Edukacja i ochrona zdrowia – to dwie potrzeby społeczne, z których zaspokojeniem na przyzwoitym poziomie politycy mają najwięcej problemów. Czy lekarstwem mogłoby być oddanie „władzy” nad tymi usługami ludziom? Czyli bon (edukacyjny i zdrowotny) dla każdego. Sami byśmy decydowali o tym, gdzie się uczą nasze dzieci i gdzie się leczy nasza rodzina. To kuszący pomysł, ale czy realny i „sprawiedliwy”?
W szkołach obserwujemy początek (albo już środek) ciężkiego kryzysu. Nauczyciele gromadnie odchodzą z tego wymagającego i nisko opłacanego zawodu (i bez problemu znajdują pracę gdzie indziej), programy nauczania są przestarzałe i przeciążone, brakuje praktycznego podejścia do nauki (skoro większość zawodów, w których będą pracowały nasze dzieciaki, jeszcze nie istnieje, to niech uczą się kreatywności i pracy zespołowej, a nie tylko kują wzory i czytają lektury), wykorzystania nowych technologii.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Coraz więcej rodziców płaci za edukację dzieci dwa razy – w podatkach i w korepetycjach, które coraz bardziej drożeją. Zamożniejsi rodzice zabierają dzieci do prywatnych szkół, których poziom też jednak spada, bo nie mają konkurencji. A poza tym nawet dla zamożnych rodziców istnieje próg bólu dotyczący czesnego, a szkoły prywatne często-gęsto nie mają misji edukacyjnej, lecz są tylko krótkoterminowym skokiem na kasę rodziców.
W ochronie zdrowia też jest niewesoło. Z projektu budżetu państwa na 2024 r. wynika, że Zjednoczona Prawica chciałaby przeznaczyć na zdrowie astronomiczne 190 mld zł (jeszcze pięć lat temu było to 70-80 mld zł). Kłopot w tym, że ciągłe dosypywanie pieniędzy do systemu ochrony zdrowia nie ma sensu, bo stoi on na zepsutym fundamencie – brakuje lekarzy, brakuje profilaktyki oraz systemu wczesnego wykrywania chorób (a więc do lekarzy trafiają ludzie, których leczenie jest drogie, bo są w zaawansowanym stadium chorób).
Na wizytę u specjalisty w ramach NFZ trzeba czekać coraz dłużej, zwykle kilka miesięcy, a nawet kilka lat. Jednocześnie Polacy już ponad 40 mld zł wydają na prywatne leczenie. Wydajemy kilkanaście miliardów złotych na niepotrzebne suplementy i leki bez recepty. A przede wszystkim płacimy dwa razy za to samo (w podatkach i w prywatnych wizytach u lekarzy, czasem z użyciem publicznego sprzętu). Popyt jest tak duży, że poziom obsługi w prywatnych sieciach przychodni jest już gorszy niż dziesięć lat temu w publicznych przychodniach.
Bon edukacyjny i bon zdrowotny jak magiczne różdżki?
Co z tym zrobić? Wśród partii głównego nurtu właściwie nikt nie pokazał kompleksowego pomysłu na ratowanie edukacji i ochrony zdrowia przed całkowitą klęską. Lekarstwem powszechnie rekomendowanym polityków jest wzrost wydatków i pensji w tych zawodach, co ma zwiększyć ich atrakcyjność. Rzeczywiście, na obie dziedziny wydajemy proporcjonalnie mniej pieniędzy niż w krajach zachodnich. Ale czy samo dosypywanie kasy na podwyżki pensji dla nauczycieli i lekarzy oraz zwiększanie budżetu rozwiąże problemy?
W edukacji problemem są nie tylko niskie wynagrodzenia, ale przede wszystkim niski prestiż zawodu nauczyciela oraz brak powiązania jakości jego pracy z pieniędzmi dla szkoły i dla niego samego. Karta Nauczyciela z jednej strony gwarantuje różne przywileje i utrudnia zwolnienie z pracy kiepskiego belfra, a z drugiej strony „konserwuje” status nauczyciela przypominający status urzędnika państwowego i ścieżkę kariery na zasadzie „czy się stoi, czy się leży…”.
