Po prawie trzech miesiącach zamrożenie gospodarki dobiega końca. Można już dziś wyjść do kina, wypocić się na siłowni, czy skoczyć na basen. Można wyjechać do hotelu, polecieć samolotem na drugi koniec Polski. To jednak nie oznacza, że wróciła normalność. Strach przed wirusem spowoduje, że wielu z nas wejdzie w tryb „prywatnego lockdownu” i nie będzie wydawać pieniędzy tak, jak przed wirusem. Ilu konsumentów pozostanie w częściowym „zamrożeniu”? Które usługi są najbardziej zagrożone? O ile może spaść popyt? Poszukaliśmy odpowiedzi na te pytania analizując dane z kraju i zagranicy. Wnioski nie są zbyt krzepiące
Nie było lepszego sposobu na walkę z koronawirusem, niż zamknięcie nas w domach. Ale od 6 czerwca większość restrykcji (z wyłączeniem szkół) zostało już zdjęta. Choć rozwój epidemii został ograniczony i nie podzieliliśmy losu Hiszpanii, czy Włoch, to wirus ciągle krąży wśród nas. I wzbudza strach. Wiele branż nie wróci już do dawnej świetności. Dla nich walka z koronawirusem to klasyczny przykład sytuacji, w której lekarstwo może być gorsze, niż choroba.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
„Nam w domu jest dobrze”. Kto nie wróci „na miasto”?
Niektórzy ekonomiści mówią, że bardziej od wirusa, powinniśmy się obawiać skutków jakie zostawi w naszych głowach. Co się może stać? Jeden z naszych czytelników – czyta nas z dalekiej Ameryki (tak, tak, nawet tam subiektywność ma swoich fanów) widzi to następująco:
„W USA duży procent ludzi – nawet w stanach o niewielkiej gęstości zaludnienia i małym procencie zachorowań – jeszcze długo nie będzie odwiedzało kin i restauracji. W miastach ten procent może sięgać połowy mieszkańców, albo i więcej. Populacja osób powyżej 65 lat – czyli osób szczególnie narażonych na ciężki przebieg wirusa – wynosi w USA 16,3%, czyli ponad 50 milionów konsumentów. Niemalże drugie tyle to osoby w wieku przedemerytalnym: 55-64 lat. Jest to najzamożniejsza część społeczeństwa, która teraz przestanie wydawać pieniądze. Mój pomysł na życie to zakupy robione 2-3 razy w miesiącu, wizyta u lekarza kilka razy do roku i siedzenie na ogródku. Żadnych kin, żadnych restauracji i to jeszcze przez kilka lat. Jest Netflix, jest ogródek, praca zdalna – „prywatny lockdown” nie jest taki zły”
Nie ulega wątpliwości, że sytuacja, w której najbogatsi konsumenci ograniczają wydawanie pieniędzy, musi przynieść kłopoty gospodarcze, bo to konsumpcja napędza wzrost zysków i wartości firm. Ale czy to zadziała tak samo nad Wisłą? Niekoniecznie. Akurat u nas rozkład zamożności wygląda nieco inaczej, niż w USA.
U nas – według danych Sedlak & Sedlak największym budżetem dysponują osoby w wieku 36-40 lat, czyli takie, które nie są w grupie ryzyka (stanowią 8,5% populacji, 3,2 mln osób). Na drugim miejscu są osoby w wieku 41-50 lat. Ale przecież nie oznacza to, że u nas – w dużej części populacji – nie zadziała podobny mechanizm. Czyli wstrzymywanie się przed konsumpcją w obawie przed zarażeniem. Których branż to może dotyczyć?
Ruch do galerii handlowych wraca, ale klienci oszczędzają na zakupach
Rząd zamknął galerie i sklepy, czym z dnia na dzień odciął źródło przychodów dla dziesiątek firm odzieżowych, obuwniczych, zatrudniających w skali kraju setki tysięcy osób. Firmy takie jak Zara, LPP, czy CCC przestawiały się na sprzedaż zdalną. Właściciel Reserved przez internet sprzedaje już 45% ciuchów (przed rokiem było to 15%). To imponujący wzrost, ale trzeba pamiętać, że całość wpływów marki spadła o 35%, do 1,2 mld zł rocznie. Przy mniejszych obrotach automatycznie wzrósł udział sprzedaży internetowej.
