Czym różni się kupowanie w sklepach internetowych od zakupów w tradycyjnym sklepie? Tym, że marka handlarza przestaje mieć znaczenie. W realu nie wejdziesz do obskurnego sklepu nieznanej marki. A nawet jeśli wejdziesz, to bez wielkich oczekiwań. W internecie chodzimy po e-sklepach no-name i wydaje nam się, że dostaniemy tam niską cenę, świetną jakość i markowe towary. A jak to się kończy? Posłuchajcie
Jedna z czytelniczek opowiedziała mi swoją historię związaną z internetowymi zakupami w sklepie o nazwie łudząco podobnej do znanej sieci salonów z elektroniką.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
iPhone’y tanie niesłychanie. A przy okazji warunków naciąganie
MediaMarket24.pl to witryna, która nawet layoutem nazwy – a nie samą nazwą – chce kojarzyć się z niemieckim gigantem. „Prawie jak w MediaMarkt” – można by powiedzieć. Ale jak wiemy od czasów pewnej świetnej reklamy piwa – „prawie robi różnicę”.
„Maćku, postanowiłam się podzielić z Tobą moją głupotą, może komuś innemu to pomoże w podjęciu lepszej decyzji. Chciałam kupić dziecku telefon iPhone7. W Komputroniku skończyły się egzemplarze w wybranym przeze mnie kolorze, więc zaczęłam szukać w Google. No i znalazłam coś, co uznałam za outlet Media Markt. I się pomyliłam. Ale swój błąd odkryłam dopiero po dokonaniu przelewu. Okazało się, że ten sklep to dziwna instytucja wprowadzająca sprzęt z kosmosu…”
– pisze pani Aleksandra. Co poszło nie tak? Nie dość, że okazało się, iż towar jest sprowadzany z drugiego końca świata, co oznacza, iż dostawa może trwać miesiącami, to jeszcze cena jest „niegwarantowana”, bo mogą zostać doliczone do niej opłaty celne. Co prawda sklep obiecuje, że je zwraca, ale nie w każdym przypadku (gdy kupujesz elektronikę – nie zwraca).
„Staram się odzyskać pieniądze, a chodzi o 1800 zł, ale nie wiem z jakim skutkiem. Nie miałabym tego problemu, gdybym była ostrożniejsza. Trzeba było przeczytać regulamin i informacje o firmie przed transakcją. Głupota nie boli, ale jej skutki owszem”
– gorzko podsumowuje pani Aleksandra, która – gdy tylko zorientowała się, że „zainwestowała” pieniądze w zakupy, których szybko nie zobaczy – postanowiła wycofać się z transakcji. Co prawda czytelniczka może skorzystać z 14-dniowego okresu odstąpienia od umowy, ale sklep jest zarejestrowany w Wielkiej Brytanii, więc nie musi być ani łatwo, ani przyjemnie.
Po kilkunastu dniach pani Aleksandra poinformowała mnie, że odzyskała kasę. To się chwali sklepowi, który ma na swojej stronie kilka informacji, które można potraktować jako ostrzeżenie. Wśród nich jest podana tłustym drukiem tzw. informacja celna:
„Kupując w naszym sklepie przyjmij do wiadomości, że towary są dostarczane spoza obszaru Unii Europejskiej, co za tym idzie mogą wystąpić opłaty celne. Czasami opłata celna nie występuje, gdyby jednak tak się stało, prosimy o kontakt a zwrócimy pełną kwotę opłaty (za wyjątkiem elektroniki, w tym przypadku to kupujący pokrywa koszty opłat celnych tj. cło, VAT).”
Okres dostawy również można dość łatwo znaleźć na stronie internetowej. Firma pisze otwartym tekstem, że dostarcza zamówione rzeczy w przypadku najtańszych opcji dostawy w terminie „od 10 do 60 dni roboczych (zazwyczaj)”. Podkreślam słowa „roboczych” i „zazwyczaj”. Jeśli ktoś chce zagrać z celnikami w rosyjską ruletkę, nie wiedzieć do końca ile zapłaci za zamówioną elektronikę (idzie zapewne z Singapuru) i czekać trzy miesiące na realizację zamówienia, to droga wolna.
