„Dług publiczny jest lepszy niż dług prywatny, bo jest tańszy i można go zaciągnąć więcej” – mówią zwolennicy tzw. nowej ekonomii. „Więcej, a nawet bez ograniczeń” – zachęcają inni. „Lepiej, że zadłuża się państwo, niż mieliby się zadłużać obywatele” – dodają. A tymczasem oprocentowanie polskich obligacji skarbowych wystrzeliło w kosmos. Państwo musi płacić za nowy dług już prawie 8% w skali roku! Czy to się może dobrze skończyć? Co mówi nam o tym historia?
Dług publiczny to bardzo ważne narzędzie polityki fiskalnej państwa. Dzięki dodatkowym środkom na inwestycje zwiększa się konkurencyjność i potencjał kraju, co może w przyszłości zaowocować wzrostem gospodarczym. W ostatnich latach pokusa postawienia na dług publiczny była najprawdopodobniej największa w historii polskiej gospodarki.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Dzięki rekordowo niskim stopom procentowym dodatkowe finansowanie było tanie, a inflacja sprawiała, że dług szybko się dewaluował, co oznaczało, że łatwiej go spłacać. To były idealne warunki do zaciągania nowych zobowiązań, przynajmniej w krótkiej perspektywie. Dlatego cały świat, a w tym Polska, zadłużał się na potęgę.
Ale pojawił się problem: inflacja wyrwała się spod kontroli i trzeba było zacząć podwyższać stopy procentowe, aby z nią walczyć. Wyższe stopy procentowe to wyższe koszty obsługi zadłużenia. W Polsce główna stopa procentowa NBP poszybowała w ciągu trzech kwartałów z 0,1% do 6%. Stawka WIBOR, czyli cena pieniądza w handlu między bankami, przekracza już 7%. A rentowność polskich obligacji 10-letnich – czyli żądane przez inwestorów oprocentowanie – zbliża się już do 8% w skali roku. We wtorek przez moment nawet sięgnęło 8,1%!
To oznacza, że tani dług przestał być tani i łatwo dostępny – skoro inwestorzy żądają wysokiego procentu, to znaczy, że nie walą do nas drzwiami i oknami. W budżecie państwa na ten rok – opiewającym na 550 mld zł – zapisano koszty obsługi zadłużenia na poziomie 26 mld zł odsetek, ale już wiadomo, że realnie będzie to 50 mld zł w tym roku i 70-80 mld zł w przyszłym. Patrząc w długiej perspektywie na wykres – koszty obsługi polskiego zadłużenie wystrzeliły do obszarów, których nie widzieliśmy od ponad 20 lat. A jesteśmy dzisiaj znacznie bardziej zadłużeni niż kiedyś.
To przestaje być zabawne, gdy 15% wszystkich pieniędzy, które ściągasz z podatków, musisz oddawać na odsetki od zadłużenia. Polskie zadłużenie w relacji do PKB nie jest jeszcze bardzo wysokie (wynosi 60% wartości tego, co wspólnie przez rok wytwarzamy), ale nominalnie jest już wysokie – 1,5 biliona złotych. Czas postawić bolesne pytanie. Czy państwo może się bezkarnie zadłużać się w nieskończoność?
Pytanie nie jest od czapy, bo tylko w tym roku państwo musi wykupić obligacje warte 90 mld zł i zamienić je na nowe, wyżej oprocentowane. W ciągu najbliższych czterech-pięciu lat będziemy musieli wykupić (a więc i zamienić na nowe) obligacje o wartości prawie 800-900 mld zł.
Ile wynosi nasz dług publiczny?
W polskiej konstytucji mamy zapisaną tzw. regułę zadłużenia, która definiuje maksymalny próg długu publicznego. Według tej reguły nasz maksymalny poziom zadłużenia nie może przekroczyć 60% produktu krajowego brutto. Obecnie nasz dług mniej więcej tyle wynosi (część jest „schowana” w Banku Gospodarstwa Krajowego i Polskim Funduszu Rozwoju). Kwota naszego zadłużenia stale rośnie na skutek corocznego deficytu budżetowego. W roku 2020 wyniósł on ok. 85 mld zł, w 2021 r. – 26 mld zł. W 2022 r. jest szacowany ja jakieś 30 mld zł.