Wśród ugrupowań politycznych proste rozwiązanie dla obu dziedzin ma właściwie tylko Konfederacja. To bon edukacyjny oraz bon zdrowotny. Pomysł jest taki: każdy obywatel oraz każdy rodzic dostają do dyspozycji pulę pieniędzy (mniej więcej tę samą, którą dziś w podatkach wrzucają do wspólnego worka budżetu państwa) i decydują co z nią zrobić – któremu nauczycielowi ją przekazać i której sieci przychodni. A więc wszystko powinien załatwić wolny rynek. Dobry usługodawca będzie miał pieniądze na rozwój, a kiepski pójdzie z torbami.
Jeśli chodzi o bon edukacyjny, to w pewnym zakresie on już obowiązuje – subwencja od rządu, którą otrzymują szkoły, jest liczona w zależności od potrzeb liczonych przede wszystkim liczbą „głów”, czyli uczniów. Teoretycznie więc szkoła lepsza i mająca możliwość rozrastania się powinna też dostawać więcej pieniędzy. Tyle że wielkość szkoły nie zawsze wiąże się z jakością kształcenia.
W 2007 r. będąca wówczas u władzy Platforma Obywatelska miała pomysł, by wprowadzić bon edukacyjny pełną gębą – wraz z przyjęciem ucznia do szkoły jego rodzic przekazywałby szkole bon edukacyjny i – już bez udziału tego rodzica – pieniądze w określonej wartości byłyby co miesiąc przelewane na konto szkoły, dopóki dany uczeń jest jej „podopiecznym”.
Pomysł upadł, bo koalicyjne PSL uznało, że straciłyby na tym mniejsze szkoły w małych miejscowościach, które niekoniecznie są kiepskie, ale padają ofiarą problemów na rynku pracy (bezrobocie poza dużymi miastami jest znacznie wyższe) oraz migracji. Szkoły w małych miejscowościach bankrutowałyby nawet wtedy, gdyby były dobre, bo nie byłyby w stanie – bez własnej winy – zbudować rentowności.
Zwolennicy tego pomysłu mówili, że potencjał by się nie zmarnował, bo dobre szkoły odtwarzałyby się tam, gdzie byłby większy potencjał do pozyskiwania „klientów”, czyli uczniów. Ale tu weszło drugie zastrzeżenie – czy rodzic powinien mieć finansową władzę nad nauczycielem? Owszem, edukacja to usługa, ale co, jeśli okazałoby się, że nauczyciele zaczynają podlizywać się uczniom lub rodzicom, żeby kasa się zgadzała?
To oczywiście zarzut łatwy do obalenia – gdyby tak było, to na świecie nie istniałyby świetne szkoły prywatne, a w Oxfordzie czy Cambridge studenci nie walczyliby o przyjęcie jak lwy. Ale to są rynki nasycone gospodarką liberalną, gdzie rynkowe znaczenie wykształcenia jest powszechnie znane. W Polsce jedna trzecia gospodarki jest zarządzana przez państwo, powiązanie między dobrym wykształceniem a wysoką pensją nie jest zaś tak wyraźne (gdyby było, nie istniałyby i nie mogłyby się utrzymać uczelnie, w których de facto „kupuje się” dyplom).
Jest i trzeci, chyba najpoważniejszy zarzut do bonu edukacyjnego – że z czasem oznaczałby on de facto uzależnienie możliwości wykształcenia od głębokości portfela. W ramach bonu o uczniów zapewne rywalizowałyby szkoły publiczne i prywatne. Te ostatnie, lepiej wykorzystując narzędzia marketingowe, mogłyby przyciągać coraz więcej uczniów, a z czasem podwyższać opłaty, wykorzystując przewagę finansową.
I tak szkoły prywatne wypchnęłyby z rynku publiczne, nastąpiłaby więc prywatyzacja szkół. Ale może to i tak nieuchronne, jeśli mamy być krajem innowacyjnym, w którym szkoły powinny być częścią mechanizmu „produkującego” wysokiej klasy specjalistów dla firm technologicznych?
Pieniądze ze składek wydamy sami, a nie poprzez NFZ?