Przeczytaj też: Bez handlu w niedzielę: zakupy internetowe też „wyłączone”? Ale tych innowacji nikt nie ukatrupi!
Ale za to ceny są naprawdę fajne. Za iPhone7 z pamięcią 32GB w MediaMarket24 (sklepie, który bardzo wysoko pojawia się w wynikach wyszukiwania Google) można zapłacić tylko 1795 zł (po obniżce z 2370 zł), gdy w większości sklepów jego cena przekracza 2250 zł. Okazja? A jakże.
Koszulki w promocji, ale… bezzwrotne. Bo „na zamówienie”
O tym, że w internecie warto zwracać uwagę na markę firmy, w której zamawiamy oraz na jej reputację przekonał się także inny mój czytelnik, pan Marek. On z kolei zamówił ciuchy, które – jak się później okazało – były uszyte specjalnie dla niego.
„Przeważnie interweniuje Pan w sprawach dotyczących banków, kredytów, usług finansowych czy samochodów, czyli spraw naprawdę poważnych. Nie wiem czy Pana zaskoczę, ale piszę do Pana w sprawie kupowania ubrań w internecie. Przez przypadek natrafiłem na polską (chyba) firmę odzieżową, która bardzo, ale to bardzo naciąga prawo do 14-dniowego zwrotu produktów kupionych przez internet”.
Pan Marek zakupy robi w internecie bardzo często – książki, płyty, ubrania, buty, elektronika (w małych i dużych sklepach internetowych) i jako świadomy konsument doskonale wie, że w ciągu 14 dni od otrzymania przesyłki ma prawo zwrócić towar bez podania przyczyny. Tak też skuszony promocją („czyszczenie magazynów”, „wyprzedaż”, „-50%”) firmy odzieżowej Aloha, która wyświetliła mu się na Facebooku, kupił trzy bluzki (z rabatem 50%) – dla siebie, żony i córki.
Paczka dotarła do niego nieprędko, dopiero po miesiącu. Po przymierzeniu bluzka spodobała się tylko córce, żonie i panu Markowi nie odpowiadała jakość nadruku oraz „nieoddychający” materiał. Dlatego też tradycyjnie – jak zawsze wcześniej w takich przypadkach – odesłał dwie bluzki (na własny koszt) z prośbą o zwrot pieniędzy.
„Jakież było moje zdziwienie, kiedy dostałem od Aloha e-mail z informacją, że nie mogę zwrócić tych bluzek, ponieważ zostały zakupione w promocji, a co więcej… były one wyprodukowane specjalnie na moje zamówienie (sic!). W związku z tym mogę je jedynie wymienić!”
Pan Marek najpierw osłupiał, a potem zaczął przeglądać ustawę, która daje konsumentom prawo do zwrotu towaru w ciągu 14 dni. W ustawie tej jest zapis, że nie można zwrócić produktu, który został wyprodukowany wedle specyfikacji określonej przez klienta, jego wskazówek i zachcianek. I na ten wyjątek powołał się sklep producenta.
„Tyle że ja po prostu wrzuciłem do koszyka bluzy z wzorami – jak w normalnym, tradycyjnym sklepie on-line z ubraniami – które to wzory gotowe widniały na stronie sklepu. Nie było tam możliwości żadnej edycji produktu wedle moich indywidualnych potrzeb. Nikt mnie nie zapytał czy chcę bluzę w kolorze czerwonym czy niebieskim, do kolan czy do pępka, z bawełny czy z polaru – o jakiej więc zindywidualizowanej specyfikacji pisze producent?”
Fakt, że producent nie miał zmagazynowanych i wyprodukowanych tych bluz w chwili ich zamówienia, tylko czekał aż uzbiera mu się np. 100 takich samych wzorów do uszycia, nie może oznaczać przecież, że szył te bluzy wedle klientowskich wskazówek i projektu! Pan Marek przypomniał sobie, że zaraz po złożeniu zamówienia dostał e-maila, na którego nie zwrócił wcześniej uwagi, a który wiele wyjaśnia:
„Cały nasz zespół jest bardzo zadowolony z faktu, że zdecydowałeś się na ten zakup i wszyscy od razu przystępujemy do pracy, żeby jak najszybciej paczka trafiła do Twoich rąk. Zanim to się stanie, musimy jednak zrobić kilka rzeczy! W większości przypadków Twoje zamówienie musi zostać przez nas dopiero wyprodukowane. Tak, to prawda. Jeśli jeszcze tego nie wiesz, to bardzo dobrze trafiłeś. Jesteśmy odpowiedzialni i produkujemy tylko tyle ubrań, ile naprawdę potrzeba. To oznacza przede wszystkim minimalizację odpadów tekstylnych, ponieważ bardzo dbamy o środowisko.”
