Energetyka wiatrowa na zakręcie. Kłopoty z dostawami komponentów, wysokie koszty kapitału, błędy projektowe i coraz więcej wątpliwości ekologicznych – największe światowe firmy z branży energetyki wiatrowej znalazły się w tarapatach. Żądają wyższych cen za energię, którą wytworzą, ale często odchodzą z kwitkiem. Coraz częściej wstrzymują inwestycje – z obawy, że się nie zwrócą. A największa wiatrowa firma na świecie, duński Ørsted, przez trzy lata straciła 75% wartości rynkowej. Co się dzieje z energetyką wiatrową, która ma być kluczowa także w polskim miksie energetycznym?
Kurs firmy Ørsted, największego na świecie dewelopera morskiej energetyki wiatrowej (kontroluje 30% światowej mocy morskiej energetyki wiatrowej), który w 90% wytwarza energię z zielonych źródeł (fotowoltaika, wiatraki, biomasa) spadł właśnie na giełdzie w Kopenhadze do 325 koron. To najniższa cena od sześciu lat.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ørsted – który prowadzi inwestycje m.in. w Polsce, wspólnie z PGE – jest wart tylko 25% tego, co było jeszcze trzy lata temu. Nie pomagają szumne plany inwestycyjne: niedawno firma ogłosiła, że do 2030 r. zainwestuje 70 mld dolarów, co ma wystarczyć na zbudowanie 50 GW mocy w produkcji energii odnawialnej (to wystarczyłoby do zaspokojenia 85% zapotrzebowania na energię w Polsce). Dziś duńska firma ma 16 GW mocy, a kolejne 5 GW jest w budowie.
Firmy wiatrowe zdesperowane: „dopłacajcie albo nie budujemy”
Dlaczego inwestorzy już tego nie kochają? Gwałtownie zmieniające się warunki sprawiły, że ten potwornie kapitałochłonny biznes, jakim jest budowanie farm wiatrowych (zwłaszcza na morzu), przestaje się spinać finansowo. Z jednej strony droga stal i inne surowce, a z drugiej – wysokie stopy procentowe, które powodują, że odsetki zjadają przyszłe zyski ze sprzedaży prądu.
Deweloperzy farm wiatrowych coraz częściej chcą renegocjować ceny, po których będą sprzedawać prąd. Tyle że nie zawsze to jest możliwe. W zeszłym tygodniu nowojorskie organy regulacyjne odrzuciły wnioski firm Ørsted, Equinor oraz BP o zgodę na obciążanie klientów dodatkowymi opłatami związanymi z zakupem energii odnawialnej. Gdyby prośba firm energetycznych została spełniona, odbiorcy energii zapłaciliby 6-7% ekstraopłaty doliczanej do rachunków (podobną opłatę wynegocjowały jakiś czas temu firmy budujące farmy wiatrowe na Bałtyku).
Nie wiadomo, czy w związku z tym projekty – w większości już „rozgrzebane” – nie zostaną zatrzymane, bo firmy energetyczne obawiają się, że nie będą w stanie z pieniędzy za sprzedaż energii spłacić kredytów i osiągnąć dodatniej marży (chodzi o cztery farmy wiatrowe na morzu i kilkadziesiąt mniejszych na lądzie). Ørsted niedawno spisał na straty 2,3 mld dolarów w związku z opóźnieniami swoich amerykańskich projektów oraz ich wyższym kosztem. Szwedzki Vattenfall i hiszpańska Iberdola już odwołały swoje inwestycje.
Deweloperzy farm wiatrowych nie są tu tylko w pozycji petentów. Mają sporą moc negocjacyjną. Nowy Jork chce do 2030 r. mieć 70% energii ze źródeł odnawialnych, co nie będzie możliwe bez zbudowania przynajmniej 10 GW mocy z wiatraków na morzu (dla porównania – cała polska energetyka, razem z węglem, to 60 GW mocy). W całych Stanach Zjednoczonych ma powstać 30 GW morskiej energetyki wiatrowej do 2030 r.