Oficjalny dług publiczny nie pokazuje jednak całego zadłużenia Polski (czyli tego, jakie pieniądze pożycza w naszym imieniu rząd). Pomija między innymi dług ukryty, czyli świadczenia emerytalne, jakie kraj będzie musiał wypłacić obywatelom w przyszłości. A to kwota niemała.
Czytaj też: Dług Polski sięga zenitu. Czas wezwać imigrantów na pomoc? (subiektywnieofinansach.pl)
Czytaj też: Donald Tusk chce przejąć władzę w Polsce. I oskarża prawicę o 3D: dług, daniny, drożyzna
Choć każdemu z nas ZUS pobiera część pensji na poczet przyszłej emerytury, to te pieniądze nie są nigdzie odkładane. Trafiają one od razu do obecnych emerytów, zaś nasze emerytury będą finansowane dopiero ze składek kolejnych pokoleń lub dodatkowego długu. Biorąc pod uwagę starzejące się społeczeństwo i niski wiek emerytalny, to raczej dodatkowy dług będzie głównym źródłem finansowania.
W 2015 r. Bruksela zobowiązała wszystkie kraje do wyliczenia oraz opublikowania poziomu długu ukrytego. W przypadku Polski wyniósł on 300% PKB, czyli pięciokrotność długu jawnego.
W ramach walki z pandemią, za pomocą Polskiego Funduszu Rozwoju i Banku Gospodarstwa Krajowego, nasz kraj wyemitował 170 mld zł nowego długu w postaci obligacji. Kwoty te nie zostały ujęte w budżecie, a dzięki tej operacji Polska nie przekroczyła maksymalnego progu zadłużenia. W oficjalnym budżecie nie są ujmowane też wydatki jednostek samorządu terytorialnego i wielu funduszy powoływanych na konkretne cele.
Te wszystkie zabiegi Ministerstwa Finansów sprawiają, że Polska zajmuje w całej Unii Europejskiej pierwsze miejsce wśród dużych krajów z najbardziej nieprzejrzystymi finansami publicznymi. Wyprzedza nas tylko Cypr. Szacowana luka między budżetem „oficjalnym” a tym całościowym wyniosła w 2020 r. ok. 100 mld zł. W 2022 r. jest szacowana na 200-250 mld zł.
Czy dług publiczny może rosnąć w nieskończoność?
Teoretycznie limit, którego nie powinniśmy przekraczać, to 60% PKB. Ale przecież PKB to zmienna wartość, która w czasach dobrej koniunktury powinna stale rosnąć. PKB rośnie nie tylko wskutek większego poziomu inwestycji czy konsumpcji, ale też z powodu coraz wyższych cen. Właśnie dlatego połączenie niskich stóp procentowych i wysokiej inflacji to idealne rozwiązanie dla populistycznych rządów. Kredyt jest nisko oprocentowany, a dodatkowo jego realna wartość maleje w czasie. A dług publiczny mniej boli. Fajnie, ale…
Jak jednak pokazuje historia wielu krajów, nie można się zadłużać w nieskończoność. Kilka lat temu niewypłacalna okazała się Grecja. I choć jeszcze w latach 80. dług Grecji wynosił poniżej 50% PKB, to wzrastał on bardzo szybko m.in. za sprawą populistycznych rządów. W Grecji wprowadzono trzynastki i czternastki, niższy wiek emerytalny (skąd my to znamy?) i wiele innych socjalnych świadczeń. Swoją drogą ‘czternasta emerytura’ została wprowadzona tylko w dwóch krajach na świecie – w Grecji i Polsce.
Dług publiczny Grecji
Grecy przez długi czas ukrywali faktyczny poziom zadłużenia i przekazywali nieprawdziwe dane dotyczące swojej sytuacji finansowej do Komisji Europejskiej. To z kolei trochę przypomina „ukrywanie” długu publicznego w funduszach i instytucjach, które zadłużają się w naszym imieniu, choć już poza kontrolą obywateli i parlamentu.
W latach 2010–2015 Grecja otrzymała od Unii Europejskiej łącznie ok. 240 mld euro w ramach pakietów pomocowych. To jednak miało swoją cenę. Kraj zmuszony był do wprowadzenia programu oszczędnościowego, który zakładał m.in. obniżenie wynagrodzenia pracowników państwowych, obniżenie emerytur, podwyższanie podatków, prywatyzację wielu przedsiębiorstw, podwyższenie wieku emerytalnego, obniżenie płacy minimalnej, ograniczenie wydatków budżetowych i wiele innych.