Co więcej – jak wynika z korespondencji pana Marka z Alohą – gdyby kupił te same bluzy za 100% ceny (czyli nie w promocji), mógłby je zwrócić. Wówczas nie byłyby one wyprodukowane wedle jego indywidualnych potrzeb, ale że kupił je w promocji to… może je jedynie wymienić. Firma tłumaczy, że taki ma zapis w regulaminie.
„Wiem, że to może sprawa nie aż tak wielkiego kalibru jak kredyty czy usługi bankowe, ale tak pokrętne traktowanie praw konsumenckich przez polską firmę (która przedstawia się w internecie jako bardzo „fancy” i „cool”) uważam za grubą przesadę. Firma ta ciągle reklamuje się ze swoimi promocjami (50% off) na Facebooku, klientów więc jej przybywa…”
– pisze pan Marek. Tymczasem firma grzecznie, lecz stanowczo tłumaczy, iż istnieje możliwość zwrotu towaru do 100 dni, ale dotyczy to jedynie towarów zmagazynowanych, czyli butów i akcesoriów. W przypadku odzieży jest na stronie adnotacja, że towar jest wykonywany na zamówienie. A konkretnie firma drukuje jedną z 1000 grafik na 29 formach i w 9 rozmiarach rzeczy. I zbiera w internecie indywidualne zamówienia na wybrany „promocyjny” format.
Proste? Klarowne? Niekoniecznie. Ale klient ma do wyboru albo dokładnie się zapoznać z tym, co firma pisze na swojej stronie internetowej, albo toczyć bitwę z udziałem prawników, czyli po prostu kopać się z koniem. Z reguły krytyczne prześwietlenie tego, co firma pisze – lub czego nie pisze – na swojej stronie internetowej jest wystarczającą wskazówką.
Przeczytaj też: Porażka polskich piłkarzy na mundialu to… okazja dla kibiców. Jak wykorzystać krach cenowy kibicowskich gadżetów?
To e-sklep czy wyłudzanie danych kart płatniczych?
Trzeci mój czytelnik napisał do mnie po tym jak natknął się na sklep internetowy, który co prawda oferuje fajne rzeczy w świetnych cenach, ale… wcale nie ma pewności, że w ogóle jest sklepem, a nie miejscem, w którym naiwny klient ma zostawić swoje dane bankowe, by później można było go okraść.
„Piszę do Pana, ponieważ ostatnio natknąłem się na (najprawdopodobniej) fałszywą stronę internetową sklepu ze sportową odzieżą. Strona (najprawdopodobniej) wyłudza dane z kart płatniczych. Znalazłem tam swoje wymarzone buty w bardzo dobrej cenie. Podczas próby płatności pojawiał się jakiś problem (tak jakby płatność nie mogła „przejść”). Próbowałem zapłacić trzema różnymi kartami, ale z każdą był problem. Następnego dnia karta Banku Pekao została zablokowana. Na infolinii banku dowiedziałem się, że było podejrzenie skopiowania danych karty”
Mój czytelnik od razu odezwał się do sklepu, w którym kupił buty i zapytał czy z zamówieniem wszystko OK. Ale nikt już się do niego nie odezwał. Natomiast czytelnik zaczął przyglądać się stronie i zwrócił uwagę na pewne dziwne szczegóły. Linki do profili sklepu na portalach społecznościowych odsyłały na stronę główną, a w zakładce „contact us” była tylko możliwość wysłania wiadomości e-mail (nie było żadnych innych danych kontaktowych).
„Jeśli to byli przestępcy i Bank Pekao zablokował kartę właśnie z ich powodu, to dlaczego nie zrobiły tego dwa pozostałe banki? Może to nie jest przekręt? Czy jest możliwe, że Pekao zablokował mi kartę tylko dlatego, że kilka razy pod rząd dokonałem nieudanej płatności (tą kartą próbowałem zapłacić w tym sklepie kilka razy, zanim wziąłem kolejną kartę)?”
