Tuż przed weekendem posłowie przegłosowali podwyżki dla siebie. A także dla prezydenta (i jego żony), premiera, ministrów oraz szefów województw, miast i gmin. Czy to kolejny skok polityków na kasę? Ile musisz pracować na pensję polityka? Ile powinien zarabiać ktoś, kto pomaga rządzić Polską? Ile dziś wynosi realna dniówka posła? Czy żona prezydenta powinna mieć pensję? Liczymy!
Ogromną dyskusję wzbudził pomysł, by w czasie największego kryzysu gospodarczego od 30 lat politycy otrzymali spore podwyżki pensji. Znacznie więcej ma zarabiać premier, ministrowie i ich zastępcy, prezydent (pensję ma też dostawać jego żona), a także posłowie i senatorowie. Podwyżki będą też przysługiwały ludziom, którzy rządzą miastami, gminami i województwami.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ponieważ politycy chwilowo nie muszą obawiać się gniewu elektoratu (najbliższe wybory dopiero za trzy lata), pomysł szybko stał się ciałem i ustawa została przegłosowana przez posłów. Teraz jest w Senacie, a potem zapewne wróci do Sejmu i zostanie „przyklepana” przez prezydenta.
Efekt prac posłów jest na razie taki, że…
>>> prezydent ma zarabiać ok. 26.000 zł miesięcznie brutto, czyli 18.500 zł na rękę – w skali roku nieco ponad 220.000 zł na czysto. To prawie dwa razy więcej, niż ma teraz.
>>> żona prezydenta ma zarabiać ok. 18.000 zł miesięcznie brutto, czyli 15.300 zł na rękę – w skali roku nieco ponad 180.000 zł na czysto
>>> premier ma zarabiać 22.000 zł brutto miesięcznie, a ministrowie 18.000 zł brutto miesięcznie. Na rękę wychodzi 15.000-16.500 zł na rękę, a w skali roku – 180.000-200.000 zł na czysto. To mniej więcej dwa razy tyle, co do tej pory
>>> szefowie województw mają zarabiać po 15.000 zł brutto, szefowie miast po 14.000 zł brutto, a szefowie powiatów – mniej więcej 11.500 zł brutto miesięcznie. Wychodzi 8.500-11.000 zł na rękę w skali miesiąca oraz 100.000-130.000 zł w skali roku na czysto
>>> posłowie i senatorowie mają zarabiać po 12.600 zł miesięcznie brutto, czyli 9.300 zł miesięcznie na rękę. Doliczając nie opodatkowaną dietę w wysokości jednej czwartej uposażenia podstawowego (3.100 zł miesięcznie) otrzymujemy wynagrodzenie rzędu 12.500 zł miesięcznie i 150.000 zł rocznie na czysto. To jakieś 40-50% podwyżki pensji.
Jak powinniśmy im płacić za rządzenie nami? Czy zasługują na podwyżki?
My tu na „Subiektywnie o finansach” też lubimy dobre pieniądze, natomiast nie lubimy populizmu, dlatego nie potępiamy w czambuł wszystkich pomysłów, by dawać podwyżki ludziom, którzy współzarządzają naszym wspólnym majątkiem (czy to na poziomie centralnym, czy lokalnym) oraz całym krajem.
Wydaje nam się natomiast, że funkcje czysto polityczne powinny być sprawowane w zamian za niewielkie wynagrodzenie, bo do władzy nie powinno iść się dla pieniędzy, tylko po to, żeby zrobić dla ludzi coś dobrego. To powinien być raczej ryczałt w postaci zwrotu kosztów przerwanej kariery zawodowej, a nie pieniądze, dzięki którym polityk po kilku latach sprawowania urzędu byłby ustawiony na całe życie.
Polityka nie powinna przyciągać „gołodupców”, którzy chcieliby dzięki niej poprawić sobie jakość życia, lecz ludzi już zamożnych, którzy nie potrzebują pieniędzy, tylko być zapamiętanymi jako ci, którzy zrobili coś dobrego dla Polaków.
Nie uważamy też, by pensje rządzących miały zależeć od jakości ich pracy, bo tę oceniają – mniej lub bardziej sprawnie i logicznie – wszyscy Polacy, wybierając swoich przedstawicieli na ważne funkcje państwowe. Płace powinny być ustalane według sztywnego algorytmu, przywiązanego do funkcji, a nie w zależności od konkretnej osoby.
