Walka z inflacją jest nie fair. No bo czy to sprawiedliwe, że w wyniku podwyżek stóp procentowych jej koszty przerzucane są na kredytobiorców (w sumie 15 mln osób)? A może w ramach solidarności społecznej należy… obniżyć WIBOR i podwyższyć ceny energii? Ile miliardów złotych można ściągnąć z rynku i na co je przeznaczyć? Liczę!
Świat nie może wyjść z szoku energetycznego po napaści Rosji na Ukrainę. Inflacja jest rekordowa na całym świecie, ludzie burzą się od Buenos Aires po Sri Lankę. Wiele wskazuje na to, że ten konflikt będzie się tlił przez następnych wiele miesięcy. Ale są kraje, takie jak Polska, gdzie inflacja „jedzie” na dwóch silnikach: na wzroście cen energii, ale też rozdmuchanych wydatkach socjalnych, które nie trafiają do potrzebujących (lecz do wszystkich, jak tarcze antyinflacyjne) i spirali płacowo-cenowej (rosną ceny w sklepach, więc ludzie idą po podwyżki, więc mają w kieszeniach więcej pieniędzy, więc mogą wydać, więc ceny rosną…).
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Prezes NBP Adam Glapiński zgodnie z tym, co mówił wcześniej, niewiele może zrobić – skoro inflacja przyszła do nas z zewnątrz, to musi sobie sama pójść. Ale jak walczyć z inflacją „krajową”, zwaną też bazową, która wynosi 6,9% i jest najwyższa w historii pomiarów, czyli od 2000 r.? Czy zamiast podwyższać WIBOR, można by urealnić ceny prądu? Co ma piernik do wiatraka? Już tłumaczę
Podwyżki stóp nic nie dają? Może podwyższyć… ceny energii?
Rząd i Rada Polityki Pieniężnej ciągną linę w różne strony. Rząd obniży wkrótce stawkę PIT do 12% i troszkę ulży kredytobiorcom hipotecznym, co sprawia, że RPP będzie musiała jeszcze bardziej podnieść stopy procentowe. Nie wiadomo, gdzie doprowadzi nas taka nowa polityka, ale ekonomiści ING ostrzegają, że skutkiem będzie 20% inflacji na jesieni.
Walka z inflacją polega z grubsza na tym, żeby schłodzić gospodarkę i żeby ludzie mieli z jednej strony mniej pieniędzy w portfelach po zapłacie rat, ale też żeby nie przybywało nowych kredytobiorców – wydatki konsumpcyjne są zwykle na kredyt, jeśli pieniądz będzie droższy, mniej wydamy na zbytki i inflacja spadnie.
Jaka jest skala bólu kredyciarzy? Jakieś zobowiązanie kredytowe ma w Polsce co drugi dorosły obywatel – w sumie jest 15 mln umów kredytowych. Teoretycznie drugie tyle dorosłych osób żyje bez kredytu. W praktyce to raczej tak nie da się tego oszacować, ponieważ może być tak, że w danym gospodarstwie domowym mąż ma pożyczkę, żona nie ma, ale wspólne dochody i tak przeznaczają na spłatę kredytu.
Najwięcej, bo 7,7 mln, jest umów na pożyczki gotówkowe, ale to tylko 159 mld zł. Dla porównania 2,2 mln osób, które mają złotówkowy kredyt hipoteczny, ma do spłaty jakieś 440 mld zł. Poniżej grafika ze strony BIK z podziałem na kategorie zobowiązań, ich wartość oraz liczbę umów.
Dlaczego akurat ta grupa ma brać na siebie ciężar walki z inflacją? Nie wiadomo, jak dokładnie wygląda „transmisja” podwyżek stóp procentowych na koszty kredytów – umowy, marże, ubezpieczenia, no i wreszcie oprocentowanie jest różne, ale można spróbować to uprościć.
Załóżmy, że z tytułu samych hipotek oprocentowanie wzrosło z 3% do 8%. Czyli odsetki w skali roku wzrosły z 13 mld zł do 36 mld zł – czyli o 23 mld zł. Pozostałe kredyty trudno oszacować, ale załóżmy, że obciążanie wzrosło z 6% na 14%. Czyli zamiast 12,5 mld zł oddajemy bankom 30 mld zł, czyli o 17,5 mld zł więcej.
