Od początku rządów Zjednoczonej Prawicy średnia cena kilowatogodziny energii elektrycznej wzrosła o 43%. Czy podwyżki cen prądu to wina Unii Europejskiej, która coraz wyżej „opodatkowuje” polski węgiel? Tak twierdzi premier oraz… koalicja spółek energetycznych Skarbu Państwa. Ale może raczej to wina rządu? Pandemii? Albo wina Tuska? Sprawdzam, jak jest naprawdę
W ostatnich dniach furorę w sieci – oraz na polskich ulicach – robi kampania Towarzystwa Gospodarczego „Polskie Elektrownie”. Pod tą nazwą kryją się państwowe spółki energetyczne – Tauron Wytwarzanie, Enea Wytwarzanie, Enea Połaniec, PGE oraz PGNiG Termika. Spółki, z których niektóre „zapomniały” się zmodernizować i dlatego produkują bardzo drogi prąd, przekonują, że wysokie ceny energii są spowodowane… polityką klimatyczną Unii Europejskiej.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Akcja ma swoją odsłonę internetową, telewizyjną, a na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy, z których można się dowiedzieć, że 60% kosztów produkcji energii to opłaty klimatyczne narzucone przez Unię Europejską. A obok slogan: „Polityka klimatyczna UE = droga energia, wysokie ceny”.
Na kontrę ze strony organizacji promujących ekologię i czystą energię nie trzeba było długo czekać. W sieci pojawiły się banery, z których wynika, że polskie elektrownie „walą ściemę”, dezinformując Polaków za ich własne pieniądze (bo przecież spółki Skarbu Państwa to de facto własność wszystkich obywateli).
Typowe 4-osobowe gospodarstwo domowe mieszkające w bloku, zużywające 2500 kWh prądu rocznie, w tym roku musi się przygotować na wzrost rachunku o jedną czwartą – z 1700 zł do ok. 2150 zł. W skali miesiąca – to o ponad 30 zł więcej. Prąd dla firm, których taryfy w ogóle nie obejmują, drożeje jeszcze bardziej.
Choć udział prądu w wydatkach ogółem przeciętnej firmy jest niewielki – jak policzył Polski Instytut Ekonomiczny, przed podwyżkami było to ok. 0,9% kosztów ogółem – są branże, dla których prąd jest paliwem, np. piekarnie, które pieką chleb w piecach elektrycznych – w ich przypadku może to być kilka procent. W sektorach energochłonnych udział kosztów energii przekracza 10% wszystkich kosztów.
Dziś, w porównaniu do zarobków, nasza energia jest prawie najdroższa w Unii Europejskiej. Kto doprowadził do takich podwyżek? Czy rzeczywiście polskie elektrownie mogą zgonić winę na Brukselę? Oto czterech winnych tego, że mamy drogi prąd, a będziemy mieli jeszcze droższy.
1. Podwyżki cen prądu, bo… rząd roztrwonił pieniądze z uprawnień do emisji CO2
Premier Mateusz Morawiecki przy każdej okazji powtarza, że jednym z głównych czynników wzrostu inflacji jest wzrost cen energii spowodowany spekulacjami na rynku uprawnień do emisji CO2. Przewodnicząca Komisji Europejskiej powiedziała, że od podatku CO2 nie ma ucieczki. Ale czy właściwie to jest główny winowajca wzrostu cen energii?
Zalążki handlu prawami do emisji CO2 (czyli ETS – Emissions Trading System) powstały w 2003 r. z kilku powodów, ale do niedawna mało kto wiedział o jego istnieniu. W systemie ETS przymusowo bierze udział 11 000 elektrowni i fabryk w 31 państwach Europy (w skład wchodzą także firmy z Norwegii, Islandii i Liechtensteinu). Każda z nich musi płacić za emisję CO2.
A cena emisji CO2 rośnie. Przez lata nie przekraczała 10-15 euro za tonę, ale… ostatnio osiągnęła na moment 90 euro za tonę. Grupy energetyczne wydają dziesiątki miliardów złotych rocznie na zakup praw do emisji, a koszty przerzucają na klientów.
Ostatnio europoseł Jerzy Buzek zaproponował, by z systemu ETS „wyłączyć” instytucje finansowe, które mogą uprawnieniami handlować (dostarczają płynność, ale też zarabiają na zmianie cen). Ukróciłoby to spekulacje i być może ceny by spadły, ale nie wiadomo, czy taki pomysł znajdzie poparcie w Brukseli.
