Przed oszczędzającymi trudny wybór: jaką część pieniędzy inwestować na polskiej giełdzie, a jaką na rynkach zagranicznych? Patrząc na historyczne wyniki inwestowania w krajowe aktywa, chciałoby się iść wyłącznie za granicę. Patrząc na żałośnie niskie wyceny wielu polskich spółek, aż żal nie kupować tak nisko wycenianych firm. A może… połączyć te strategie?
Home bias – to określenie zjawiska polegającego na skłonności inwestora do nadmiernego lokowania kapitału w krajowe aktywa. Występuje ono na całym świecie i nikogo nie dziwi. Po pierwsze: „bliższa ciału koszula”. Żyjąc i mieszkając w swoim kraju, mamy większą wiedzę na temat jego sytuacji gospodarczej, lepiej znamy spółki notowane na giełdach, mamy łatwiejszy dostęp do informacji dotyczących lokalnego rynku. Po drugie, lokując w swoim kraju, pozbywamy się ryzyka walutowego. Po trzecie część inwestorów wyznaje idee patriotyzmu gospodarczego i chce, by część jego pieniędzy pracowała w Ojczyźnie.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Wszystko to sprawia, że często wydaje nam się, iż lokując pieniądze w kraju zmniejszamy ryzyko. Oczywiście jest odwrotnie, bo zasada dywersyfikacji aktywów mówi, że im więcej obszarów geograficznych obejmuje nasz portfel inwestycyjny, tym lepiej uśredniamy ryzyko wynikające z różnic w tempie rozwoju różnych krajów i kontynentów.
Home bias? W Polsce coraz mniej popularny
W Polsce mamy od jakiegoś czasu „antyhome bias”, czyli postępującą modę na wyprowadzanie inwestycji z kraju. Modne są ETF-y i fundusze inwestycyjne lokujące na całym świecie. „Polska to niecały 1% światowego PKB, nie ma powodu, by inwestować tu więcej niż 1% aktywów” – mówią zwolennicy inwestowania globalnego.
Te nawoływania trafiają na podatny grunt, bo, patrząc na ostatnie wyniki inwestowania na warszawskiej giełdzie, można tylko załamać ręce. Od 2010 r., czyli od początku ostatniej wielkiej hossy na giełdach, ETF iShares, obejmujący „polski” indeks MSCI, zanotował wynik… minus 35%.
W tym czasie jego odpowiednik dla wszystkich rynków rozwiniętych i wschodzących, czyli ETF iShares ACWI, przyniósł 176% zysku. Zaś ETF obejmujący wyłącznie amerykańskie akcje, czyli iShares S&P500 UCITS ETF, pozwolił zarobić aż 340%.
„W ciągu ostatniej dekady inwestowanie w polskie akcje było znacząco mniej atrakcyjne w porównaniu do rynków rozwiniętych, ale nasza giełda radziła sobie słabiej również w zestawieniu z tzw. Emerging Markets (rynki wschodzące). Są niewielkie szanse, aby w najbliższych latach sytuacja ta miała się znacząco zmienić. Głównych powodów należy upatrywać w lokalnych uwarunkowaniach, m.in. w małej liczbie płynnych spółek, przewadze branż mniej atrakcyjnych inwestycyjnie (jak sektor energii i finansów), praktycznym brakiem spółek technologicznych, a także rosnącym udziałem Skarbu Państwa w spółkach notowanych na giełdzie”
– tłumaczy Jarosław Jamka, autor ostatniego raportu WealthSeed o inwestowaniu globalnym. Jak widzicie, jest trochę argumentów, by odpuścić sobie lokowanie pieniędzy w Polsce.
Nic dziwnego, że modne jest ostatnio przenoszenie przez polskich inwestorów całości aktywów na zagraniczne rynki. Spadek tempa rozwoju polskiej gospodarki w połączeniu z dużą rolą państwowych spółek w głównych indeksach giełdowych sprawiają, że wielu inwestorów nie widzi sensu w inwestowaniu jakichkolwiek pieniędzy w kraju. Nie przeraża ich ani ryzyko kursowe, ani większe trudności w uzyskaniu wiedzy o inwestowaniu za granicą.
