To zaczyna przypominać jakiś energetyczny horror. Giełdowa cena uprawnień do emisji jednej tony CO2 osiąga historyczne szczyty i za chwilę przebije psychologiczny poziom 30 euro. To poziom, o którym jeszcze rok temu nikomu się nie śniło. Dla polskich producentów prądu oznacza to miliardowe wydatki. Jak mogą się odbić na cenach prądu w przyszłości? I kiedy nadejdzie ta przyszłość? Trzy scenariusze dla naszych portfeli
Anno Domini 2019 zapisze się w annałach złotymi zgłoskami. 17 mln odbiorców prądu w Polsce będzie przez kolejne stulecia z rozrzewnieniem wspominać pierwszych sześć miesięcy tegoż roku, kiedy to ceny prądu na rachunkach najbardziej od 30 lat oderwały się od rzeczywistości. Ta różnica – dzięki uchwalonej przez Sejm ustawie „zamrażającej” ceny prądu – sięgnęła aż 60%. Rząd zadecydował, że Ziemia jest płaska i leży na plecach wielkiego żółwia, a prąd ma kosztować tyle, ile rząd każe, a nie tyle, ile kosztuje naprawdę.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ale z końcem czerwca przestała działać ustawa antypodwyżkowa w kształcie, jakim uchwalił ją pod koniec ubiegłego roku Sejm. Od 1 lipca „zamrożenie” cen obowiązuje już tylko gospodarstwa domowe, szpitale, firmy do 50 osób, samorządy i szkoły. Inni odbiorcy prądu mają płacić rynkowe stawki.
A co będzie z cenami prądu na naszych rachunkach w przyszłym roku? Czy nadal będzie obowiązywała doktryna o Ziemi leżącej na skorupie żółwia? Mamy trzy scenariusze. Niestety – żaden nie jest dobry.
Terapia szokowa 2.0. I to prądem!
Ubiegłoroczne wzrosty cen prądu – zatrzymane tak drastycznie ustawą antypodwyżkową – były spowodowane wzrostem cen tzw. praw do emisji CO2. Polska jest członkiem europejskiego systemu handlu emisjami. Nasze fabryki i elektrownie muszą płacić za emisję CO2, a tylko niewielką część uprawnień do zanieczyszczania środowiska dostają za darmo. Ceny owych uprawnień biją rekordy. Wynoszą już prawie 30 euro za każdą tonę wyemitowanego CO2.
Tutaj: możecie sprawdzić jak wyglądają aktualne ceny praw do emisji CO2
O tym jak bardzo uderzy nas wzrost cen uprawnień do emitowania CO2 niech świadczy fakt, że już ubiegłoroczny wzrosty z 8 euro za tonę do 20 euro spowodował wzrost hurtowych cen prądu o połowę. Jeszcze w 2017 r. prawo do wyemitowania tony Co2 kosztowało tylko 5 euro. Sześć razy mniej, niż dziś!
Dla naszych portfeli nie mogły nadejść gorsze wiadomości. A to dlatego, że polskie firmy energetyczne, które produkują prąd dostarczany do naszych domów, w 80% zasilają się węglem. Spalając go emitują ogromne ilości Co2. Lider w produkcji prądu – Grupa PGE – wydał w pierwszym kwartale na prawa do emisji CO2 prawie 1 mld zł! Jak tak dalej pójdzie, to spółka na zakup prawa do emisji CO2 będzie wydawać więcej na węgiel, który służy do produkcji prądu. Gdyby nasz prąd nie był z węgla, tylko – dajmy na to – z wiatru, wody, prądów morskich słońca, czy nawet atomu… wzrost cen emisji Co2 niewiele by nas obchodził (no chyba, że przemysł).