W raporcie „Zagrożenia nadmiernego długu publicznego” przygotowanego przez Instytut Odpowiedzialnych Finansów możemy przeczytać, że tylko w latach 2009-2010 MFW uratował 21 państw przed bankructwem. Z kolei niewypłacalność została ogłoszona w ciągu ostatnich 200 lat aż przez 170 krajów.
Tak zbankrutował jeden z 10 najbogatszych krajów świata
Jednym z najbardziej spektakularnych przypadków bankructw państwowych jest Argentyna, która w swojej historii zbankrutowała już 9 razy. W tym trzy ostatnie plajty miały miejsce w ciągu ostatnich 20 lat. Finansowy upadek Argentyny jest o tyle ciekawy, że jeszcze na początku XX w. kraj ten należał do 10 najbogatszych państw na świecie.
Czynników odpowiedzialnych za pogorszenie się sytuacji w Argentynie jest wiele. Gospodarka kraju oparta jest na eksporcie zboża, a więc spadek jego cen za każdym razem uderza w finanse tego kraju. Problemem jest też brak spójnej polityki i wizji rozwoju kraju. Każdorazowo zmieniający się rząd wprowadza nowe priorytety. Bloomberg obliczył, że od 1988 r. argentyńskie przepisy podatkowe zmieniły się aż 80 razy. W takiej niestabilności ciężko o długoterminowe inwestycje.
Ponadto Argentyna bardzo długo utrzymywała sztywny kurs 1:1 peso do dolara, co doprowadziło do załamania eksportu. Problemem Argentyny jest tez mała liczba inwestycji zagranicznych. Ciężko jednak przyciągnąć inwestorów do kraju, który co chwilę ogłasza bankructwo. Do finansowej katastrofy Argentyny z pewnością przyczyniły się tez nadmierne wydatki na świadczenia socjalne. Aż połowa Argentyńczyków żyje ze środków budżetowych.
Dług publiczny Argentyny
Niezależnie od ostatecznej przyczyny upadku Argentyny, ta sytuacja jasno pokazuje, że zadłużanie się w nieskończoność nie jest możliwe. W końcu nadchodzi moment, w którym dalsze spłacanie zadłużenia staje się niemożliwe. Nawet tak bogaty kraj jak XX-wieczna Argentyna może stać się bankrutem, jeśli prowadzi nieodpowiedzialną politykę gospodarczą.
Bankructwo państwa przez wiele osób jest bagatelizowane. W przeciwieństwie do upadku firmy, kraj nie znika z mapy i nadal jakoś funkcjonuje. Jednak sytuacja obywateli może zmienić się drastycznie. Tak właśnie stało się w przypadku Argentyńczyków. Obecnie ponad jedna trzecia z nich żyje w ubóstwie, zaś inflacja wynosi prawie 60% rocznie. Waluta kraju nie ma żadnej wiarygodności.
Być naftowym mocarstwem i zbankrutować? Im to się udało
Spektakularną historię upadku przeżyła też Wenezuela, która również należała w ubiegłym wieku do najbogatszych krajów na świecie, przed wszystkim dzięki sprzedaży ropy. Szczytowe zyski Wenezuela osiągała w latach 70. To właśnie wtedy kraj (prezydentem był wtedy Carlos Perez) wydawał miliardy dolarów na różne, często zbędne, projekty i zadłużał się na masową skalę, żeby finansować populistyczne programy socjalne.
Dzięki dolarom ze sprzedaży ropy Wenezuela zamykała firmy produkcyjne i przemysłowe, bo taniej było sprowadzać wszystko z zagranicy niż produkować w kraju. Pełne uzależnienie od ropy szybko się jednak odbiło czkawką. Gdy w latach 80. ceny ropy poleciały w dół, kraj wpadł w kryzys zadłużenia. Jeszcze w roku 1960 zadłużenie Wenezueli wynosiło raptem 5% PKB, w roku 1989 było to 90% PKB, a obecnie – 350% PKB. W kraju wprowadzono drastyczne reformy, żeby móc uzyskać pożyczkę od MFW, co jeszcze bardziej pogorszyło niewesołą już wtedy sytuację obywateli.