Uważamy za to, że wynagrodzenia za sprawowanie funkcji w rządzie, parlamencie, samorządzie oraz różnych pałacach powinny być uzależnione od tego, jak decyzje władzy wpływają na życie ludzi. A więc: jeśli wszystkim żyje się lepiej, rządzący powinni dostawać „prowizję” od tego dobrobytu. A jeśli żyje się gorzej, to ich zarobki powinny spadać.
Prezydent i premier zarobią w miesiąc tyle, ile wynosi najczęściej wypłacana pensja przez… rok. Czy to nie lekka przesada?
Ten ostatni warunek jest de facto spełniony, bo nowa „siatka płac” władzy jest oparta na wynagrodzeniach sędziów Sądu Najwyższego, a te z kolei zależą od średniej krajowej. Sędzia Sądu Najwyższego zarabia 4,1-krotność średniej pensji krajowej w największych przedsiębiorstwach – na dziś prawie 20.000 zł.
W przypadku prezydenta nową pensję określono na poziomie 1,3-krotności pensji sędziego „najwyższego” (czyli 5,3-krotności średniej krajowej). Jego żona ma zarabiać 0,9-krotność „sędziowskiej bazy”, czyli 3,7-krotność średniej krajowej, zaś premier – 1,1-krotność „sędziowskiej bazy”, czyli 4,5-krotność średniej krajowej. W przypadku parlamentarzystów ów przelicznik został ustalony na 0,6-krotność „sędziowskiej bazy”, czyli realnie 2,6-krotność średniej krajowej.
Ludzie, którzy rządzą krajem, mają więc generalnie zarabiać od 2,5-krotności tego, co teoretycznie przytula przy kasie przeciętny Polak do 5-krotności tej średniej. Nie wygląda to szczególnie kontrowersyjnie, ale moim zdaniem owa średnia krajowa to całkiem błędny punkt odniesienia.
Jeśli mówimy o politykach, wybieranych spośród ludzi, to punktem odniesienia do oceny ich wynagrodzeń nie powinna być średnia pensja w największych firmach, ale najczęściej wypłacana pensja w całym kraju, uwzględniając małe firmy, samozatrudnionych i rolników. Najczęściej wypłacana w Polsce pensja to 1.760 zł na rękę. Zaś poziom wypłaty, który dzieli Polaków dokładnie po połowie, wynosi 3.010 zł netto miesięcznie.
Biorąc pod uwagę najczęściej wypłacaną pensję w kraju prezydent będzie zarabiał jej 10-krotność, jego żona mniej więcej 7,5-krotność, premier – 9-krotność, a posłowie – 5-krotność. Krótko pisząc: przedstawiciele Narodu, wybrani przez nas samych do sprawowania władzy, wskutek podwyżki przez miesiąc-dwa zarobią tyle, ile najczęściej Polak zarabia przez rok. Czy to sprawiedliwe?
Poseł nie zarabia kokosów, ale też mało pracuje. Jego realna dniówka: nawet 2.000 zł! Podwyżki pensji bulwersują
Szczególnie ciekawą sytuację mamy w przypadku posłów, którzy – najogólniej rzecz ujmując – nie odbijają codziennie karty na zakładzie. Patrząc na kalendarium posiedzeń plenarnych widzę, że na sali posiedzeń posłowie spędzą raptem 45 dni z 260 dni pracujących w roku. Ale trzeba by do tego dodać jeszcze jeden dzień w każdym tygodniu na czytanie papierów oraz jeden dzień w tygodniu, gdy poseł powinien być dostępny dla swoich wyborców. Są też posiedzenia komisji sejmowych (nie zawsze tylko w czasie sesji plenarnych parlamentu).
Wyjdzie więc jakieś 150 dni pracy netto. W nowej siatce płac mamy wynagrodzenie parlamentarzysty na poziomie mniej więcej 150.000 zł rocznie na czysto. Oznacza to, że dzień pracy posła lub senatora jest wyceniany przez niego samego (bo to przecież Sejm zatwierdził podwyżki dla posłów) na jakiś 1.000 zł. A jeśli poseł nie jest pracowity i niewiele robi poza posiedzeniami plenarnymi Sejmu, to wyjdzie nawet 2.000 zł dniówki. Więcej o poselskiej dniówce pisałem w tym artykule.