Węgiel i paliwa kopalne prędzej czy później się skończą. Idea systemu ETS to dekarbonizacja Europy w trosce o jej niezależność od surowców energetycznych. Europa importuje 97% ropy naftowej, 44% węgla i 90% gazu, z czego 40% pochodzi z Rosji. ETS ma sprawić, że Europa szybciej niż reszta świata znajdzie alternatywę dla paliw kopalnych.
Krótko mówiąc, idea jest taka, że emisja CO2 musi boleć i być kosztowna, byśmy mogli – szybciej niż reszta świata – uniezależnić się od surowców energetycznych i zdobyć przewagę konkurencyjną w przyszłości. Polska energetyka w 80% produkuje prąd z węgla. Czyli firmy, które to robią, muszą coraz więcej płacić za emisję CO2. Polityka Energetyczna Polski jest ciągle aktualizowana, ale – niezależnie od wariantu – przewiduje, że będziemy korzystać z węgla jeszcze przez 20-30 lat.
Czytaj też tekst Przemysława Ogarka o tym, dlaczego drożeją prawa do emisji CO2: Wzrost cen uprawień do emisji CO2 – kto za to odpowiada? Spekulanci? (subiektywnieofinansach.pl)
Choć oficjalny przekaz jest taki, że prawa do emisji CO2 są za drogie i że Polska najchętniej by się z nich wywinęła, to… polski rząd nie ma w tym interesu. Polska dostaje rocznie dużą pulę darmowych praw do emisji CO2. Jak obliczył think-tank Forum Energii, Polska w nowym okresie rozliczeniowym, czyli od 2021 r., dostała 377 mln darmowych praw do emisji, które mógł sprzedać i zamienić na gotówkę.
To oznacza ogromną kwotę 20 mld zł w tym roku i po kilka, kilkanaście miliardów złotych w poprzednich latach. Te pieniądze w założeniach powinny wspierać proekologiczne zmiany – kraj ma je inwestować w rozwój OZE, żeby w przyszłości jego przemysł mógł mniej płacić za emisję CO2. Logiczne. Ale nie dla polskiego rządu.
Pieniądze z darmowych praw do emisji CO2 trafiają do budżetowego wora i rozpływają się na inne wydatki. A potem firmy energetyczne muszą kupować prawa do emisji CO2 na polskim rynku i wrzucać je w ceny energii. Rząd zaś – jak by to określił klasyk – rżnie głupa, czyli udaje, że nie wie, o co chodzi. To, że dziś 60% ceny prądu to koszt praw do emisji CO2, wynika z faktu, że polski rząd nie przeznaczył otrzymanych z tego tytułu pieniędzy na zwiększenie produkcji zielonej energii.
Czytaj też: Są nowe ceny prądu i gazu. Kiedy przyjdą nowe rachunki? Kogo dotyczą podwyżki? Czy warto szukać innego sprzedawcy? Ile pomoże Tarcza? Energetyczny FAQ
2. Podwyżki cen prądu, bo… PiS wyciął wiatraki, a PO nie zasiała „ziarna” fotowoltaiki
Niektórzy twierdzą, że gdybyśmy mieli więcej odnawialnych źródeł energii, to prąd byłby tańszy – np. gdyby PiS nie zablokował inwestycji w nowe farmy wiatrowe w 2016 r. albo gdyby wcześniejsza koalicja PO-PSL nie zwalczała rozwoju prosumenckiej fotowoltaiki (zrobiła to na ostatniej prostej rządów, ale wyborcy tego nie docenili).
Jedni i drudzy mają trochę racji, a prawda jak zwykle leży po środku. Polska potrzebuje energii z różnych źródeł. W sumie moc polskiego systemu energetycznego to 54,2 GW. Wśród nich jest też wiatr. Polska ma 7 GW zainstalowanych mocy wiatrowych (czyli z wiatru mamy w porywach ponad 10% energii). Mogłoby być dużo więcej gdyby „dobra zmiana” nie zablokowała realizacji nowych projektów. To dużo, bo np. Dania, którą stawia się za wiatrowy wzór (stąd pochodzą liderzy branży Vestas czy Orsted), ma „tylko” 5 GW (Duńczycy stawiają wiatraki głównie na morzu).
Ale mogłoby być więcej. Gdy PiS doszedł do władzy, było ich już 5,6 GW. Dziś – przypomnijmy – jest to 7 GW. W ciągu tych 6 lat wiatraków przybyło niewiele. Te, które doszły, to były głównie projekty, na które inwestorzy mieli już wydane pozwolenia. Nowe inwestycje zostały zablokowane.