Z grubsza licząc, budżety kredytobiorców będą chudsze w tym roku już o 40 mld zł. Te pieniądze „wypłyną” w zyskach banków. Już teraz NBP podał, że w pierwszym kwartale banki zarobiły 6,2 mld zł, czyli o 140% więcej niż przed rokiem. Można by powiedzieć „niech im się wiedzie”, w końcu 15 mln osób jest pośrednio akcjonariuszami banków poprzez OFE czy PPK lub TFI. Problem w tym, że nie widać tych pieniędzy w notowaniach giełdowych (jest okazja do tanich zakupów) ani w dywidendach.
Ale zapewne będzie je widać w mniejszym o 40 mld zł popycie w sklepach. To, co zapłacimy w ratach, nie zostanie wydane na zakupy. Tylko czy to sprawiedliwe? A co by było, gdyby zamiast podwyższać WIBOR (i odbierać od ust kredytobiorcom), państwo zaczęłoby schładzać gospodarkę zasysaniem kasy… za prąd?
Podwyżki kWh zamiast podwyżek WIBOR-u? Czy to ma sens?
W przyszłym roku prąd może kosztować nawet 1 zł za kWh w hurcie. Rok temu o tej porze kosztował 40 groszy, teraz kosztuje 50 groszy (ostatnio potaniał). Jeśliby taki poziom utrzymał się w kolejnej części roku, ceny energii elektrycznej w taryfie G w 2023 r. powinny wzrosnąć o około 70% – wynika z szacunków Biura Maklerskiego Pekao.
W tym roku ceny prądu wzrosły o 24%, do średnio 71 groszy za kWh. Podwyżka o 70% jest mało prawdopodobna. Koncerny energetyczne zawsze wnioskują o większe podwyżki, a URE ścina ich oczekiwania i zatwierdza podwyżki w mniejszej skali. Chroni w ten sposób odbiorców, ale przerzuca koszty na firmy, które nie są w taryfach i płacą urynkowione ceny energii. Na koniec dnia za wyższe ceny prądu płacimy w produktach i usługach.
Rząd będzie dosypywał pieniędzy firmom energetycznym i tworzył mechanizm rekompensat, by ceny dla gospodarstw domowych nie rosły, a firmy nie straciły płynności finansowej. W normalnych czasach nie zostawiłbym na takim pomyśle suchej nitki (mrożenie cen w 2019 r. doprowadziło do bankructw wielu niezależnych sprzedawców i zepsuło rynek), ale teraz okoliczności są zupełnie inne.
A przecież prąd zużywa każde gospodarstwo domowe. Według danych GUS za 2020 r. (nowszych nie ma, raport Urzędu Regulacji Energetyki za 2021 r. też się ciągle „pisze”) zużycie energii elektrycznej w gospodarstwach domowych (15,8 mln odbiorców) wyniosło 31,5 GWh. Dla porównania zużycie prądu w całej gospodarce to ponad 170 GWh.
W ubiegłym roku średnia cena sprzedaży i dystrybucji prądu wyniosła łącznie 0,565 zł netto za kWh. W 2021 roku gospodarstwa domowe zapłaciły za prąd 17,8 mld zł netto i ok. 22 mld zł licząc z VAT-em.
W tym roku będzie to tylko niewiele więcej, bo, choć cena prądu wzrosła do 71 groszy, to VAT na prąd został obniżony do 5%. Czyli wydatki na energię wyniosą ok. 23,4 mld zł. Do tego należy doliczyć ok. 35 groszy za dystrybucję na każdą kWh. Co by to oznaczało? Że w skali kraju za prąd zapłacimy 44,1 mld zł. O 20,7 mld zł więcej niż w 2021 r. To niewiele więcej niż „warta” jest podwyżka odsetek od naszych kredytów.
