Paradoksalnie możliwe, że polskiej gospodarki nie spotka w przyszłym roku nic lepszego, niż Brexit. Tylko 38% naszych rodaków zadeklarowało, że chce zostać na Wyspach, a to oznacza, że rodzimą, zdziesiątkowaną pod względem siły roboczej gospodarkę, zasili armia doskonale wyszkolonych, sprawdzonych w bojach pracowników. Gdzie znajdą pracę? A gdzie powinni?
To może być jedna z największych akcji repatriacyjnych w historii. W krótkim czasie do Polski może wrócić 600.000 osób, które nie będą widziały dla siebie miejsca w po brexitowej rzeczywistości.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Mimo, że Wielka Brytania od kilku dni powinna być już poza Unią Europejską, to – jak wynika z danych upublicznionych przez Polski Instytut Ekonomiczny (PIE) – tylko 38% z naszych rodaków mieszkających na Wyspach złożyło wniosek o prawo pobytu. Albo nasi krajanie wiedzieli, że premier Johnson blefował, kiedy mówił, że „Woli leżeć martwy w rowie, niż odroczyć brexit”, albo… nie planują zostać w Anglii po Brexicie. Dla porównania: Bułgarzy w 95% zadeklarowali, że chcą zostać.
Polski hydraulik melduje wykonanie zadania
Gdy były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair otwierał rynek pracy m.in. dla Polaków po wstąpieniu naszego kraju do UE, inni przywódcy europejscy pukali się w głowę, obawiając się przysłowiowego „polskiego hydraulika”, który dybie na miejsca pracy Niemców, Francuzów, czy Holendrów.
Ale brytyjska strategia była przemyślana. Nasi hydraulicy, budowlańcy, mechanicy i inni specjaliści całkiem nieźle przysłużyli się gospodarce Zjednoczonego Królestwa, które bez problemu wchłonęło setki tysięcy nowych pracowników. „Nasi” płacili podatki, współtworzyli PKB i nienajgorzej integrowali się z miejscowymi. Dziś mogą powiedzieć: „meldujemy wykonanie zadania” – rodzina w Polsce zasilona została funciakami, udało się odłożyć trochę zaskórniaków, czas wracać do Kraśnika, Wałbrzycha, Słupska, czy Radomia.
W szczytowym momencie w Wielkiej Brytanii pracowało ponad 1 mln Polaków. Akcja „powroty” zaczęła się już w ubiegłym roku, gdy wróciło ok. 116.000 rodaków. Gdyby założyć, że ok. 60% z pozostałych wróci do kraju, oznaczałoby to 500.000 pracowników, którzy wkrótce przyjadą do Polski kontynuować karierę zawodową. Uwzględniając te 100.000, które już wróciło, mamy 620.000 nowych pracowników.
Nie należy zapominać, że wyrwę po Polakach, którzy wyemigrowali, uzupełniają dziś Ukraińcy, których jest u nas 1,2 mln. Ale i oni prędzej czy później spakują walizki. Może nawet prędzej, bo otworem stoi dla nich rynek niemiecki, gdzie płace są jednak ciągle dużo wyższe, niż u nas.
Jak się zmienił rynek pracy?
W ciągu tych 15 lat bezrobocie spadło z prawie 20% do nieodczuwalnych według metodologii BAEL 3,3%. To naturalna stopa, mniej się nie da – kto naprawdę szuka pracy, znajdzie ją.
W 2004 r. mieliśmy w Polsce 12 mln osób, która pracowały i 3 mln zarejestrowanych bezrobotnych. Dla porównania: dziś jest ich niecałe 870.000. Z wielu przypadkach to zapewne bezrobotni z wyboru, którzy albo pracują na czarno, albo nie chcą podjąć żadnej pracy, ale dzięki temu, że są zarejestrowani w urzędzie, mają dostęp do publicznej służby zdrowia.
Dzisiejszy rynek pracy dzielą od tego sprzed wstąpienia do UE lata świetlne. Dziś pracuje 16,4 mln osób, co oznacza, że przybyło 4,4 mln miejsc pracy! Oczywiście, ta praca nie zawsze jest taka idealna – płace są ciągle niższe niż na Zachodzie, dużo osób jest na samozatrudnieniu, ale nie jest tak, że człowiek miesiącami szuka pracy i odbija się od drzwi do drzwi.
Dziś to pracodawcy muszą być „grzeczni” jeśli nie chcą stracić pracownika. Niestety, spora część osób nieaktywnych zawodowo, czyli nie szukają pracy i dobrze im z tym – być może są na utrzymaniu rodziny, a być może pracują na czarno. Współczynnik aktywności zawodowej wynosi ok. 60%
Firmy raportują, że mają ogromne problemy z rekrutacją, a Polska wydaje najwięcej pozwoleń na pracę cudzoziemców w całej Unii Europejskiej – najwięcej dla obywateli Bangladeszu. „Kończy nam się jeden z podstawowych atutów, czyli kapitał ludzki” – ostrzegał jakiś czas temu premier Morawiecki. Polska wydała w 2018 r. obywatelom spoza Europy ze wszystkich krajów UE najwięcej pozwoleń na osiedlenie się – 635.335. To niemal 100.000 więcej, niż Niemcy. A to kolejny taki rok z rzędu.
Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom
W tym kontekście 600.000 wracających z Wielkiej Brytanii pracowników bez bariery językowej, doświadczonych, obytych i z chęcią do pracy, może być zbawienne. Gdzie znajdą pracę?
Zawodów deficytowych ci u nas dostatek. To takie profesje, w których brakuje pracowników, co objawia się tym, że liczba ofert jest większa niż liczba liczba zainteresowanych. Ogłoszenia na stronach PUP (powiatowych urzędów pracy) wiszą tygodniami, jeśli nie miesiącami , ale pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresuje.
Jakie oferty się najczęściej powtarzają i jakie pozostają nieobsadzone? Takie dane zbiera rządowy Barometr Zawodowy, który na bieżąco monitoruje i prognozuje na rok do przodu sytuację na rynku pracy. W tym roku zidentyfikowano aż 31 zawodów. W porównaniu do 2018 r. przybyły 4 profesje: kosmetyczki, lekarze, fizjoterapeuci i masażyści oraz pracownicy ds. rachunkowości i księgowości.
Oprócz tego jest ssanie w branżach:
- budowlanej
- pracowników z branży produkcyjnej – np. stolarze, spawacze, ślusarze, krawcowe, itp.
- transportowej
- gastronomicznej
- szefów kuchni, cukierników, kucharzy, piekarzy
- opiekuńczej (pielęgniarki)
Z tego aż 4 branże (w sumie 10 zawodów) cierpią na trwały deficyt pracowników, czyli taki, który trwa dłużej niż 4 lata, to oprócz budowlańców pielęgniarki, kierowcy samochodów ciężarowych, pracownicy produkcji odzieży. To bardzo ważne profesje, ale dobrobytu się na nich nie zbudować. Trudno żeby wszyscy zostali programistami, informatyki, czy zakładali start-upy, ale bez tej bazy trudno o wzrost gospodarczy i poprawę dobrobytu całego kraju.
Na przeciwnej szali, czyli zawodów, których liczba specjalistów jest za duża, jest tylko jedna profesja – podobno mamy za dużo… ekonomistów. Cóż, może ktoś się poznał, że ekonomia jako dziedzina nauki ma coraz więcej wspólnego z psychologią i filozofią niż z naukami ścisłymi ;-).
źródło zdjęcia: PixaBay/mat. prasowe