Przez kolejne lata kraj pogrążony był w chaosie i korupcji. Żaden z kolejnych rządów nie wyciągnął kraju z kryzysu. W 2021 r. inflacja w tym kraju wynosiła… 5500%, w sklepach brakuje podstawowych produktów. Blisko połowa Wenezuelczyków nie jest w stanie zaspokoić swoich potrzeb żywieniowych, a wskaźnik śmiertelności niemowląt wynosi 30%.
W jaki sposób kraj bankrutuje? Kryzys zaufania
Bankructwo kraju oznacza, że nie jest on w stanie już dłużej regulować swoich zobowiązań. W stabilnych czasach i przy wzroście gospodarczym oprocentowanie obligacji jest stosunkowo niskie, a inwestorzy zagraniczni stale je skupują jako pewne aktywa finansowe. Obligacje, dla których zbliża się termin zapadalności, są rolowane, a te nowo wyemitowane również są niskooprocentowane, więc nie stanowią krytycznego obciążenia dla budżetu. Problem pojawia się, gdy wydarzy się coś, co wzbudzi w inwestorach kryzys zaufania.
Podczas kryzysu zaufania do takiego kraju inwestorzy oczekują wyższego oprocentowania obligacji. Państwo musi płacić wyższe odsetki, a więc pieniędzy na wydatki publiczne i inwestycje jest mniej. To wszystko może doprowadzić do pogorszenia się sytuacji gospodarczej, a w konsekwencji do kryzysu przychodów podatkowych i jeszcze większego problemu ze spłatą zadłużenia.
Ryzyko niewypłacalności nie musi się zdarzyć z winy zadłużonego kraju. Wystarczy, że w globalnej gospodarce wydarzy się coś, co doprowadzi do zwiększonej awersji inwestorów do ryzyka. W takiej sytuacji zawsze obrywają kraje rozwijające się, a Polska cały czas jest tak postrzegana.
To z kolei prowadzi do wstrzymania napływu kapitału zagranicznych inwestorów. Zaczyna więc brakować środków na refinansowanie długu. Wtedy takie państwo, chcąc zachęcić inwestorów do do zakupu obligacji, podnosi oprocentowanie. Jeśli w tym samym czasie, z jakiś przyczyn, nastanie spowolnienie gospodarcze, może dojść do finansowej tragedii.
Czy Polska może zbankrutować? Dług publiczny mamy mały, ale…
Nasz dług to 60% w relacji do PKB. Na tle całej Europy ten wynik nie wygląda aż tak źle. Jeśli jednak porównamy się do krajów spoza strefy euro, to ze swoim poziomem zadłużenia zajmujemy 3. miejsce. Dodatkowo należymy do krajów o dość wysokim poziomie kosztów obsługi długu.
Ponad połowa krajów (51,7%) przechodzących kryzysy niewypłacalności w latach 1970–2008 miała zadłużenie zewnętrzne na poziomie niższym niż 60% PKB. W przypadku państw rozwijających się kryzys zadłużenia występuje przy dużo niższych poziomach zadłużenia. Przykładowo Rumunia w 2010 r. zwróciła się do MFW i Komisji Europejskiej o pomoc, gdyż miała problemy z regulacją swoich zobowiązań. Wówczas relacja długu do PKB wynosiła zaledwie 30%.
Państwa rozwinięte są w dużo lepszej sytuacji, głównie z uwagi na dużo wyższy poziom zaufania inwestorów oraz zbudowany kapitał. Idealnym przykładem jest Japonia z najwyższym poziomem zadłużenia na świecie – 223% PKB. Jednak większość długu Japonii emitowana jest w jenach i jest on kierowany do krajowych inwestorów. W Polsce też ten udział rośnie, już prawie dwie trzecie długu państwowego jest w rękach krajowych inwestorów.
W Japonii znaczna część obligacji skupowana jest przez bank centralny, ponadto jen jest walutą rezerwową. Kraj nie jest więc uzależniony od zagranicznych wierzycieli. Na taką sytuację Japonia może sobie pozwolić dzięki dużej wiarygodności, dzięki odpowiedniej polityce gospodarczej oraz zasobności krajowego kapitału.