Jeszcze więcej kontrowersji budzi koncepcja bonu zdrowotnego. Obecnie każdy obywatel odprowadzający składki co miesiąc płaci ze swojego wynagrodzenia 9% na ochronę zdrowia. To oznacza, że niektórzy w ciągu roku płacą kilkanaście tysięcy złotych, a inni zaledwie kilka tysięcy złotych. Jednocześnie ci zamożni i tak korzystają bardzo rzadko z publicznej opieki zdrowotnej, bo mogą sobie pozwolić na prywatną. Płacą więc często za usługę, z której nie korzystają. Ci mniej zamożni czekają w kolejce do lekarza długie miesiące.
Sposobem Konfederacji na usprawnienie ochrony zdrowia wprowadzenie na rynek „prywatnych NFZ-tów”, czyli firm, w których płacilibyśmy składki w zamian za dostęp do ochrony zdrowia. Bo NFZ to taki właśnie ubezpieczyciel. W zamian za 9% składki od naszych pensji kupuje nam dostęp do przychodni, szpitali, lekarzy pierwszego kontaktu, specjalistów, laboratoriów, ambulatoriów, SOR-ów oraz do leków refundowanych.
Skoro NFZ „nie dowozi” – powiada Konfederacja – to może inni ubezpieczyciele będą w stanie za te same pieniądze (albo mniejsze) „kupić” dla swoich klientów-składkowiczów lepszy dostęp do tego wszystkiego? Każdy będzie mógł wybrać sobie dowolnego ubezpieczyciela i będzie mógł go zmienić, jeśli nie będzie zadowolony z usług. Ryzykowne, biorąc pod uwagę, że w Polsce brakuje lekarzy i pojawienie się konkurencji o ich względy może znów napompować ceny ich usług. Z drugiej strony mamy w Polsce za dużo szpitali, więc może w tej części rynku konkurencja „wyczyściłaby” najmniej wydajne szpitale?
Według pomysłu Konfederacji składki zdrowotne mają pozostać bez zmian, ale zamiast trafiać do NFZ, mają trafiać do pacjentów – w postaci bonu zdrowotnego. Co to dokładnie oznacza i ile miałby ten bon wynosić? Oficjalnie program Konfederacji o tym nie mówi, ale gdyby budżet NFZ podzielić na liczbę obywateli i każdemu przekazać równą kwotę – byłoby to ponad 4340 zł. Ale kwota bonu miałaby być zróżnicowana ze względu na wiek pacjenta.
To by oznaczało, że każdy miałby tylko pewien roczny limit usług, z których mógłby bezpłatnie skorzystać. Zamiast nielimitowanego (finansowanego ze wspólnej kasy) oraz – powiedzmy sobie szczerze – często teoretycznego dostępu do przychodni, lekarzy i szpitali oraz do leczenia, mamy dostać możliwość wyboru pośrednika, który będzie nam kupował dostęp do tego wszystkiego. I leczenie będzie bezpłatne tylko do wysokości bonu. Resztę pacjent będzie musiał sfinansować z własnej kieszeni. Nie wiadomo, co z niewykorzystanym w skali roku limitem. Czy będzie przepadał czy przechodził na kolejny rok?
Bon na leczenie: na co by (nie) starczył?
Dziś każdy płaci na zdrowie jakąś składkę i wszyscy de facto składamy się na leczenie ludzi, którzy ciężko zachorują. Przyjmijmy roboczo, że zamiast tego dostaniesz 4340 zł bonu zdrowotnego. Na co wystarczą te pieniądze? Możemy to dość łatwo sprawdzić, patrząc na szpitalny cennik usług medycznych dla osób nieubezpieczonych (czyli takich, którzy nie odprowadzają składki do NFZ).
Przykładowo w Gdańsku zapłacimy 2444 zł za defibrylację, 6270 zł kosztuje endoskopowe opanowanie krwawienia z przełyku, leczenie wstrząsu to 7650 zł. Jednodniowa hospitalizacja na intensywnej terapii to 2646 zł, bonu zdrowotnego nie starczy więc nawet na dwudniowy pobyt. Tak naprawdę 4340 zł brzmi nie najgorzej, jeśli z tych pieniędzy mamy kupować wizyty u internisty i kupować przepisane leki (skoro ma być wolny rynek, to chyba nie będzie refundacji). I dopóki nie trafimy do szpitala.