Galerie są już otwarte, ale los sklepów w centrach handlowych – niepewny. Czy nie zabraknie klientów? Klienci nie odwiedzają już galerii tak tłumnie, jak przed pandemią. O ile spadł ruch? Według Polskiej Rady Centrów Handlowych dzienne poziomy odpowiedzialności z 90 centrów handlowych z całej Polski w drugim tygodniu po otwarciu handlu wyniosły – zależnie od dnia – od 60% do 68% ruchu z analogicznego okresu 2019 r. Licząc w skali miesięcznej – nawet 70-93% w zależności od galerii.
Spośród sklepów w galeriach handlowych najbardziej na utratę przychodów będą narażone sklepy odzieżowe i te z butami. Sugerują to dane od 5 mln amerykańskich konsumentów, zebrane z ich kart płatniczych przez firmę 1010Data.
Gdyby szukać analogii z Polską, to statystyczny Kowalski ubiera się za ok. 1.300 zł rocznie, wliczając to buty. Trudno przewidzieć na jakim poziomie ustabilizuje się sprzedaż – ciągle wiele sklepów LPP jest zamkniętych (firma negocjuje czynsze) i rośnie sprzedaż w internecie, ale gdyby przyjąć, że poziom wydatków spadnie, tak jak w USA, czyli o połowę, to zamkniemy się z kwotą wydatków 600-700 zł. To byłby ogromny spadek. Największe kłopoty czekają firmy sprzedające „odzież wizytową”. Ponieważ pracujemy zdalnie, spada sprzedaż garniturów, garsonek czy nawet koszul. Według LPP będziemy kupować mniej ubrań, ale bardziej ekologicznych i takich, które nie będą tak szybko się niszczyć.
Jedzenie na mieście – raczej food truck, niż Amaro
Wirus uderzył w branżę gastronomiczną niczym tsunami. Choć możemy już odwiedzać restauracje, to ich sytuacja jest daleka od normalności. Do restauracji nie wróciły imprezy firmowe, nie ma tylu gości, którzy jedzą lunch w ciągu dnia (bo więcej osób pracuje z domu), nie ma też tylu wesel, chrzcin, czy komunii.
W Polsce działa ok. 70.000 stałych lub sezonowych placówek gastronomicznych. Wśród nich 38% stanowią punkty gastronomiczne, 28% to restauracje, a 27,6% – bary. Według firmy Placeme, która opiera swoje szacunki na danych ze smartfonów, restauracje odzyskały średnio 65% klientów sprzed pandemii. To optymistyczne dane, bo według samych zainteresowanych, a dokładnie według Związku Pracodawców HoReCa wartość sprzedaży gastronomicznej po odmrożeniu 18 maja osiągnęła poziom 40% tego sprzed pandemii.
Dane z USA sugerują, że największy problem z odbudową popytu po pandemii będą miały lokale z wykwintną kuchnią i przeciętne knajpy – w ich przypadku przychody spadły o 70-90%. Popyt najszybciej odbudowuje się tam, gdzie jest tanio, czyli w fast foodach, w których spadek „tylko” o jedną czwartą.
Jak gastronomia będzie się odbijać od dna w Polsce? W ubiegłym roku w lokalach zostawialiśmy średnio 130 zł miesięcznie i wizytowaliśmy je przeciętnie cztery razy w miesiącu. W kwietniu ta kwota mogła spaść do 30 zł. Zakładając, że w wyniku „prywatnego lockdownu” wydatki będą się utrzymywały na poziomie 40% tych sprzed pandemii, miesięcznie zostawimy w restauracji po 54 zł na głowę. A trzeba pamiętać, że ta kwota uwzględnia wydatki w punktach gastronomicznych i fast foodach (tam znów jest dość tłoczno), więc spadek w lokalach z obsługą kelnerską może być jeszcze większy.
Wiadomo: przebywanie dłużej, niż 20 minut w jednym miejscu zwiększa ryzyko zakażenia. I to ryzyko jest trudne to ograniczenia, bo – o czym mówią badania chińskie – wirus rozprzestrzenia się nie zawsze w sposób przewidywalny, bywa „przenoszony” przez klimatyzację i może się okazać, że najbardziej narażone będą osoby, które siedzą nie przy stoliku obok zakażonej osoby, lecz np. na drugim końcu sali.