A dziś państwowe firmy (choć pierwsza była prywatna – Polenergia) na wyścigi chcą budować wielkie (dosłownie – 300 metrów wysokości) farmy wiatrowe na Bałtyku, 20 km od Łeby. Na morzu, bo tam wiatr wieje silniej i wiatraki dają więcej prądu. Problemem jednak jest cena. Koszt polskich farm, które łącznie dadzą 6 GW mocy, to 100 mld zł – tyle ma wynieść zatwierdzona przez Komisję Europejską pomoc publiczna na budowę nowych farm wiatrowych na morzu. Dużo – elektrownię atomową o mocy 3-4 GW dałoby się postawić za 50 mld zł.
Te 100 mld zł zostanie za kilka lat doliczone do rachunków za prąd. W mediach można znaleźć informacje, że 8 zł miesięcznie do rachunku, ale URE nam tego nie potwierdził. Wiadomo jednak, że wiatraki najpierw przyniosą podwyżkę, by potem „przywiać” obniżkę. Zobaczymy…
A fotowoltaika? W 2015 r. praktycznie w Polsce nie istniała. Dziś mamy 800 000 prosumentów i 5,3 GW w fotowoltaice, w planach jest budowa setek dużych przemysłowych instalacji fotowoltaicznych. To rzeczywiście pomysł na obniżki rachunków, ale głównie dla posiadaczy mikroinstalacji, którzy montują je na dachach własnych domów i korzystają z prądu ze słońca na własne potrzeby. Eksperci nie mają wątpliwości. Gdyby wiatraków oraz paneli fotowoltaicznych w Polsce było więcej, prąd byłby tańszy.
„Gdyby elektrownie wiatrowe albo słoneczne wyznaczały równowagę w merit order [mechanizm ustalania najniższej ceny na rynku hurtowym – mój dopisek], to cena ukształtowałaby się niezwykle nisko, ponieważ mają one bardzo niski krótkookresowy koszt krańcowy (nie ma potrzeby używania ani paliwa, ani pracy ludzi do wytworzenia dodatkowej megawatogodziny), ale też nie ponoszą one opłat za uprawnienia CO2, ponieważ po prostu nie emitują zanieczyszczeń do powietrza. Dodatkowym atutem dołożenia mocy wiatrowych i słonecznych jest uniezależnienie cen energii od kosztów uprawnień CO2. Jednak w 2015 roku podjęto decyzję, która szła dokładnie w przeciwnym kierunku”
– pisze dr Jan Rączka, były prezes Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w raporcie „Jak osiągnąć konkurencyjne ceny energii przy wychodzeniu z kryzysu do 2023 r.?”. Ale grzech zaniechania dotyczy wszystkich ekip politycznych po 1989 r.
3. Prąd w Polsce drożeje, bo… 10 mld zł rocznie dopłacamy do wydobycia węgla
Internet zalewają ostatnio mapki, z których można wysnuć wniosek, że w Polsce jest najtańszy prąd w całej Unii Europejskiej. Dla niektórych to koronny dowód na to, że Polski „węglostan” się broni. I że taniego prądu nie są w stanie zapewnić ani francuskie reaktory atomowe, ani niemiecka Energiewende, czyli zielona transformacja, a polski węgiel – i owszem. Stąd już krótka droga do wyciągnięcia fałszywego wniosku, że nasz węgiel jest gwarancją niskich cen energii.
Problemy w energetyce mają wszystkie kraje. W Wielkiej Brytanii gaz jest rekordowo drogi, a od września zbankrutowało albo przeszło pod kuratelę państwa 25 firm energetycznych, które nie były w stanie dalej świadczyć usług po cenach, które klienci mieli w umowach. Tego samego byliśmy świadkami w Polsce już w 2018 r., o czym napisaliśmy kilka artykułów. We Francji do podwyżek przyczyniły się okresowy brak wiatru i słońca, a także planowe remonty elektrowni atomowych.
Ale bolesna prawda jest taka, że jeśli weźmiemy pod uwagę wartość nabywczą naszych wynagrodzeń, to okaże się, że mamy prąd jeden z najdroższych nawet nie w Europie, lecz na całym świecie. Więcej o tym znajdziecie w tekście w „Wysokim Napięciu”.