Koszt porodu w szpitalu w Gdańsku (nie piszę tu o prywatnej placówce) to ponad 5000 zł, o ile jest to poród drogami natury, bez żadnych nacięć i szycia. Cięcie cesarskie to już 7000 zł. Ale do tego trzeba przecież jeszcze doliczyć czasem dłuższy pobyt w szpitalu. Dla porównania: poród w prywatnej klinice kosztuje ok. 12 000 zł.
Z ciekawości weszłam na mój profil na Internetowym Koncie Pacjenta, żeby sprawdzić, ile zapłacił za mnie NFZ w roku, kiedy urodziłam dziecko. Łączna kwota to ponad 9000 zł, choć podczas ciąży chodziłam do lekarza prywatnie. Te 9000 zł to koszty porodu, pobytu w szpitalu (byłam o dwa dni dłużej niż standardowo), badań po porodzie i koszt położnej środowiskowej. Ten rachunek wyniósłby zdecydowanie więcej, gdybym na wizyty do lekarza podczas ciąży chodziła w ramach NFZ.
Wylądowanie w szpitalu z jakiegokolwiek powodu prawdopodobnie automatycznie zużyje nam całą kwotę bonu zdrowotnego. Czy w takim razie chorzy będą na żądanie wypisywać się ze szpitali od razu po operacjach i zabiegach? A może szpitale same będą chorych się pozbywać w obawie, że ubezpieczyciel nie pokryje kosztów?
Każdy z nas na profilu IKP może sprawdzić, ile przez ostatnie lata wpłacił składek do NFZ i ile ten NFZ wydał na nasze leczenie. Należy wejść w zakładkę „moje konto” i następnie „składki”. Prawdziwego szoku mogą dostać osoby, które dobrze zarabiają, a nie leczą się w ramach NFZ (czyli publicznego systemu ochrony zdrowia). Nawet kilkanaście tysięcy wpłacone do NFZ i zero wykorzystane.
Dlatego poniekąd rozumiem irytację osób, które na swoim koncie widzą dużą kasę po stronie składek i zdają sobie sprawę, że z tych pieniędzy prawdopodobnie leczą się inni, którzy – dla odmiany – mieli pecha i zapadli na ciężką chorobę, której leczenie kosztuje setki tysięcy złotych. Pytanie, czy bon zdrowotny poprawi tę sytuację?
Niektórzy już dziś opłacają „prywatny bon zdrowotny”
Według pomysłu Konfederacji każdy ubezpieczyciel będzie musiał zagwarantować ubezpieczonemu koszyk świadczeń gwarantowanych. Nie wiadomo jednak, co ten koszyk będzie zawierał. A więc w ramach umownych 4340 zł rocznie ubezpieczyciel będzie musiał nam zagwarantować jakiś pakiet usług „za darmo”. Na rynku będą działać nie tylko ubezpieczyciele prywatni, ale również państwowi oraz samorządowi, a ubezpieczyciel nie będzie mógł odmówić klientowi podpisania umowy.
Świadczenia nieobjęte koszykiem gwarantowanym wymagać mają dodatkowego ubezpieczenia lub płatności (ewentualnie dopłaty). To akurat nie jest zły pomysł – wprowadzenie niewielkiej płatności za wizyty u internistów zmniejszyło drastycznie kolejki do lekarzy w Czechach. Ludzie, widząc, że trzeba będzie zapłacić (choćby symbolicznie), zastanawiają się, czy rzeczywiście są w potrzebie. Ale to, co sprawdza się w przypadku wizyty u internisty, nie musi się sprawdzić przy leczeniu przewlekłych albo ciężkich chorób.
Obecnie, idąc do lekarza na NFZ, nie wnikamy w rozliczenia między przychodnią a NFZ, to dzieje się poza nami. Nieważne, jaką składkę odprowadzamy. Jeśli jesteśmy ubezpieczeni, a lekarz zleci nam badania o wartości kilku tysięcy złotych, to NFZ to pokryje. Jak miałoby to się odbywać w przypadku prywatnych ubezpieczycieli? Jeśli moje ubezpieczenie nie pokrywa pełnego leczenia, to po wyjściu ze szpitala dostanę rachunek?
