Jeszcze niedawno polskim elektrowniom wiatrowym groziło zezłomowanie, dziś wiatraki mogą stać się orężem w walce z wysokimi cenami prądu. Ostatnie dni i tygodnie to wysp informacji, które zapowiadają nowe otwarcie energetyki wiatrowej w Polsce. Będziemy budowali wiatraki na lądzie i – przede wszystkim – na morzu. Ile to będzie kosztowało? I czy dzięki wiatrowi mogą spaść rachunki za prąd? Czy nasze portfele mają powody do radości, czy raczej do trwogi?
Boimy się tego, czego nie znamy. A karmiąc te lęki łatwo zbić kapitał polityczny. Niektórzy politycy postanowili wybić się na krytyce farm wiatrowych, które były dość intensywnie budowane w Polsce do 2015 r. Z ust ponoć poważnych osób padały tezy o tym, że krowy w pobliżu farm wiatrowych przestają dawać mleko, albo że farmy wytwarzają szkodliwe promieniowanie.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ile takie twierdzenia mają wspólnego z rzeczywistością? Zabawmy się w pogromcę mitów. Faktycznie, wiatraki hałasują, wydają dźwięki o bardzo niskiej częstotliwości, niższe niż najpotężniejszy subwoofer, a jeśli ktoś żyje „w cieniu” wiatraka to może dostać rozstroju nerwowego, gdy kręcące się łopaty powodują efekt migania raz zasłaniając, raz odsłaniając słońce. Recepta? Odsunięcie turbiny raz o 300, raz o 500 czy 800 metrów – nie ma reguły, za każdym razem powinno się robić odpowiednie pomiary.
Rządzący stwierdzili, że nie będą niuansować tej kwestii, tylko wprowadzili w lipcu 2016 r. arbitralną zasadę: chcesz budować nowy wiatrak? To musisz go odsunąć od zabudowań o odległość równą jego 10-krotności wysokości, czyli zwykle ok. 1000 metrów, co skutecznie uniemożliwiło realizację nowych „turbinek”.
To w połączeniu z pośrednim ograniczeniem finansowego wsparcia dla producentów energii z farm wiatrowych skutecznie zamroziło wiatrowe projekty w Polsce, a niektóre banki m.in BOŚ i Alior musiały zawiązać rezerwy z powodu ryzyka niespłacenia kredytów udzielonych pod budowę wiatraków.
Znów będzie więcej energii z wiatru?
Nagle, w ostatnich dniach stycznia pojawiła się jutrzenka nadziei. Ministerstwo energii zapowiedziało złagodzenie ustawy „odległościowej”. Przede wszystkim, o czym mówi ministerstwo energii, ma być zniesione ograniczenie mówiące o odległości i być może wydłużony czas pozwoleń na budowę (wg ustawy te już wydane mają stracić ważność latem tego roku).
Chyba jest więc zielone światło na odblokowanie budowy wiatraków. Jeśli byśmy dodali do tego nowe subsydia, to z kopyta mogą ruszyć nowe projekty lądowe o mocy 2,5-3 GW (dziś mamy w wiatrakach 5,8 GW). Czy to zmieni nasz bilans pozyskiwania energii? Wiatraki dostarczyły w 2017 r. ok. 9% całej wyprodukowanej w Polsce energii elektrycznej. Najwięcej, 85% to węgiel.
„Odmrożenie” rozwoju wiatraków dostarczających energię z wiatru to nie wszystko. Jesienią mamy poznać treść specustawy morskiej, które określi finansowe wsparcie dla projektów budowy wiatraków na morzu. I zachęty dla inwestorów.
Trzy powody, dla których bez wiatru będziemy mieć problem
Czy rządzący sami z siebie zmienili zdanie? Bardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że nad Polską zawisła realna groźba niedotrzymania unijnych celów produkcji zielonej energii w 2020 r. A w efekcie brakującą porcję energii musielibyśmy odkupić od krajów ościennych, po cenach niekoniecznie konkurencyjnych, ale wręcz sugerujących „rozbój w biały dzień”.