Czy inwestować na polskiej giełdzie? Jest tanio, ale…
Błędem jest zarówno uleganie zjawisku home bias, jak i antyhome bias. Uciekanie z rynku, który w ostatnich latach popadał w chroniczne niedowartościowanie, może oznaczać, że stracimy szansę na skorzystanie z ewentualnego „docenienia” tych aktywów, gdy ustaną czynniki dołujące ich wartość.
Patrząc na wskaźnik C/Z dla polskiej giełdy – czyli na to, ile inwestorzy płacą w cenie akcji za każdą złotówkę zysku przypadającego na tę akcję – trudno nie zauważyć, jak głębokie jest niedowartościowanie polskich aktywów. Spółki z indeksu WIG20 są obecnie notowane przy średnim wskaźniku C/Z na poziomie… 5,5. Spółki średniej wielkości, zaliczane do indeksu mWIG40, mają przeciętny C/Z na poziomie 12. Zaś małe spółki z indeksu sWIG80 są notowane po cenach, przy których ich C/Z wynosi średnio 9.
To oznacza, że gdyby polskie spółki cały zysk przeznaczały na dywidendę, to cała cena zakupu akcji zwróciłaby się inwestorom w niecałe 6 lat w przypadku największych spółek oraz w ciągiu 12 lat w przypadku spółek małych. Oczywiście można powiedzieć, że wskaźnik C/Z jest nisko, bo inwestorzy spodziewają się spadku zysków spółek (wówczas przy tej samej cenie akcji współczynnik C/Z pójdzie w górę), ale, nawet uwzględniając ten czynnik, trzeba powiedzieć, że polskie spółki są tanie.
Dla całej polskiej giełdy (mierzonej indeksem WIG) wskaźnik C/Z oparty na bieżących zyskach spółek wynosi zaledwie 6,5, zaś ten uwzględniający prognozy zysków spółek za rok – 7. Dla porównania: średni C/Z dla spółek z amerykańskiego indeksu S&P500 wynosi obecnie prawie 20.
Z kolei wskaźnik C/Z dla spółek z europejskiego indeksu Eurostoxx50 wynosi ponad 14, zaś dla spółek z azjatyckiego indeksu MSCI Asia – 12. Krótko pisząc polskie spółki, które przecież też zarabiają pieniądze i prężnie się rozwijają (przynajmniej niektóre), są wyceniane dwa razy niżej od spółek azjatyckich oraz europejskich oraz trzy razy niżej od spółek amerykańskich.
To oczywiście duże uproszenie, bo średnia zawiera zarówno kiepskie i nisko wyceniane spółki, jak i porządne, wyceniane nieco wyżej. Są na polskiej giełdzie rentowne spółki, których C/Z oscyluje wokół 2-3 (to np. spółki surowcowe, o których niedawno pisaliśmy na „Subiektywnie o Finansach”), a są i takie, których C/Z wynosi ponad 50 (np. CD Projekt). Oznacza to, że na polskiej giełdzie można znaleźć okazje w postaci wyjątkowo nisko wycenianych spółek.
Można też znaleźć argumenty przemawiające za tym, że cała giełda jest „niesprawiedliwie” niedowartościowana. Przytoczę tylko dwa. Po pierwsze część odium wynika z uzależnienia państwowych giełdowych spółek od polityków oraz od konfliktu polskich władz z Unią Europejską. Ale przecież w przyszłym roku może dojść do zmiany władzy i np. mogą popłynąć do Polski pieniądze europejskie.