Co będzie, gdy Polska się wyludni i przegra wyścig technologiczny?
Obecnie nie mamy szczególnych powodów do obaw o kondycję naszej gospodarki. Na tle Europy bardzo dobrze przeszliśmy przez kryzys wywołany pandemią. Bezrobocie należy do najniższych w Europie. Mimo wszystko w dłuższej perspektywie możemy znaleźć kilka zagrożeń.
Polska to jedno z najszybciej starzejących się społeczeństw w Unii. Prognozuje się, że do 2050 r. z rynku zniknie ok. 6 mln osób aktywnych zawodowo. Będziemy mieli więc mniej osób, które będą ponosiły koszty nadmiernego długu. Nie wiadomo, kto wtedy będzie się składał na przyszłe emerytury.
Nasza gospodarka nie należy też do najbardziej innowacyjnych. Wydatki na badania i rozwój należą do najniższych w Unii Europejskiej, a wiele prac ma charakter odtworzeniowy. Na niski poziom bezrobocia mają też wpływ zagraniczni inwestorzy, którzy w naszym kraju otwierają fabryki dla pracowników fizycznych oraz biurowce dla pracowników umysłowych.
Z obecną polityką rządu, który określa Brukselę mianem okupanta i straszy wypowiedzeniem koncesji zagranicznemu inwestorowi, możemy być postrzegani jako kraj coraz mniej stabilny. Jeśli w przyszłości będą pojawiały się podobne sytuacje, to w obawie o swoje pieniądze inwestorzy mogą wstrzymywać się z nowymi inwestycjami lub, w skrajnej sytuacji, przenosić swoje zakłady do bardziej stabilnych, a często i tańszych krajów.
Czytaj też: Polska zyskała czy straciła na obecności w UE? Czy Polexit się opłaci? (subiektywnieofinansach.pl)
Czy Polska może zbankrutować? W najbliższej przyszłości raczej nie, ale historia Argentyny czy innych krajów pokazuje, że nawet bogactwo nie jest dane na zawsze. Pozytywnym aspektem tematu naszego zadłużenia jest fakt, że w ostatnich latach zmniejszył się poziom zadłużenia Skarbu Państwa względem inwestorów zagranicznych.
Komisja Europejska: polski dług publiczny zbyt „strukturalny”
Jeszcze przed wybuchem pandemii Komisja Europejska zauważyła niepokojący trend w naszych finansach, a konkretnie – wzrastający poziom deficytu strukturalnego. Jest to deficyt „oczyszczony” z efektów bardzo dobrej koniunktury i jednorazowych dochodów, a więc pokazuje on, na ile wydatki publiczne mają pokrycie w trwałych dochodach.
W 2019 r. jego poziom wzrósł do 3%, dlatego Komisja Europejska rekomendowała Polsce wzrost wydatków o nie więcej niż 4,2% i redukcję deficytu strukturalnego o 0,6%. Tymczasem wydatki wzrosły o 10%, czyli o 40 mld zł więcej, niż rekomendowała KE, a deficyt o 1% PKB (30 mld zł więcej niż rekomendacja KE).
Komisja Europejska planowała wobec Polski wszcząć procedurę nadmiernych odchyleń (significant deviation procedure), w ramach której bada się, czy kraj nie ma zbyt wielu wydatków niepokrytych trwałymi dochodami. Wybuch pandemii uchronił nas jednak przed tą procedurą.
Gdyby nad Polską zawisło widmo bankructwa, prawdopodobnie moglibyśmy liczyć na to, że również i nam Unia nie pozwoli upaść. Jesteśmy w końcu ważnym partnerem handlowym dla kluczowych europejskich gospodarek i mamy strategiczne położenie geograficzne. Jak jednak pokazuje przykład Grecji, koszt takiej pomocy może być wysoki – i zapłacą go najbiedniejsi obywatele.
Dług publiczny sam w sobie nie jest zły, bywa wręcz konieczny do rozwoju gospodarczego. Kluczowe jednak, żeby mieć nad nim kontrolę i żeby wydatki finansowane zadłużeniem służyły rozwojowi kraju. To, czy w Polsce tak jest, pozostaje dyskusyjne.
źródło zdjęcia tytułowego: Ibrahim Boran/Unsplash