Co będzie, jeśli nie będę miała pieniędzy na jego pokrycie? Czy czeka mnie zajęcie komornicze? Przecież mój majątek też może tego nie pokryć. Kto wtedy pokryje koszty leczenia? Szpital czy ubezpieczyciel? Który ubezpieczyciel będzie chciał wejść w biznes, w którym istnieje ryzyko, że będzie musiał pokryć koszty leczenia? A ile szpitali wpadnie w kłopoty finansowe, bo ubezpieczyciel nie pokryje tych kosztów? A może po prostu lekarz od razu będzie widział, jakie świadczenia chory ma w pakiecie i tych poza pakietem nie wykona, dopóki pacjent nie wykona przelewu?
Niektóre firmy ubezpieczeniowe już dziś oferują pakiety medyczny. I w takim pakiecie są różne usługi medyczne. Przykładowo w ramach ubezpieczenia zdrowotnego PZU możemy wykupić jeden z dostępnych pakietów z dostępem m.in. wizyty u lekarzy z zakresu 30 różnych specjalizacji, konsultacje telemedyczne, nie więcej niż 8 wizyt u psychologa lub psychiatry (kolejne ze zniżką 20%), ponad 360 rodzajów badań diagnostycznych, 30 zabiegów rehabilitacyjnych i całodobową opiekę medyczną… ale tylko telefoniczną.
Cena? 3735 za rok. A więc starczyłoby spokojnie z bonu i nawet jeszcze trochę zostało. Wprawdzie, jeśli zmagamy się z depresją, to starczy tylko na dwa miesiące wizyt u psychologa lub psychiatry, ale za to wizyt u dermatologa czy diabetologa możemy zaliczyć całkiem sporo. Problem jest taki, że w tym pakiecie nie mamy żadnego specjalistycznego leczenia – to właściwie same wizyty, konsultacje i badania. Nie mówiąc już o poważnych zachorowaniach. W ramach takiego pakietu możemy się co najwyżej dobrze zdiagnozować.
Bon edukacyjny? Bon zdrowotny? Jak zmieniłby nasz świat?
Gdyby w Polsce wprowadzić bon edukacyjny, to zapewne nastąpiłoby duże rozwarstwienie jakości kształcenia naszych dzieci. Szkoły o najwyżej ocenianym poziomie „naukowym” miałyby nadmiar chętnych i mogłyby podnieść ceny powyżej kwoty bonu (oraz wybierać sobie najzdolniejszych uczniów). Szkołom, do których zabrakłoby chętnych, groziłaby upadłość. Może tak powinno być? Może, skoro przestaliśmy – jako społeczeństwo – cenić naukę i edukację, to powinna być ona elitarna? Pytanie, czy powinna być też dostępna tylko dla zamożnych, jak jest w USA i innych krajach o wolnorynkowej edukacji.
A bon zdrowotny? Prawdopodobnie na prywatne ubezpieczenia w bogatym zakresie byłoby stać tylko zamożnych Polaków. Ci mniej zamożni byliby skazani – tak jak jest dziś – na państwowe instytucje, które mogłyby zagwarantować zdecydowanie mniej niż NFZ dotychczas, bo najwyższe składki będą trafiały do prywatnych firm. Sytuacja najbogatszych wcale się nie poprawi, bo będą co roku wydawać grube tysiące na ubezpieczenie.
Według Konfederacji wszystko powinno działać sprawnie, bo skoro na rynku będzie konkurencja, to każda firma będzie starała się zapewnić możliwie niską cenę oraz możliwie wysoki zakres usług. Zawartość naszej sekcji „W Twojej sprawie” pokazuje, że nie zawsze tak jest. Mamy pełno historii pokazujących, że prywatne firmy nie zawsze działają tak, jak powinny. Na wypłatę ubezpieczenia często trzeba czekać kilka miesięcy. Ubezpieczyciele często szukają byle pretekstu, żeby nie wypłacić świadczenia. No i nie chcą ubezpieczać ludzi, którzy mają już swoje lata albo są schorowani.