Otwarte kina? O społeczny dystans nie będzie trudno
Kino jedna z ulubionych rozrywek Polaków, która w ostatnich latach – na przekór rozwojowi serwisów VOD – zyskiwała rekordową popularność. W 2019 r. Polacy kupili ponad 61,7 mln biletów do kina i to był rekord, jeśli chodzi o branżę kinową po 1989 r. (najwięcej biletów sprzedawano w Polsce w latach 60-tych, „Krzyżaków” obejrzało 32 mln osób, ale wtedy kino nie miało takiej konkurencji).
Branża kinowa i filmowa do tej pory była jedną z bardziej odpornych na kryzys – jako jedna z pierwszych podniosła się po Wielkim Kryzysie lat 30., więc i teraz pogłoski o jej śmierci mogą być przedwczesne. Co nie znaczy, że będzie łatwo. Choć kina można już otwierać, to żadna z trzech sieci multipleksów się na to nie zdecydowała. Mniejsze kina studyjne zapraszają już od tego weekendu.
Skąd rezerwa wielkich sieci? Po pierwsze: nie ma za bardzo czego pokazywać na ekranach, bo dystrybutorzy wstrzymali premiery nowych kinowych hitów, a po drugie koszty finansowe otwarcia sal kinowych mogłyby być większe niż korzyści. Trzeba by na nowo zacząć płacić pensje bileterom, kasjerom, ochronie, pracownikom serwisu sprzątającego oraz słone rachunki za prąd, klimatyzację sal i energochłonne projektory kinowe. A ciągle nie wiadomo czy widzowie dopiszą i czy przełamią lęk przed wizytą w kinie.
Ustanowione normy sanitarne, choć zrozumiałe, to jednak nie zachęcają do wizyty w kinie – podczas całego seansu trzeba będzie mieć na sobie maseczkę zakrywającą nos i usta, a na salę będzie mogła wejść liczba osób odpowiadająca połowie liczby dostępnych w salach foteli. Osoby nie mieszkające pod jednym dachem nie będą też mogły siedzieć obok siebie.
Gdyby założyć, że tylko co drugi widz pójdzie do kina, to sprzedaż biletów spadłaby do 31 mln szt. To tyle, ile wynosiła frekwencja w kinach w 2006-2007 r. Co by się stało, gdyby liczba widzów trwale spadła do tego poziomu? W 2007 r. liczba kin była nawet większa niż teraz – mniej więcej 500 obiektów. Ale były to głównie kina studyjne, które miały jedną salę. W następnych latach liczba kin w Polsce spadła do ok. 440. a teraz znowu wynosi ok. 500. Jednak sal jest więcej, bo przybyło multipleksów. Dziś mamy w Polsce ponad 1400 sal kinowych, o 400 więcej niż 13 lat temu.
W Ameryce po otwarciu kin również w niektórych stanach również wprowadzono limit 50% widowni, a i tak średnio sprzedaje się 30% biletów. Mimo to prezes sieci Cinemark mówił, że i na tych 30% może zarobić (zapewne miał na myśli nieco wyższe ceny biletów i ofensywę sprzedaży barowej).
Ciekawe, jak kina po otwarciu zmienią model biznesowy, by osiągnąć zyski mimo ograniczenia dopuszczalnej liczby klientów. Być może pojawią się promocje, których celem będzie rozłożyć liczbę chętnych do pójścia do kina bardziej równomiernie, niż tylko na weekendy? A może kina będą otwarte tylko w niektóre dni?
Kluby fitness otwarte, ale czy dopiszą klienci?
Pierwsze sieciowe siłownie się otworzyły, ale ustalono limity klientów – jedna osoba na 10 m kw. Sporej wielkości klub ma 1500 m. kw., więc jednorazowo wejdzie do niego 150 osób. Do tego jest obowiązek dezynfekcji, za to – inaczej niż w kinach – nie trzeba mieć cały czas założonej maseczki.
Branżę fitness braliśmy nie tak dawno temu w „Subiektywnie…” pod lupę, gdy okazało się, że sklepy ze sprzętem sportowym wywindowały ceny. Wtedy informowaliśmy, że według Federacji Pracodawców Fitness zamknięcie klubów do czerwca stworzy ubytek przychodów w kwocie 1,8 mld zł, czyli 43%.