Produkcji 1 MWh energii elektrycznej towarzyszy emisja ok. 770 kg dwutlenku węgla (czyli ponad trzy czwarte tony). To jedna z najwyższych wartości w Europie. Przeciętne gospodarstwo zużywa w Polsce prądu 2-2,5 MWh rocznie. Przy cenie uprawnień do emisji CO2 na poziomie 30 euro za tonę przeciętna rodzina – jeśli chciałby z własnej kieszeni zapłacić za zanieczyszczenie środowiska spowodowane produkcją zużytego przez siebie prądu – powinna zapłacić 45-60 euro (czyli 200-240 zł).
Polska jest ewenementem. Bo ceny paliwa nie chcą spadać
Drugim elementem rzutującym na rynkową cenę energii są ceny węgla kamiennego, z którego spalania pochodzi większość prądu w Polsce. Rocznie kopiemy go ponad 60 mln ton, a 20 mln sprowadzamy (głównie z Rosji).
Ceny węgla do niedawna biły rekordy, ale od jakiegoś czasu na światowych rynkach – a dokładnie w portach Amsterdam-Rotterdam-Antwerpia i Richards Bay (RPA) – spadają. Dziś „wungiel” jest po 65-70 dolarów za tonę (w przeliczeniu ok. 260 zł). Przed rokiem był po ponad 100 dolarów (ok. 370 zł z uwzględnieniem zmiany kursu dolara).
Można by się łudzić, że – tak jak na rynku ropy – gdy tanieje surowiec, to tanieje też paliwo. W przypadku polskiego rynku węgla o takim zjawisku nie ma mowy. Dlaczego?
Po pierwsze: polskie, kontrolowane przez państwo elektrownie, kupują węgiel od kontrolowanych przez państwo kopalń. Ceny węgla sprzedawanego przez kopalnie są nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do tych na światowych rynkach. Dlatego wielu odbiorców (np. elektrownie kontrolowane przez samorządy) kupują tańszy węgiel z Rosji – po światowych cenach, a nie polskich.
Po drugie: te same elektrownie, żeby dać kroplówkę kopalniom, podpisywały z nimi wieloletnie umowy- nawet na 20-30 lat – na zakup węgla. I teraz muszą się z tych kontraktów wywiązywać.
W ciągu ostatniego roku – od maja do maja – ceny węgla na świecie spadły z 90 dol. do 65 dol. za tonę. Uwzględniając ceny w dolarach (zmiany kursu rok do roku akurat były niewielkie) tona węgla potaniała z 342 zł do 247 zł czyli o 22% . W tym samym czasie ceny węgla dla polskiej energetyki… wzrosły z 237 zł do 256 zł, czyli o 8%.
Co wynika z powyższej analizy? Że ceny prądu będą musiały wzrosnąć, bo drożeją obie składowe kosztów produkcji. Rząd pokazał, że biernie się nie przygląda, ale będzie miał ograniczone pole manewru. Co może zrobić? No właśnie, czas na te trzy zapowiadane na początku scenariusze. Idziemy od najbardziej do najmniej prawdopodobnego.
1. Będzie częściowe „przymrożenie” cen prądu?
W październiku wybierzemy nową partię/koalicję rządzącą i w zależności od tego kto i z jaką przewagą wygra, będzie się rozstrzygać los cen prądu. Rządzący – ktokolwiek by nimi nie był – nie będą mieć już na sobie ciężaru odpowiedzialności – przed nimi cztery „spokojne” lata rządzenia (nie licząc majowych wyborów prezydenckich), więc nie będą musieli liczyć się za bardzo z tym, co pomyślą sobie wyborcy.
Będzie więc można sobie darować „zamrażanie” cen, rekompensaty i inne działania, które do tej pory rząd podejmuje, by przekonać nas, że jest w stanie wstrzymać bieg historii. Możliwe, że rząd nie odważy się zostawić na pastwę losu odbiorców. Opcji ma kilka.