———————-
UŁÓŻMY RAZEM FINANSOWE PUZZLE
Jak ochronić oszczędności przed inflacją? Gdzie oszczędzać, żeby zapewnić dobrą przyszłość dziecku? Jak zaprojektować domowy budżet? Ile trzeba pieniędzy zgromadzić – i skąd je wziąć – żeby zostać rentierem? Oto pakiet e-booków „Finansowe puzzle, czyli jak osiągnąć dobrobyt”, w których znajdziesz konkretne odpowiedzi na te pytania, a także rady, wykresy, wyliczenia. Kliknij i zobacz, to może być najbardziej inspirująca lektura w tym roku!
Jeśli ktoś czyta blog „Subiektywnie o Finansach” od lat, to już przekonał się, że można dzięki Maćkowi Samcikowi i jego Ekipie być „do przodu”. Takie e-maile i posty, jak poniżej, Maciek dostaje od czasu do czasu od długoletnich czytelników. W odróżnieniu od wątpliwej jakości kursów i ofert szybkiego wzbogacenia się, jakich pełno w internecie, tutaj znajdziesz dobrą jakość w uczciwej cenie:
————
RANKING LOKAT – GDZIE DZIŚ DOSTANIESZ NAJLEPSZY PROCENT?
Obawiasz się inflacji? Zastanawiasz się, co zrobić z pieniędzmi? Sprawdź „Okazjomat Samcikowy” – to aktualizowane na bieżąco rankingi lokat, kont oszczędnościowych, a także kont osobistych, rachunków firmowych i kart kredytowych. Wszystkie tabele znajdziesz w zakładce „Rankingi” na stronie głównej www.subiektywnieofinansach.pl. Zacznij zarabiać w bankach!:
>>> Tutaj ranking najwyżej oprocentowanych depozytów
>>> Tutaj ranking najlepszych kont oszczędnościowych
——————-
ZAPISZ SIĘ NA NASZE NEWSLETTERY:
>>> Nie przegap nowych tekstów z „Subiektywnie o Finansach” i korzystaj ze specjalnych porad Macieja Samcika na kryzysowe czasy – zapisz się na weekendowy newsletter Maćka Samcika i bądźmy w kontakcie! W każdą sobotę lub niedzielę dostaniesz e-mailem najnowsze porady dla Twojego portfela.
>>> Zapisz się też na nasz „powszedni”, poranny newsletter „Subiektywnie o świ(e)cie” – przy porannej kawie przeczytasz wszystkie najważniejsze wieści dla Twojego portfela, starannie wyselekcjonowane i luksusowo podane przez Macieja Danielewicza i ekipę „Subiektywnie o Finansach”.
————
ZNAJDŹ NAS W MEDIACH SPOŁECZNOŚCIOWYCH
Jesteśmy także w mediach społecznościowych, będzie nam bardzo miło, jeśli zaczniesz nas subskrybować i śledzić: na Facebooku (tu profil „Subiektywnie o Finansach”), na YouTube (tutaj kanał „Subiektywnie o Finansach”) oraz na Instagramie (tu profil „Subiektywnie o Finansach”) i na Twitterze (tutaj profil Maćka Samcika i „Subiektywnie o Finansach”)
————
POSŁUCHAJ NASZYCH PODCASTÓW:
Ekipa „Subiektywnie o Finansach” co środę publikuje nowy odcinek podcastu „Finansowe Sensacje Tygodnia” (w skrócie: FST). Rozmawiamy o tym, co nas zbulwersowało albo zaintrygowało w minionym tygodniu, i zapowiadamy przyszłe sensacje wokół naszych portfeli. Do tej pory ukazało się 150 odcinków podcastu, zaprosiliśmy też kilkudziesięciu gości.
Poza cotygodniowym podcastem możesz też posłuchać tekstów z „Subiektywnie o Finansach” czytanych przez ich autorów – w każdy piątek nowy odcinek. Ten cykl podcastowy nazywa się „Subiektywnie o Finansach do słuchania” (w skrócie: SDS). Wszystkie podcasty znajdziesz pod tym linkiem, a także na wszystkich popularnych platformach podcastowych w tym Spotify, Google Podcast, Apple Podcast, Overcast, Amazon Music, Castbox, Stitcher)
zdjęcie tytułowe: National Cancer Institute/Unsplash