Instytut Energetyki Odnawialnej oszacował, że może nas to kosztować kilka miliardów złotych rocznie. Widocznie uznano, że jednak trzeba wiatrakowcom odpuścić. Poza tym z powodu wzrostu cen praw do emisji CO2 energetyka węglowa staje się coraz droższa i coraz mniej opłacalna. Trzeba będzie czymś ją zastąpić, bo urzędowych cen prądu w nieskończoność utrzymywać się nie da. A na dokładkę w najbliższych latach trzeba będzie zamknąć stare elektrownie o łącznej mocy 3-6 GW.
Ostatnie decyzje zdają się sugerować, że bardziej prawdopodobne od budowy elektrowni atomowej w Polsce jest budowa gigantycznych farm wiatrowych na Bałtyku, poluzowanie warunków budowy wiatraków na lądzie oraz zachęcanie Polaków do instalowania paneli produkujących energię sloneczną.
Wiatr wiatrowi nierówny. Dlaczego ten na morzu ma być lepszy?
Postawić wiatrak to jedno, a wyprodukować z jego pomocą jakiś prąd – to drugie. Wiatr na lądzie bywa kapryśmy – w lecie może być flauta, a i zimą, czy jesienią wiatr może nie wiać całymi tygodniami. To sprawia, że finalna sprawność takiego wiatraka waha się od kilkunastu procent do ok. 50% teoretycznej wydajności (w polskich warunkach, w zależności od miesiąca).
Dlatego powstał projekt budowy wiatraków na morzu. Wiatry na Bałtyku wieją stale i mniej więcej z równą siłą – to warunki idealne. Skoro tak, to dlaczego jeszcze – przy tak długiej linii brzegowej – nie jesteśmy drugą Danią, która cały swój apetyt na prąd potrafi zaspokoić morską energią? Ano dlatego, że jednak skala inwestycji jest nieporównywalnie większa, niż w przypadku wiatraków na ziemi – farmy morskie są dużo wyższe, większe, bardziej efektywne, skomplikowane w budowie i dużo, dużo droższe.
Przykładowo koszt budowy farmy o mocy 1 GW to astronomiczne 12-14 mld zł – koszt porównywalny z „atomówką”! Ile mieszkań może zasilić taka moc? To zależy od warunków wietrznych. Dla przykładu oddana do użytki 3 lata temu brytyjska farma wiatrowa Walney Extension na Morzu Irlandzkim o mocy 0,6 GW ma zasilić ponad pół miliona domów.
Kto i gdzie chce budować wiatraki?
Do tej pory Polska wstrzymywała się z projektami wiatrowymi właśnie ze względu na wysokie koszty. Państwowe koncerny jasno komunikowały, że tylko obserwują, w którą stronę podąży polityka klimatyczna. Dziś już widać, że ten kierunek jest jeden, a jej wektor przeciwny do węglowego.
Do niedawna na polu inwestycji morskich państwowe spółki ustępowały Polenerdze, kontrolowanej obecnie przez przez Dominikę Kulczyk. Polenerga od lat konsekwentnie parła do budowy farmy wiatrowej na Bałtyku i jest najbliżej zrealizowania tego celu – niedawno pozyskała partnera w postaci spółki Equinor (dawny Statoil).
Ale i państwowe koncerny budzą się z letargu – w ostatnim czasie do wyścigu dołączyło PGE, które stało z boku i nigdy nie mówiło jednoznacznie „tak” lub „nie”, dyplomatycznie tłumacząc, że na stole jest jeszcze projekt atomowy i że na realizację dwóch takich gigantycznych projektów może nie starczyć kasy. Losy atomu wciąż są niepewne, dziś widać, że prędzej od atomu będzie morski wiatr. W ubiegłym roku do peletonu przyłączył się nasz naftowy czempion PKN Orlen.