Według ubiegłorocznego raportu Deloitte „The European Health & Fitness Market 2019”, przychody 2700 polskich klubów fitness w 2018 r. wyniosły ok. 4,2 mld zł. Łatwo zauważyć, że prawie 2 mld zł utraty przychodów to nieproporcjonalnie dużo jak na 3 miesiące zamknięcia, ale to dlatego, że na siłownię chodzimy najchętniej wiosną, szykując formę na lato. A gdy robi się ciepło – wybieramy ćwiczenia na świeżym powietrzu. To powoduje, że trudno przewidzieć, o ile spadnie frekwencja w fitness klubach. A fakt, że można ćwiczyć „pod chmurką” dodatkowo nie będzie sprzyjał powrotowi na sale gimnastyczne. Zwłaszcza, że przebywanie na dworze jest bezpieczniejsze – w kontekście zarażenia się wirusem – niż w sali.
Ile osób będzie chciało wrócić do klubów fitness? W krajach gdzie siłowanie działają frekwencja wynosi połowę tej, co zwykle. Oznacza to, że przychody branży mogą spaść w tym roku z 4,2 mld zł do 1,2 mld zł. Ale prawdziwym testem będzie jesień, gdy skończą się zajęcia na świeżym powietrzu i klienci będą chcieli wrócić do klubów – lęk przed drugą falą epidemii może spowodować, że jeszcze powrót do poziomu przychodów i liczby klientów sprzed pandemii to pieśń 2021 r.
Podróże i noclegi, czyli 85% obłożenia. Są hotele i jest Sopot
Według ostatnio opublikowanych badań Santander Consumer Banku 30-40% klientów zamierza zrezygnować z wakacji, podróży lotniczych, a nawet pobytów w hotelach. Mimo to, jak podaje Booking.com na stronie internetowej, na tydzień przed długim weekendem w turystycznych miejscowościach zostało tylko 15% wolnych miejsc. Ale to nie oddaje kondycji całej branży. Nie wszystkie hotele się otworzyły. Według Izby Gospodarczej Hotelarstwa Polskiego na początku maja otworzył się tylko co 10 hotel, a na koniec miesiąca, zamkniętych było ciągle 35% obiektów.
W Polsce jest 2.500 hoteli, z czego większość w dużych miastach. Do większych miast przyjeżdżali głównie turyści zza granicy i tam hotele mogą jeszcze długo stać puste. Może się to zmienić, gdy wystartują samoloty na trasach międzynarodowych. Ale tylko „może”, bo nie wiadomo czy turyści w tych samolotach dopiszą i czy akurat będą chcieli w pierwszej kolejności odwiedzić Polskę.
Widać zresztą co się dzieje w lotach krajowych, które wznowił LOT. W pierwszych samolotach, które mieszczą 80 pasażerów, może mogło podróżować maksymalnie 40 osób. Ale na lot zdecydowało się po 10-20 osób. Możliwe, że w najbliższych miesiącach podróżować – na trasach krajowych i międzynarodowych – będą tylko ci, co naprawdę muszą – np. członkowie rodzin, czy pracownicy w jakiś pilnych delegacjach.
To dopiero pierwsze tygodnie od zniesie pierwszych restrykcji, więc będziemy obserwować na żywym organizmie, czy i w jakim tempie życie wraca do normalności. Dość szybko przybywa klientów galerii handlowych, ale czy będą kupowali, czy tylko oglądali wystawy? Czy kina wypełnią normatywne limity miejsc? Czy restauracje i siłownie dadzą radę utrzymać się na rynku przy zmniejszonej liczbie klientów?
Powrót do sytuacji finansowej sprzed pandemii dla branż najbardziej dotkniętych zamrożeniem wydaje się nieosiągalny, a główną barierą – oprócz limitów sanitarnych i tym samym wyższych kosztów działalności – będzie bariera psychologiczna klientów. I to jak duża będzie grupa klientów, którzy nie wrócą do normalnej konsumpcji. Trudno odmówić komuś prawa do lęku przed chorobą, która można zarazić się wszędzie i na którą nie ma lekarstwa. Na sytuacja na pewno nie będzie służyła odbudowie gospodarki. Podobnie jak sam fakt, pracy zdalnej, bo ubywa nam okazji do wydawania pieniędzy.
źródło zdjęcia: PixaBay