Może się zdecydować na ochronę najbardziej wrażliwych odbiorców. Czyli zamrozi ceny prądu tylko dla gospodarstw domowych, albo tylko dla najbardziej „potrzebujących” – szpitali, szkół, wodociągów. W wersji minimum wystarczy, że znowelizuje ustawę o dodatku energetycznym, czyli dopłatach do rachunków dla najbardziej ubogich.
Może je zamrozić w innym, niż poprzednio trybie – np. ustali ceny na poziomie z połowy 2019 r. – czyli wyższym, niż ostatnio. „Dziennik Gazeta Prawna” opisał propozycje, jakie złożyła firma Energa Obrót klientom indywidualnym. Chodziło o rezygnację z oferty taryfowanej przez URE i przejście na komercyjną – droższą, za to z gwarancją stałych cen prądu. Ciekawe, prawda?
Co robić w tej, niepewnej sytuacji? Co najmniej do końca roku do wszelkich ofert nietaryfowych podchodziłbym ze szczególną ostrożnością, bo firmy same nie wiedzą co je czeka w przyszłym roku, a co dopiero mówić o konsumentach. Formalnie o taryfach dla gospodarstw domowych będzie decydował Urząd Regulacji Energetyki.
2. Będzie całkowite uwolnienie cen prądu?
A może rządzący stwierdzą, że nie ma sensu dłużej udawać, czarne jest białe i uwolni ceny prądu? Już raz to zrobił – w 2007 r., za co ówczesny szef URE został natychmiast odwołany, a regulację niezwłocznie przywrócono. Być może to nie rząd, ale mechanizmy rynkowe (czyli wolna konkurencja) będą w stanie sprawić, by nie nakręcała się spirala wzrostów cen?
Według wieloletniej prognozy Instytutu Energetyki Odnawialnej sumaryczny koszt produkcji energii będzie ciągle rósł, aż osiągnie 80 mld zł w 2040 r. w porównaniu z obecnymi 50 mld zł. Ten wzrost będzie musiał być przeniesiony w taryfach dla odbiorców energii. Będzie bolało, ale lepiej nie odkładać urealnienia, bo im dłużej z tym czekamy, tym bardziej będzie bolało. Wydatki na energię elektryczna do ok. 3% wszystkich kosztów życia.
Wysokie ceny prądu miałyby jedną zaletę – zaczęłyby „wpychałyby” odbiorców w ramiona tańszych, niewęglowych źródeł energii – konsumenci, spółdzielnie mieszkaniowe zaczęłyby stawiać własne źrodła prądu (fotowoltaikę), a zakłady przemysłowe fotowoltaikę i elektrownie wiatrowe. Nauczylibyśmy się też, jak szanować energię i jak ją efektywnie wykorzystywać.
3. Będzie „zamrożenie na bis” cen prądu, a potem szok?
Sytuacja, w której parlament arbitralnie zamraża ceny prądu tak, jakby zamrażał ceny jajek, czy telewizorów? Hmmm… to się nie powtórzy. Bo byłoby nie tylko zbyt kosztowne, ale też niezgodne z zasadami unijnej pomocy publicznej i ograniczałoby kompetencje URE.
Przy wzroście opłat za emisję CO2, w połączeniu z wysokimi cenami węgla, utrzymanie stawek na niezmienionym poziomie będzie jeszcze bardziej kosztowne, niż dziś. Całkiem możliwe, że koszt takiego zamrożenia – poniesiony przez budżet państwa (wypłacający rekompensaty energetykom) bądź firmy energetyczne (gdyby wzięły całą „imprezę” na siebie) byłyby liczone nie w kilkunastu miliardach złotych, ale w kilkudziesięciu. O tym, że ustawa się nie ostanie świadczy to, że ceny już zostały częściowo „rozmrożone”.
A gdyby jednak byłoby „zamrożenie cen bis”? To oznaczałoby tylko przesunięcie podwyżek w czasie. Podwyżki prędzej czy później w nas uderzą, tylko ze zdwojoną siłą.
źródło zdjęcia: materiały PGE