– pyta czytelnik. Cóż, na jego miejscu na wszelki wypadek zastrzegłbym dwie pozostałe karty, które były używane w tym sklepie. Być może przestępcy próbowali ukraść pieniądze z pierwszej karty, a po tym, jak zadziałał system antyfraudowy banku, postanowili na kilka tygodni „uśpić” sprawę. Ale na pewno spróbują użyć danych pozostałych dwóch kart licząc na to, że bank się nie zorientuje.
Przeczytaj też: Zakupy bez karty i bez kasy. Skanujesz towary smartfonem, „zaliczasz” check-point i… gotowe. Piotr i Paweł (prawie) jak Amazon
Jak rozpoznać „prawdziwy” sklep internetowy od wyłudzaczy danych? Pięć punktów
Dlaczego uważam, iż jest duże prawdopodobieństwo, że sklep jest fałszywy i służy tylko do wyłudzania danych? Jest kilka bardzo ważnych cech fałszywego sklepu i ta strona internetowa, o której pisze mój czytelnik, niemal wszystkie je spełnia. A jakie to cechy?
1. Brak profilu na Facebooku
Żaden poważny sklep internetowy nie ignoruje mediów społecznościowych. Jeśli e-sklep nie ma profilu ani na Facebooku, ani na Twitterze, ani na Instagramie, ani na Naszej Klasie… tfu, zagalopowałem się, to coś jest nie tak.
Chociaż aktywność w mediach społecznościowych nie jest obowiązkiem, to brak profilu dużego sklepu na Facebooku może dać do myślenia. Świadczy ona o tym, że sprzedawca albo nie inwestuje w marketing, albo ma coś do ukrycia.
2. Dziwna nazwa strony
Oszuści często mają kilkadziesiąt, kilkaset stron internetowych. Nie mieliby czasu kraść, gdyby wymyślali nazwy związane z rzekomą działalnością swoich „sklepów”. Jeśli więc strona internetowa dziwnie się nazywa, to jest to sygnał ostrzegawczy (choć sam jeden jeszcze nie musi o niczym świadczyć).
3. Brak adresu firmy
Fałszywe strony sklepów internetowych albo w ogóle nie podają danych kontaktowych z realnego świata – można tylko skorzystać z formularza kontaktowego – albo podają adres, który po wrzuceniu go do Google Street okazuje się być adresem wirtualnego biura. Prawdopodobnie taki sprzedawca ma coś do ukrycia. Oszuści jako swoją lokalizację podają niekiedy adres własnej domeny internetowej.
4. Wyjątkowo niskie ceny
Jeśli coś kosztuje połowę ceny z „normalnych” sklepów internetowych, to jest podejrzane samo w sobie. Oczywiście: są branże, w których marże są tak wysokie, iż nawet obniżenie ceny o 50% nie oznacza, że ktoś dokłada do interesu (wyprodukowanie bluzy w Chinach to koszt kilku złotych, w sklepie ta sama bluza potrafi kosztować kilka stówek).
Ale z drugiej strony po co ktoś z dobrej woli miał rezygnować z tak dużej części zysku? Poważne firmy wystawiają ceny o 10-20% niższe od konkurentów i starają się manewrować między „okazyjnością” a zyskownością.
5. Brak dużej liczby opcji płatności
Chociaż nie wszystkie sklepy online umożliwiają płatności online, to warto zwrócić uwagę na to, ile rodzajów takich płatności jest w ofercie sklepu. Jeśli dany sklep umożliwia płacenie PayPalem, PayU, BLIK-iem, przelewem pay-by-link, to jest mniejsze ryzyko, że mamy do czynienia z oszustami. Każdy system płatności weryfikuje swoich kontrahentów. Jeśli zaś mamy jedynie formatkę pozwalającą na płatność kartą… Warto zachować ostrożność.
Każdy z tych symptomów to tylko sygnał. Ale jeśli sklep w tych pięciu punktach spełnia kryteria prawdopodobnego oszusta, to na wszelki wypadek zrezygnowałbym z jego usług, nawet jeśli kusi dobrą ceną.
zdjęcie: Pexels.com