W poniedziałek Polską wstrząsnęła przerażająca wiadomość. Środki unijne dla Polski wstrzymane! Nie tylko te z KPO, ale wszystkie! Oficjalnego pisma z Unii Europejskiej jeszcze na biurku premiera nie ma, ale urzędnicy w Brukseli przyznają, że to nie są żarty. O jaką kasę chodzi? Jakie warunki musimy spełnić, żeby odblokować pieniądze z Unii Europejskiej? Co będzie oznaczał ich brak? Jak sfinansujemy inwestycje? Co ze złotym? Ile będziemy musieli płacić za obligacje? I jak przygotować nasze portfele do tego wstrząsu?
Polska nie spełniła warunków umożliwiających wypłatę środków z funduszy spójności. A tych jest w sumie około 75 mld euro. Dodając do tego 36 mld euro w ramach Krajowego Planu Odbudowy (KPO), Polska może być zaraz w plecy około 110 mld euro. Czyli przy obecnym kursie jakieś 530 mld zł. Dla porównania PKB naszego kraju w 2021 r. wyniosło około 2600 mld zł. A to oznacza, że tracimy środki warte około 1/5 tego, co się udaje rocznie w całej gospodarce wyprodukować.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jak do tego doszło? Zwolennicy rządu pewnie będą tłumaczyć się jak uczniowie, którzy dostali niezasłużoną ich zdaniem pałę: „bo się nauczycielka na nas uwzięła”. Tylko że ta nauczycielka ustaliła zasady oceniania już bardzo dawno temu, przymykała oko na nasze błędy. A my co semestr obiecywaliśmy, że nadrobimy zaległości.
Miarka się w końcu przebrała. A jednak nadal nie jest za późno. Pieniądze są na razie wstrzymane. To oznacza, że gdybyśmy się wzięli do nauki, jeszcze możemy je odblokować. Potrzebne jest tylko wypełnienie zobowiązań, które zaciągnęliśmy.
Rząd chce reparacji za wojnę? Nie zauważył, że… już je dostajemy
Temat reparacji wojennych, a właściwie – odszkodowań za straty wojenne – wracał w debacie publicznej raz na jakiś czas. Zwykle były to jednak tylko pohukiwania bez większych konsekwencji. Ostatnio jednak nadano im państwową powagę. Z okołorządowych kręgów wyszedł raport podsumowujący straty wojenne na 6,2 bln zł (czyli 6200 mld zł, czyli prawie 2,5-krotność obecnego PKB Polski).
A na początku października nota dyplomatyczna w sprawie „prawnego i materialnego uregulowania” szkód wojennych została przekazana Niemcom. Jakie są szanse na to, by nasi zachodni sąsiedzi kopsnęli nam 1,3 bln euro? Ekspertem ze stosunków międzynarodowych nie jestem, pozwolę sobie jednak zaryzykować tezę, że niewielkie.
Rząd nie zauważył jednak, że Zachód, a szczególnie Niemcy – już od prawie 20 lat starają się wyrównać dziejowe krzywdy. W jaki sposób? Otóż działał przez wiele lat system, w którym Niemcy – a więc agresor, oraz Francja i Wielka Brytania – czyli wiarołomni sojusznicy, a także kilka innych krajów bogatego Zachodu regularnie zrzucało się, by zapełniać lukę rozwojową państw pozostawionych na pastwę totalitaryzmów. Ten system nazywa się Unia Europejska.
„Dla mnie osobiście najważniejszą rzeczą było naprawienie historycznej niesprawiedliwości. Pozostawanie poza Unią Europejską nie było wyborem narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Zostało im to narzucone. Mój punkt widzenia był następujący: te narody mają historyczne prawo być częścią europejskiej integracji, mają prawo korzystać z jej dobrodziejstw. Ich przystąpienie do UE nie było kwestią miłosierdzia z naszej strony”
– tak mówił Guenter Verheugen, komisarz ds. rozszerzenia UE, jeden z architektów procesu, który zakończył się przyłączeniem 10 państw do Unii w 2004 r. I o tym trzeba pamiętać. Nasza obecność w UE, środki, które do nas napływają – mają na celu nadrobienie dystansu, który powstał zarówno przez zniszczenia w czasie II wojny światowej, jak i przez pozostawienie krajów Europy Środkowej i Wschodniej za Żelazną Kurtyną.
W latach 2004–2021 r. wpłynęło do Polski ponad 200 mld euro, na czysto – jakieś 150 mld euro. Czyli trochę ponad 10% tego, co chciałby dostać od Niemców PiS. A jeśli doliczyć nadwyżki handlowe, których uzyskanie było możliwe dzięki unii celnej, to robi się z tego około 1,5 bln zł korzyści. Jesteśmy zatem w jednej czwartej drogi.
Środki unijne to część polskiej gospodarki. Jak sobie bez nich poradzimy?