Czy to nie lekka przesada? Czy oni są rzeczywiście aż tacy mądrzy, żeby brać 1.000-2.000 zł za każdy dzień pracy, gdy niemała część Polaków musi na takie pieniądze pracować przez pół miesiąca albo i dłużej?
Czytaj też: Polacy powiedzieli, ile ich zdaniem powinien zarabiać poseł
Czy polityk powinien pracować za grosze? Dlaczego nie?
Funkcję prezydenta, premiera i wicepremiera, ministra, posła oraz senatora powinni piastować ci, którzy już są syci, osiągnęli w życiu sukces, zarobili pieniądze, sprawdzili się w biznesie, zaś polityka ma być zwieńczeniem ich kariery. Człowiek, który chce rządzić Polską, powinien mieć już miliony na koncie i dylematy typu „jak związać koniec z końcem” nie powinny go rozpraszać.
Dlatego wynagrodzenia posłów i senatorów ściąłbym do jedno-dwukrotności „środkowej” pensji w Polsce. 6.000 zł miesięcznie to taki rozsądny ryczałt na swobodne sprawowanie funkcji w sytuacji, gdy taki człowiek ma zapewnione darmowe mieszkanie i poruszanie się po kraju oraz pieniądze na prowadzenie biura parlamentarnego. Chodzi o to, żeby nie dokładał do interesu.
Słyszałem posła Zjednoczonej Prawicy, który mówił, że ma czwórkę dzieci i nie będzie miał problemu z przeznaczeniem podwyżki wynagrodzenia na bieżące potrzeby, bo utrzymanie rodziny przy warszawskich cenach kosztuje górę grosza. Ma rację. Ale skoro ten poseł nie osiągnął statusu materialnego pt. „rentier”, to nie powinien być posłem, bo ma ważniejsze sprawy na głowie, niż zbawienie Narodu.
Członkowie rządu? Prezydent? Ich powinna dotyczyć ta sama zasada. Do rządu – na premiera lub ministra – idziesz wtedy, gdy masz pomysł na Polskę, albo na ten jej wycinek, na którym się znasz. Pokazałeś już, że się na czymś znasz, zarobiłeś pieniądze, masz z czego żyć i to jest twój bilet do rządu. Pensje premiera i ministrów powinny być takie, jak zwykłych Polaków. Bo to służba.
A groźba korupcji? Cóż, jeśli oni będą zarabiali tyle, co przeciętny Polak, to nikt nie pójdzie do rządu po to, żeby kraść. Korupcjogenna atmosfera pojawia się wtedy, gdy w rządzie zarabia się na tyle dobrze, że można tam iść po to, by ustawić się w życiu, a jednocześnie na tyle słabo, że łatwo cię przekupić.
Ministra, który zarabia 15.000 zł można próbować kupić dwoma milionami. Takiego, który zarabia 3.000 zł – nie da się kupić, bo on już te miliony musi mieć, skoro poszedł pracować do rządu za takie pieniądze.
Żona prezydenta? Powinna zarabiać tyle, ile zarabiała zanim musiała wszystko rzucić, by zająć się wspieraniem prezydentury męża. Zresztą mąż prezydentki również powinien podlegać tej samej zasadzie. Należy takiej osobie zrekompensować niedogodności, ale nie powinna się z tego powodu dorabiać.
Ale jest i druga filozofia, która odwołuje się do odpowiedzialności za ogromne pieniądze i wspólny majątek Polaków oraz do tego, że polityk – zwłaszcza taki, jak prezydent, czy premier – jest w pracy przez cały czas i w każdej sekundzie reprezentuje kraj. Ta odpowiedzialność powinna być uczciwie wynagradzana. Czy rzeczywiście?
Kiedy amerykański magazyn Money poprosił ekspertów od wynagrodzeń dla kadry kierowniczej o zaproponowanie godziwej rekompensaty dla pierwszej damy w Stanach Zjednoczonych, eksperci uznali, że najlepszym punktem odniesienia powinna być pensja dyrektora zarządzającego w firmie. Oszacowali, że pierwsza dama powinna zarabiać 287.000 dolarów rocznie, czyli mniej więcej sześć razy tyle, ile zarabia przeciętny Amerykanin.