Wyższe rachunki za prąd i… niższa inflacja. Wady i zalety
Mój pomysł jest następujący: podnieśmy ceny energii do rynkowego poziomu (oczywiście wprowadzając osłony dla tych, którzy mogliby tego nie wytrzymać finansowo). Ściągnięte z rynku pieniądze mogłyby pozwolić na ograniczenie wzrostów stóp procentowych NBP i stawki WIBOR. Bo z inflacją walczylibyśmy wszyscy (płacąc wyższe rachunki za prąd i nie wydając tych pieniędzy w sklepie), a nie tylko część z nas (płacąc wyższe raty kredytów). Mój pomysł ma trzy zalety:
Po pierwsze: miliardy z energetycznej „zrzutki” zostałyby przeznaczone wprost na realne inwestycje energetyczne. Przykładowo na budowę farm fotowoltaicznych, na sfinansowanie wymiany kopciuchów na pompy ciepła (zasilane fotowoltaiką i węglem z USA czy Kolumbii, spalanym w dużych elektrowniach), na unowocześnianie sieci przesyłowych, budowę magazynów energii – czyli na wszystko to, na co albo brakuje pieniędzy, albo jest ich za mało. Czyli na inwestycje. Nie trafiłyby do banków (jak pieniądze z wyższych rat), lecz poszłyby na inwestycje.
Po drugie: pod pewnymi warunkami to rozwiązanie bardziej sprawiedliwe niż podwyżki stóp procentowych, bo rozkładające koszty walki z inflacją na wszystkie gospodarstwa domowe. Nie można tego powiedzieć o gazie, który dociera do 7 mln gospodarstw domowych, czy o węglu, z którego korzysta 3-4 mln gospodarstw. Poza tym – koszty byłyby proporcjonalne do „bogactwa” danego gospodarstwa domowego, bo zwykle jest tak, że zamożne gospodarstwa domowe zużywają więcej prądu (mają większe i lepiej wyposażone domy). Na przykład średnie zużycie prądu to według URE 1800 kWh. Ale mieszkańcy bloków zużywają nawet 2500 kWh rocznie.
Czyli jeśli ktoś zużywa 1800 kWh, zapłaciłby po urealnieniu cen 2500 zł rocznie, a przy zużyciu 2500 kWh – 3500 zł rocznie. Oczywiście, rząd musiałby stworzyć dodatki osłonowe dla rodzin wielodzietnych, które zużywają dużo prądu, i dla ubogich gospodarstw domowych. Ale jest to do zrobienia, a gotowe rozwiązania (dodatki energetyczne) działają już od lat. Ostatnio rząd ja nawet usprawnił.
Takie rozwiązanie musiałoby brać poprawkę dla posiadaczy fotowoltaiki, którzy w większości z ok 900 000 instalacji nie płacą przez 15 lat rachunków za prąd dzięki subsydiom.
Po trzecie: zostalibyśmy bardzo mocno zmotywowani do oszczędzania energii. Niezależnie od wszystkich uwarunkowań (wojna, kryzys energetyczny, pandemia) musimy się nauczyć bardziej szanować zużywaną energię. I nie ma innego sposobu, by zrobić to poprzez kieszeń.
Mój pomysł ma też jedną, dużą wadę. W przedstawionym scenariuszu dotyczy konsumentów (ale to właśnie oni są najbardziej poszkodowani przez WIBOR i najgłośniej krzyczą o pomoc), a przecież za droższy kredyt płacą też firmy. Przedsiębiorstwa zużywają 5-6 razy więcej prądu niż konsumenci. Czy one też powinny zapłacić więcej?
W ich przypadku to nie takie proste – po pierwsze, wyższe ceny prądu nakręcą inflację, bo droższe będą finalne produkty. Ale z drugiej strony – o tym nie można zapominać – firmy już teraz nie są chronione przed podwyżkami cen prądu. Taryfy dla biznesu są wolnorynkowe, dla małych firm wynoszą dwa razy tyle co dla gospodarstw domowych (rząd chroni firmowych odbiorców gazu), czyli już teraz w ich przypadku kosztu prądu są jak najbardziej realne.
W tym przypadku – odwrotnie niż w sytuacji konsumentów – rząd powinien stworzyć pakiet osłonowy, który pozwoliłby zachować w gospodarce niskie ceny energii, które mogą być motorem wzrostu gospodarczego (tania produkcja produktów i usług). Ale na to nikt w tym rządzie nie wpadł.
źródło zdjęcia: PixaBay