Ciągle mam nadzieję, że jesteśmy na etapie przepychanek i ktoś w rządzie jednak pójdzie po rozum do głowy. Bo gdyby środki unijne dla Polski zostały trwale wycofane – a nie jedynie wstrzymane – to musielibyśmy całą naszą gospodarkę przeprojektować na nowo. Dlaczego?
1. Środki unijne finansują inwestycje państwa. Trzeba będzie kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie znaleźć gdzieś indziej. Wyższe podatki czy zadłużenie? Rząd musiałby na szybko znaleźć dodatkowe źródło finansowania, jeśli chciałby utrzymać ten poziom inwestycji. O jakiej skali mówimy? Z danych GUS wynika, że łączna wartość nakładów na środki trwałe w całej polskiej gospodarce od 2004 r. wyniosła 5,8 bln zł, czyli w dużym zaokrągleniu jakieś 1,1-1,4 bln euro, zależnie jaki kurs przyjmiemy.
A to oznacza, że środki unijne stanowią ponad 10% wszystkich inwestycji w ostatnich kilkunastu latach. A przy inwestycjach publicznych ten odsetek sięga blisko 50%!
Skąd wziąć pieniądze, by tę lukę zasypać? Rząd mógłby to osiągnąć na trzy sposoby: ograniczając wydatki w innych dziedzinach, podnosząc podatki albo zwiększając zadłużenie.
Pierwszy sposób mógłby nawet przynieść korzyści, gdyby te cięcia były przeprowadzone w sposób rozsądny – czyli taki, który z jednej strony nie pozbawia wsparcia osób, które tego wsparcia potrzebują, ale z drugiej zmniejsza skalę środków publicznych przeznaczonych na wspieranie konsumpcji, a zwiększa nakłady na inwestycje. Tylko czy po rządzie, który odrzuca płynące z UE miliardy można się spodziewać rozsądnego ograniczania wydatków?
Drugi sposób też można zrealizować dobrze i źle. Podnoszenie podatków samo w sobie nie musi psuć gospodarki, tak jak i ich obniżanie nie przekłada się zawsze na większą innowacyjność albo szybszy wzrost. Rozsądne zmiany podatkowe, zwiększenie progresywności (żeby zamożniejsi w większym stopniu finansowali potrzeby tych, którym się nie powiodło) – mogłoby dać budżetowi dodatkowe wpływy, a społeczeństwu – poczucie sprawiedliwości. Pamiętamy jednak, jak świetnie poszła tej władzy reforma szumnie nazwana „Polskim Ładem”.
Jak bardzo dostalibyśmy po kieszeni, gdyby rząd chciał uzupełnić braki w kasie państwa podwyższonymi daninami? Policzmy. 110 mld euro, które trzeba znaleźć przez najbliższe 5 lat, to wychodzi po 22 mld euro rocznie. Czyli jakieś 105 mld zł. Dla porównania, łączne dochody z PIT i CIT w tegorocznym budżecie są zaplanowane na… 123 mld zł. W sumie dochody podatkowe mają wynieść około 450 mld zł. Mówimy więc o skokowym zwiększeniu danin o jedną czwartą!
Trzeci sposób jest najłatwiejszy na krótką metę – więc najprawdopodobniej zostałby wcielony w życie. Dodatkowe emisje obligacji przez Ministerstwo Finansów, ale też inne „odnogi” administracji rządowej – jak PFR czy BGK – już teraz biorą na siebie sporą część zadłużenia państwa (co pozwala je ukryć przed kontrolą Sejmu i Senatu), czemu nie miałyby zaciągnąć kolejnych miliardów złotych długu? Jak pod ręką jest NBP zawsze chętny do „wspierania polityki gospodarczej rządu”, to nie może się nie udać, prawda?
Potrzeby pożyczkowe brutto państwa w tym roku planowane są na ok. 230 mld zł, a w przyszłym na 260 mld zł. Tyle rząd musi pożyczyć od inwestorów (głównie emitując obligacje), żeby mieć na obsługę zapadającego zadłużenia, odsetek oraz na pokrycie deficytu. A wracając do wcześniejszych wyliczeń – trzeba znaleźć 110 mld zł dodatkowych środków co roku. Przy obecnym poziomie rentowności koszt takiego długu sięga 8% rocznie (nie mówiąc o obligacjach detalicznych, których wartość w portfelach Polaków jest liczona w dziesiątkach miliardów złotych, gdzie oprocentowanie sięga kilkunastu procent).
Czyli za każde pożyczone 110 mld zł trzeba będzie płacić 8,8 mld zł rocznie. Czyli więcej niż wpływa łącznie do budżetu z tytułu podatku bankowego i podatku miedziowego. A przecież co roku ta kwota będzie się kumulowała. Kolejne transze długu, kolejne odsetki. A te wyliczenia i tak opierają się o założenie, że obecny poziom rentowności polskiego długu się utrzyma. A wcale tak być nie musi.