Kłopot w tym, że te inwestycje są niezwykle kapitałochłonne. A za wszystko na koniec i tak musi zapłacić klient. Pytanie tylko, czy będzie chciał zapłacić. Na razie firmy wiatrowe w USA dostały od amerykańskich władz 30% ulgi podatkowej, ale deweloperzy twierdzą, że to za mało. I mówią: „albo zagwarantujecie nam większe przychody, albo nie robimy”.
Energetyka wiatrowa może się… nie opłacać?
Problem dotyczy nie tylko Ameryki, ale też Europy, która też chce jak najszybciej odspawać się od paliw kopalnych. Unia Europejska zaplanowała, że do 2030 r. mniej więcej 42% energii będzie wytwarzane na jej terenie z OZE (dzisiaj jest to 32%). W zasadzie jedynym sposobem, by się zmieścić w tym terminie, jest budowanie gigantycznych farm wiatrowych na morzu. Mowa o 420 GW energii wiatrowej (dwa razy więcej niż obecnie), z tego połowa miałaby być na morzu (na razie morskie wiatraki na terenie Unii Europejskiej mają tylko 17 GW mocy). Do tego 50 GW energii wiatrowej chce zbudować Wielka Brytania.
Ørsted, Shell, Equinor, a także producenci turbin wiatrowych Siemens Gamesa, Vestas i WindEurope alarmują, że co prawda projekty budowy farm są uzgodnione, ale już złapały duże opóźnienia, a w części z nich koszty tak wzrosły, że w ogóle nie wiadomo, czy opłaca się je kontynuować. Energetyka wiatrowa może stać się biznesową pułapką?
Problemem nie są tylko wyższe koszty kredytów po podwyżkach stóp procentowych. Jest problem z dostępnością stali, sporo problemów z łańcuchami dostaw komponentów do turbin (ogromny popyt po obu stronach Oceanu powoduje wyższe ceny i opóźnienia w dostawach) oraz niższa od zakładanej rentowność już sfinalizowanych projektów. Okazuje się, że budowanie coraz większych wiatraków powoduje więcej błędów konstrukcyjnych.
Turbiny podwajają swoją wielkość co dekadę (największe mają długość łopatek 110 metrów), ale im są większe i cięższe, tym bardziej odporna musi być konstrukcja. Siemens Gamesa niedawno informował, że musiał wysłać do naprawy jedne ze swoich największych turbin.
Rządy „zamawiają” farmy wiatrowe, organizując specjalne aukcje dotyczące cen energii oraz przetargi na licencje dotyczące eksploatacji dna morskiego. Minimalna cena energii, często oferowana w ramach gwarancji (jeśli rynkowa będzie niższa, to rząd dopłaci właścicielowi wiatraków) w części projektów jest – ich zdaniem – zbyt niska, aby projekty się opłaciły. A koszty „wynajmu” dna morskiego są niemałe.
Niedawno BP i TotalEnergies wygrały zorganizowany w Niemczech przetarg na 7 GW morskiej energetyki wiatrowej, ale musiały zgodzić się na zapłacenie rekordowych 12,6 mld euro za „leasing” powierzchni. RWE i duński Orsted wycofały się z tej aukcji ze względu na nieopłacalne, ich zdaniem, warunki.
Kto sieje wiatr, ten zbiera prąd. Ale kto za to zapłaci? I ile?
O tym, ile będzie kosztowała energia z wiatraków na lądzie i na morzu, podobnie jak w przypadku elektrowni atomowej w największej części decyduje koszt finansowania, czyli kredytów potrzebnych do przeprowadzenia inwestycji. Wiatraki są oczywiście tańsze niż reaktory atomowe (choć wszystko zależy od skali działalności farm oraz kosztów „wynajmu” powierzchni), a sama energia jest niemal darmowa, natomiast koszty budowy są wysokie. 1 GW mocy energii wiatrowej na lądzie kosztuje 6-8 mld zł. Na morzu – przynajmniej 12-13 mld zł.