Jest też drugi problem. Ponieważ mamy zbyt mało OZE, cenę hurtową na polskim rynku energii wyznaczają dwie zmienne: ceny praw do emisji CO2 i ceny węgla. A polski węgiel jest dotowany. Jak szacuje Aleksander Śniegocki, kierownik projektu Energia i Klimat w WiseEuropa, w latach 2013-2016 Polska wydawała 8 mld zł rocznie na wsparcie górnictwa i energetyki węglowej. Do 2030 r. może to być kolejne 11 mld zł rocznie.
Ekspert szacuje, że połowa wynagrodzenia górników będzie wypłacana z pieniędzy polskich podatników. I pośrednio zaszyta w cenie prądu. Rocznie wydobywamy 54 mln ton węgla. Głównie na nierynkowych zasadach.
20 grudnia związkowcy weszli do siedziby PGG, żądając zwiększenia funduszu płac z powodu inflacji. A już teraz PGG wydaje rocznie na wynagrodzenia ok. 5 mld zł. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby firma zarabiała. Ale, jak zauważyła Najwyższa Izba Kontroli, w PGG pensje rosną nawet przy spadku efektywności i wydobycia, a sytuacja PGG jest tak zła, że Sejm uchwalił specjalną ustawę, która zwalnia tę spółkę z płatności do ZUS i rat pożyczek PFR (w sumie 1 mld zł).
Jak wykazał Jan Rączka, działania regulacyjne, zarządcze oraz inwestycyjne mają wpływ na poziom cen. Żółta linia to cena węgla (Polski Indeks Rynku Węgla Energetycznego, Polish Steam Coal Market Index), linia czerwona i zielona to ceny prądu na giełdzie. Jak widać, prąd potaniał bardziej, gdy spadła cena CO2, a cena węgla była stała.
4. Ceny prądu rosną, bo… nie wybudowaliśmy elektrowni atomowej
Polska robi podchody do budowy elektrowni atomowej od lat 80., gdy zaczęto budowę elektrowni w Żarnowcu. W latach 90. nikt nie miał odwagi powiedzieć „nie” ani „tak”. Powstawały spółki, które miały budować elektrownie, trwały i trwają prace środowiskowe, ale brakuje kropki nad „i”. Najbliżej jest obecny rząd.
Małe reaktory chce stawiać Orlen (chociaż amerykański producent dopiero je certyfikuje). Wydaje się, że budowa elektrowni atomowej nas przerasta: pod względem finansowym (40 mld zł – mniej niż wiatraki, ale na wiatraki łatwiej zdobyć finansowanie w „zielonych czasach”), logistycznym i technologicznym. Nie mamy kadr, nie mamy doświadczenia, nie mamy nawet składowiska odpadów.
Klimat dla atomu chyba się zmienia. Po katastrofie w Fukushimie kraje zamykały swoje elektrownie atomowe. Teraz otwierają i planują nowe. W Europie również trwa dyskusja, czy atom może być uznany jako źródło czystej energii. Według Ministerstwa Klimatu i Środowiska (stan na listopad 2021 r.) na świecie w budowie znajduje się kolejnych 53 bloków energetycznych, a około 100 jest planowanych.
Światowe zdolności do produkcji energii elektrycznej w siłowniach jądrowych nieznacznie rosną, ponieważ większe reaktory są włączane do sieci, a wycofywane są jednostki o mniejszej mocy. Udział energetyki jądrowej w światowym bilansie energetycznym od pięciu lat utrzymuje się na podobnym poziomie i w 2020 r. wyniósł 10,2%. Dla porównania w 2005 r. było to 16%.
Czy prąd z atomu byłby tani? Tak jak w przypadku wiatraków na morzu – nie od razu. Budowa elektrowni atomowej to na tyle ogromna inwestycja, że znowu musieliby się na nią zrzucić podatnicy.
Podwyżki cen prądu? Transformacja energetyczna będzie nas drogo kosztować
Czyli jeśli chodzi o ceny prądu, to jakbyśmy się nie ustawili, wiatr będzie nam wiał w oczy i czekają nas podwyżki cen energii. Z jednej strony z powodu przywiązania do węgla, a z drugiej strony z powodu kosztów wyjścia z tego stanu. Można próbować ograniczać wzrost kosztów wydatków na energię w skali mikro, czyli ograniczając zużycie, korzystać z własnych źródeł. Ale w skali kraju nie jest to możliwe. W rozwiniętej gospodarce nie da się funkcjonować bez energii.
źródło zdjęcia: PixaBay/Unsplash