Inwestorów nie da się tak łatwo oszukać. Jeśli na rynek trafi więcej obligacji Skarbu Państwa lub przez SP gwarantowanych, to ich cena musi spaść. A to oznacza, że koszty obsługi długu będą rosły. A im koszty będą wyższe, tym trudniej będzie je obsługiwać. A im trudniej się je obsługuje, tym taniej są wyceniane. A im taniej są wyceniane obligacje…
Spirala się nakręca, a pieniędzy na realizację projektów inwestycyjnych brakuje. Bez inwestycji nie ma wzrostu gospodarczego, a bez wzrostu nie ma z czego spłacać rosnącego zadłużenia. I krok już tylko dzieli kraj od bankructwa.
2. Napływające do Polski euro budowało nam przez lata rezerwy walutowe. Czy uda się bez tego obronić złotego? Działo się to dlatego, że fundusze, które przysyłała Unia, nie były wymieniane przez rząd na rynku walutowym, tylko w NBP. Decyzję taką podjęto, by nie umacniać zbytnio złotego – przecież gdyby miesiąc w miesiąc minister finansów składał zlecenia na kupowanie polskiej waluty za euro, to by się nam złoty umacniał. A dla rozwijającej się gospodarki zbyt mocny kurs nie jest korzystny.
Od jakiegoś czasu z tej zasady zrezygnowano, a unijne pieniądze – póki je jeszcze dostawaliśmy – BGK sprzedawał za złote na rynku walutowym. Było to jedno z tych działań, które miały hamować tempo osłabiania się naszej waluty. Co by oznaczało dla Polski wstrzymanie napływu środków unijnych? Deprecjację złotego.
Rezerwy walutowe przestaną nam rosnąć – tym bardziej że oprócz transferów z funduszy UE drugim źródłem rezerw jest wymiana handlowa. Jeśli mamy nadwyżkę, to znaczy, że więcej sprzedajemy za granicą, niż kupujemy. Czyli do kraju przywozimy więcej walut obcych, niż ich wywozimy. A potem wymieniamy to w kantorach czy bankach, a na koniec te dewizy trafiają do NBP. Problem obecnie polega na tym, ze mamy deficyt w handlu zagranicznym. W okresie styczeń-lipiec 2022 r. (dane GUS z poł. września) wyniósł on 55,2 mld zł.
Skoro więc pieniądze z UE nie płyną, a w handlu zagranicznym mamy deficyt, a jeszcze do tego inwestorzy zagraniczni sprzedają polskie akcje i obligacje – rezerwy będą topnieć. A bez nich wiarygodność krajowej waluty będzie się zmniejszała. Im mniejsze rezerwy, tym podatniejszy jest kraj na spekulacyjne ataki. W tej chwili, gdyby rynkowi gracze chcieli załamać kurs złotego, to NBP ma amunicję, by go obronić. Ale układ sił może się szybko zmienić.
3. Środki unijne motywowały nas do zmian w energetyce, infrastrukturze komunikacyjnej i nauce. Czy sami będziemy w stanie tak się zmotywować do strategicznych zmian? W infrastrukturze, w energetyce, w przemyśle, ale także w nauce – tam mają być lokowane środki unijne. Na poziomie wspólnotowym wyznaczane są kierunki, w których UE powinna podążać, by móc brać udział w rywalizacji z USA i Chinami – jeśli nie o prymat, to przynajmniej o solidną pozycję w światowej gospodarce.
Na razie środki unijne dla Polski zostały wstrzymane. Z informacji, które napływają z Komisji Europejskiej, wynika, że to Polska sama stwierdziła, że nie wypełniła warunków do otrzymania pieniędzy z funduszu spójności – na dobrą sprawę sami sobie zablokowaliśmy te płatności. Gdybyśmy mieli się pożegnać z nimi na stałe, potrzebna byłaby krajowa strategia rozwoju.
Zakładam, że rząd, któremu pieniądze ze zgniłego Zachodu kalają ręce, ma własne pomysły na rozwój kraju. I że nie są one zbieżne ze strategiami przyjmowanymi na szczeblu unijnym. Prawdopodobnie czekałaby nas konieczność przestawienia gospodarki na nowe cele – biznes nie działa dla idei, tam gdzie płynęłyby pieniądze z rządu, tam by się rozwijały biznesy.
Czy czekałby nas wykwit nowych kopalni węgla, czy może wsparcie na rozruch dostałby przemysł stoczniowy gdzieś na Podkarpaciu – ciężko powiedzieć, co siedzi w głowach strategów partii rządzącej. Pewne jest jednak, że model gospodarczy, który opierał się przez ostatnie niemal dwie dekady na inwestycjach lewarowanych przez środki unijne dla Polski – skończy się. Co go zastąpi? Szczerze mówiąc, aż boję się myśleć.
Źródło zdjęcia: photosforyou