W Polsce ruszyły już projekty związane z tą technologią. Farmy wiatrowe na morzu buduje prywatna Polenergia (kontrolowana przez Dominikę Kulczyk, jedną z najbogatszych Polek) wspólnie z norweskim Equinorem, dwa duże projekty próbuje rozruszać państwowy koncern PGE wspólnie z Orsted, a po piętach depcze im Orlen wspólnie z Northland Power. Docelowo ma z tego być całkiem sporo prądu.
Bez dopłat do energii produkowanej przez wiatraki zapewne trudno byłoby odzyskać te dziesiątki miliardów złotych w rozsądnym terminie. Stąd właśnie te wszystkie ekstradopłaty, które mają być nam doliczane do rachunków za prąd i które mają pójść do kieszeni deweloperów farm wiatrowych. W 2021 r. były szacunki, że po zakończeniu budowy farm morskich wiatraków na Bałtyku będziemy dopłacali po 8 zł miesięcznie.
Jest i druga strona medalu. Jest, co prawda, trudno policzyć cenę prądu z wiatraków, ale można oszacować, o ile zmieniała ona finalną cenę energii w Polsce. Bo tę cenę wyznacza zawsze najdroższa potrzebna w danym momencie kilowatogodzina. W zeszłym roku Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej i Instytut Jagielloński policzyły, że średnia cena hurtowa energii elektrycznej w grudniu była dwukrotnie niższa (800 zł zamiast 1600 zł za 1 MWh) dzięki temu, że część wykorzystywanej przez Polaków energii była produkowana z wiatru. Po prostu nie trzeba było uruchamiać najdroższych źródeł energii.
Z jednej więc strony jest straszno i drogo, a z drugiej strony, gdy wiatr wieje, to ceny energii są dzięki wiatrakom niższe. Co oczywiście nie musi oznaczać, że zakredytowane po uszy firmy wiatrakowe na tym zarabiają – sprzedają energię po cenie rynkowej, biorą uzgodnione z rządami dopłaty dopisywane do rachunków klientów (i ewentualnie dopłaty od państwa, gdyby ceny rynkowe były niższe od minimalnych ustalonych w umowie inwestycyjnej), a z drugiej strony spłacają „miniratki” leasingu podłoża morskiego oraz kredytów bankowych wziętych na budowę farm.
Część deweloperów farm wiatrowych zachowuje się tak jak deweloperzy mieszkaniowi – budują i sprzedają farmy docelowym ich operatorom. Duński Orsted w zeszłym roku sprzedał farmy za 25 mld koron, ale w budowę nowych zainwestował aż 37 mld koron. Firma rok temu zarobiła na czysto 15 mld duńskich koron, ale w pierwszej połowie tego roku – już tylko 2,8 mld koron. Zadłużenie jej wynosi zaś 80 mld koron, z czego niemal połowę będzie trzeba zwrócić w 2031 r.
Opóźnienia projektów, coraz wyższy koszt kredytów, rosnące koszty operacyjne (surowce, robocizna, wynajem statków potrzebnych do osadzania wiatraków na dnie morza), a po drugiej stronie targi dotyczące inflacyjnych dopłat do energii produkowanej przez farmy – to wszystko sprawia, że wokół energetyki wiatrowej, która ma być ważnym elementem uniezależniania się Europy od paliw kopalnych, jest coraz więcej czarnych chmur. A wyceny firm, które się w wiatrakach specjalizują, toną na giełdach.
Problem zauważyła Komisja Europejska, która ma ogłosić „pakiet wiatrowy”, czyli rozwiązania ułatwiające realizację inwestycji. Pakiet działań składać się ma z sześciu filarów, a wśród nich: przyspieszenia rozwoju projektów poprzez szybsze pozwolenia i zwiększoną przewidywalność dla inwestorów, modyfikacje systemów aukcyjnych, zwiększony dostęp do finansowania projektów (być może także ze wsparciem Unii Europejskiej), wyrównanie szans i konkurencyjności przemysłu wiatrowego działającego w Unii Europejskiej na rynku globalnym (dziś kosztowne regulacje powodują, że inwestycje bardziej opłacają się w Azji i w USA). Więcej o tym pisał niedawno BiznesAlert.pl.