Po drugie jeśli świat pokona inflację (w części krajów ona już spada), ale nie będzie recesji, to kraje wschodzące mogą znów rozwijać się szybciej. A Polska jest dużym rynkiem, którego znaczenie w Europie rośnie (m.in. z powodu wojny). Po trzecie wyceny polskich aktywów są dzisiaj zaniżane przez toczący się konflikt zbrojny za naszą wschodnią granicą. Ale w przypadku zakończenia konfliktu, Polska i polskie spółki mogą dużo zyskać na odbudowie Ukrainy, więc to, co dzisiaj liczy się na niekorzyść, może się odwrócić i stać się wielką zaletą.
Oczywiście są też argumenty, które mówią, że kraj „przyfrontowy”, o wysokiej inflacji oraz słabnącej walucie musi mieć nisko wyceniane aktywa i jest to całkowicie normalne. Jednak trudno nie pamiętać, że od ostatniej wielkiej hossy na warszawskiej giełdzie upłynęło już grubo powyżej 10 lat. A w całej historii naszego rynku mniej więcej takie były przerwy pomiędzy hossami, które wynosiły ceny akcji do poziomów kilkakrotnie wyższych.
Jaką część portfela Polaka powinny stanowić polskie inwestycje?
Każdy, kto ma nadzieję, że Polska nie utonie w kryzysie, lecz jakoś sobie poradzi (choć tak jak w 2008-2009 r., gdy byliśmy „zieloną wyspą”, która uniknęła recesji), powinien część aktywów trzymać również na naszym rynku. Choćby dlatego, że są one bardzo nisko wyceniane. Oczywiście może się zdarzyć, że tak im zostanie, ale możliwy jest też scenariusz, że ta część portfela, którą „poświęcimy” na krajowe inwestycje, będzie podbijała stopę zwrotu z całego portfela.
Jaką część portfela powinny stanowić krajowe inwestycje? W moim prywatnym portfelu jest to ok. 4% (i jakieś 15% całości pieniędzy, które mam zainwestowane w akcje z całego świata). Można powiedzieć, że jestem ofiarą home bias, ale można też powiedzieć, że ten – nieco podwyższony w stosunku do znaczenia polskiej gospodarki dla losów świata – udział polskich akcji w portfelu jest jakośtam uzasadniony ich niskimi wycenami.
Zwłaszcza że są to głównie akcje mniejszych i średnich spółek, mniej narażone na działania polityków i bardziej elastycznie dostosowujące do zmian w gospodarce. Aczkolwiek nie można zapominać, że to wielkie spółki – nierzadko należące do państwa holdingi finansowe – są niezawodnymi płatnikami wysokich dywidend. Nie brakuje wśród największych firm takich, które systematycznie wkładają inwestorom do kieszeni 4-5% wartości ceny akcji w ramach wypłaty dywidendy.
Dla inwestora dywidendowego polski rynek jest o tyle atrakcyjnym miejscem lokowania kapitału, że, posiadając akcje krajowych spółek dywidendowych, nie ponosimy kosztów związanych z podwójnym opodatkowaniem wypłacanej dywidendy i nie musimy samodzielnie naliczać podatku od dochodu z dywidendy, co może się zdarzyć w przypadku inwestycji zagranicznych. Porządne spółki dywidendowe z warszawskiego parkietu – niezależnie od tego, co myślimy o polskiej giełdzie – mogą być sensownym uzupełnieniem portfela.
Dzięki nowym aplikacjom inwestycyjnym na polskim rynku inwestowanie w światowe i polskie aktywa w jednym miejscu jest prostsze niż kiedykolwiek. To po części rozwiązuje problem wyboru pomiędzy lokowaniem pieniędzy zagranicą i na Warszawskiem parkiecie. Możemy inwestować tu i tu jednocześnie, w jednej aplikacji, i łatwo dostosowywać alokację geograficzną w zależności od rozwoju sytuacji. Wilk cały i owca syta.
———-
W poniższych artykułach poczytasz o gotowych pomysłach na inwestowanie za pomocą ETF-ów:
zdjęcie tytułowe: GPW