobre dla siebie wnioski) prawnicy mBanku doszli do wniosku, że strony wiąże tylko sentencja wyroku. Uzasadnienie mówi o motywach, jakimi kierował się sąd, ale nie jest częścią sentencji wyroku.
W tamtej sprawie klient żądał zwrotu nadpłaty, a sąd te roszczenia w całości oddalił (dokładnie tak, jak w tej sprawie). A zdaniem banku umowa pozostaje bez zmian, choć sąd w uzasadnieniu bąkał coś o jej unieważnieniu. Trudno więc orzec czy klientka mec. Korpalskiego oraz Getin Banku już cokolwiek wskórała. Zapewne do sukcesu się zbliżyła, bo lepiej mieć przegraną sprawę z „wygranym” uzasadnieniem, niż przegraną i sprawę i uzasadnienie.
Ale w sumie jeszcze lepiej byłoby mieć wygraną sprawę z „przegranym” uzasadnieniem ;-). Jak może dalej potoczyć się ta sprawa? Klientka – po osiągnięciu przez sumę wpłaconych rat kwoty udzielonego na starcie kredytu zwróci się do banku o wykreślenie hipoteki i zamknięcie umowy. Ale czy bank się zgodzi? Formalnie wyrok sądu I instancji i orzeczenie w apelacji go do tego nie zobowiązują. Pytanie jak w banku podejdą do uzasadnienia, które jest tyleż jednoznaczne, co niewiążące.
Tutaj macie to bardzo dobre, naprawdę przemyślane gruntownie uzasadnienie od sędziego pierwszej instancji. Dałbym człowieka do Sądu Najwyższego, albo do Krajowej Rady Sądownictwa, albo na wiceministra sprawiedliwości… Albo nie, szkoda człowieka. W każdym razie widziałem już trochę uzasadnień wyroków w sprawie franków i to jest wyjątkowo dogłębne – choć w niektórych punktach frankowicze uznać je mogą za nieprawomyślne.
Czytaj też: Coś drgnęło w UNWW? UOKiK ogłosił, że Bank Millennium rezygnuje z nibyubezpieczeń. Ale tak naprawdę…
zdjęcie tytułowe zapożyczyłem z portalu www.wodzislawslaski.naszemiasto.pl