Niektórzy straszą, że energetyka wiatrowa to… wielkie marnotrawstwo
Do tego wszystkiego dochodzą problemy ekologiczne. Energetyka wiatrowa jest ultraekologiczna, ale tylko od momentu, w którym wiatraki zaczynają produkować energię (a i to nie do końca). Przy budowie farm wiatrowych na dnie morza detonuje się ogromne ładunki wybuchowe, wbija stalowe pale w dno oceanu za pomocą młota hydraulicznego i nadaje pod wodą sygnały mapowania sonaru o wysokim natężeniu decybeli.
Przeciwnicy wiatraków na morzu mówią: to zabija ryby (które właśnie na dźwiękach opierają swe poruszanie się w wodzie). Linie wysokiego napięcia przecinają z kolei dno oceanu, aby przesyłać energię elektryczną z turbin do lądowych sieci energetycznych.
Raport opublikowany przez stowarzyszenie rybaków z Nowej Anglii dowodzi, że farmy wiatrowe podnoszą temperaturę powierzchni morza i „zmieniają hydrodynamikę górnych warstw oceanu w sposób, którego naukowcy jeszcze nie rozumieją” oraz „unoszą osady morskie i generują bardzo mętne ślady o szerokości 30-150 metrów i długości kilku kilometrów, co ma duży wpływ na pierwotną produkcję fitoplanktonu, który jest podstawą morskich łańcuchów pokarmowych”.
Z raportu wynika też, że turbiny wiatrowe hałasują na częstotliwościach, które są używane przez ryby do komunikacji, a wysyłanie pod wodą prądu o wysokim napięciu wytwarza pole magnetyczne, które negatywnie wpływa na larwy, którymi żywią się ryby i które są ważnym elementem morskiego łańcucha pokarmowego. Rybacy – choć trudno ich uznać za w pełni obiektywnych, bo zapewne nie kochają inwestycji wiatrowych – twierdzą, że sprawność wiatraków (nie zawsze wieje wiatr) będzie na tyle niewielka, że konsekwencje dla środowiska trzeba wziąć pod uwagę.
Najwięksi sceptycy mówią wręcz, że będzie to jeden z najbardziej skandalicznych przypadków marnotrawstwa gospodarczego i niszczenia środowiska w historii ludzkości. Z drugiej strony – alternatywą są tylko paliwa kopalne (czyli śmierć planety) lub energetyka atomowa (znacznie droższa i niemożliwa do zbudowania w krótkim czasie). Fotowoltaika nie może dać takiej skali produkcji energii jak wielkie wiatraki na morzu.
Pytanie, jak na to wszystko odpowiedzą inwestorzy giełdowi, którzy przecenili akcje firmy Orsted, największego na świecie dewelopera farm wiatrowych (z 30-procentowym udziałem w rynku) o 75%. Czy to szansa inwestycyjna czy początek końca gigantycznego trendu na rynku energetycznym?
Przeczytaj też coś ciekawego o swoich rachunkach za prąd: faktura niższa o 125 zł, wyższy limit tańszej energii i zniżka na rachunki w przyszłym roku. Jak załapać się na te bonusy?
Przeczytaj też o innej rewolucyjnej technologii, w której Polacy są jednymi z liderów. OZE same nie uratują świata przed zagładą. Może to zrobić… wodór.
Obejrzyj też wideoporadniki o tym, jak się ogrzewać zimą i jak zgarnąć dotacje na pompę ciepła:
Obejrzyj też wideokomentarz o naszej transformacji energetycznej:
zdjęcie tytułowa: materiały Orsted