Inna sprawa, że trzeba by takiej pierwszej damie zrobić jakiś zakres obowiązków, bo ta, którą mamy ostatnio, raczej nie kwapi się do wykonywania jakichkolwiek funkcji „pierwszodamowych”.
W Niemczech pensja kanclerska wynosi ok. 230.000 euro rocznie, czyli sześć razy tyle, ile zarabia przeciętny Niemiec. W USA prezydent Trump zarabia ponad 300.000 dolarów rocznie, mimo że wcale by nie musiał. A premier Singapuru inkasuje 2,2 mln dolarów rocznie. Tutaj więcej o siatce płac dla parlamentarzystów w tym kraju.
Pracujesz w ministerstwie albo w ważnym urzędzie? Zarabiaj 10 razy tyle, co Polak-szarak
A ludzie zatrudnieniu w ministerstwach i urzędach? To powinni być już ludzie merytoryczni, a nie politycy. Najwybitniejsi fachowcy, których trudno byłoby podkupić. Wybierać się ich powinno w konkursach prowadzonych przez niezależne organizacje. Wiem, że bredzę, bo dziś to wygląda dokładnie na odwrót. Ale piszę tylko jak ma być.
Ponieważ za wszystko płacą podatnicy, to taki wiceminister, dyrektor departamentu albo pracownik ministerstwa lub urzędu musi spełnić określone warunki – np. żeby zostać wiceministrem musisz przez co najmniej kilka lat zarządzać dużym zespołem ludzi, mieć wykształcenie, doświadczenie i potwierdzone certyfikatami umiejętności (zobaczcie jakie są wymogi by być prezesem banku). Podatnicy ci dobrze zapłacą, ale nie możesz być człowiekiem z przypadku.
Dobrze zapłacą. Czyli ile? Sprawa jest prosta jak drut – trzeba mieć oficjalną siatkę płac, w której punktem wyjścia będzie mediana krajowa, czyli wspomniane już wyżej 3.000 zł miesięcznie na rękę. Kluczowy urzędnik powinien zarabiać 10-krotność tej sumy, a jego podwładny – np. 8-krotność. A jego podwładny – 6-krotność.
Im lepiej zarabiał będzie przeciętny Polak, tym lepiej będzie urzędnikom, którzy nasz kraj „oliwią”. Ale liczba urzędników też musi być limitowana. To musi być wysoko opłacana elita, a nie zawód dla pomagierów polityka.
Jaka powinna być różnica między pensją „zarządzającego”, a zwykłą?
Jasne, nawet 10-krotność średniej krajowej nie daje gwarancji, że dobry fachowiec będzie chciał być wysokim urzędnikiem. Prezes banku zarabia dziś 300-krotność tego, co przeciętny pracownik w tym banku. Wiceprezes niewiele mniej. Ale dyrektor zarządzający już „tylko” 15-20 razy więcej. Jak sprawić, by ta 10-krotność średniej krajowej wystarczyła dla pozyskania do zarządzania państwem dobrych ludzi?
Cóż, pewnie warto byłoby popracować nad wypłaszczeniem drabinek płacowych, także w sektorze prywatnym. Na Uniwersytecie Chulalongkorn w Tajlandii kilka lat temu przeprowadzono badania, z których wynika, że społeczeństwo chciałoby, by prezes firmy zarabiał 10-krotność średniej pensji zwykłego pracownika. W krajach skandynawskich ludzie mówią, że wystarczyłaby 5-krotność. Rzecz w tym, że to nie społeczeństwo, a akcjonariusze ustalają pensje prezesów. A zarządy – pensje najcenniejszych pracowników.
Średnio na świecie przelicznik ten wynosi 100 (w USA – 300, w Niemczech – 150-200, w Skandynawii – 50-75). Czyli przeciętny prezes w przeciętnej firmie zarabia 100-krotność pensji zwykłego pracownika. Peter Drucker, ceniony ekonomista i konsultant w największych firmach twierdzi, że problemy zaczynają się, gdy pensja prezesa jest 20-krotnie wyższa od przeciętnej.