Jest jeszcze spółka Baltic Trade and Invest, za którą stoi grupa niemieckich inwestorów. Zleciła ona firmie Ambiens opracowanie raportu o oddziaływania farmy na środowisko. PGE ogłosiła jest 13 firm, które chce realizować z nią projekt morskiej farm, a PKN Orlen zaczął badania środowiskowe na morzu. To dopiero początek drogi – przeważnie czas realizacji morskiej farmy wiatrowej trwa 13-14 lat, samo uzyskanie warunków przyłączenia do sieci i badania środowiskowe to 2-3 lata.
Ból głowy bałtyckiego inwestora – skąd wziąć kasę i gdzie się podpiąć?
Z finansowaniem problemów raczej nie będzie, bo farmy wiatrowe są „w modzie”, kredytów chętnie udzielą takie instytucje jak EBOiR, czy EBI i zapewne banki komercyjne. Dorzucić ma się też państwo (szczegóły mamy poznać na jesieni).
Wyzwaniem będzie przyłączenie farm do sieci elektrycznej, ale i w tym przypadku sprawy idą naprzód. Polskie Sieci Elektroenergetyczne, które odpowiadają za przesył prądu w Polsce, poinformowały 31 stycznia o wydaniu warunków przyłączenia dla trzech farm: PGE, Orlen i Baltic Trade. W grudniu podobną decyzję dostała Polenergia. W sumie obecnie sumaryczna moc polskich projektów morskich farm wiatrowych z wydanymi warunkami przyłączenia do sieci wynosi ok. 7,1 GW. To o prawie 3,5 raza więcej niż na morzu ma Dania!
Projekty są w różnych stadiach. Generalnie plan wygląda tak:
- Polenergia: moc: 3 GW. Planowany start 2025 r.
- PGE: moc 2,5 GW. Planowany start: 2025 r.
- PKN Orlen: moc 1,2 GW. Planowany start – ??
- Baltic Trade and Invest: moc 0,35 GW planowany start – ??
Drogo na start, tanio w użytkowaniu, a roboty tyle co w górnictwie
Kilkanaście miliardów złotych za morski „wiatraczek”? Dlaczego te inwestycje są takie drogie? A skoro są takie drogie, to jakim cudem mają produkować tani prąd? Bałtyk to morze niełaskawe pogodowo dla wszelkich budów, ale za to płytkie – średnio 25-35 metrów. Dzięki temu łatwo jest stawiać wielkie konstrukcje. Solidnie też wieje – ok. 9 metrów na sekundę na wysokości 100 metrów.
Farma o mocy 1,2 GW składa się ze 120 wiatraków (turbin) o wysokości prawie 280 metrów. Dla porównania Pałac Kultury do iglicy ma 230 m. Jedna taka farma zajmie powierzchnie ok. 100 km kwadratowych – to mniej więcej powierzchnia Kielc.
7,1 GW oznacza, że u polskich wybrzeży będzie się kręcić nawet 700 wysokich potężnych turbin! Docelowo, rząd w polityce energetycznej Polski zapisał, że na moc morskich farm może sięgnąć 10 GW, czyli ok. 120 mld zł! Czy tak się stanie to się dopiero okaże, bo inwestycje będą realizowane etapami.
Jak policzyła firma doradcza McKinsey budowa farm o mocy 6 GW stworzyłaby w Polsce 77.000 nowych miejsc pracy, czyli prawie tyle, ile obecnie jest w górnictwie węgla kamiennego. A warto dodać, że już teraz mamy w Polsce produkcje wież wiatrowych, więc nie będziemy zaczynać od zera.
Skoro jest tak drogo, to dlaczego z elektrowni wiatrowych miałby płynąć tani prąd?
To nie takie skomplikowane jak się wydaje, można to wytłumaczyć w kilku punktach:
- Po pierwsze koszt kapitału potrzebnego do sfinansowania nie powinien być wysoki, bo to źródło niskoemisyjne, dodatkowo przy tak olbrzymiej skali nie obędzie się bez jakichś gwarancji – czy to finansowych, czy to regulacyjnych ze strony państwa.
- Po drugie – koszty budowy są ogromne, ale potem takie elektrownie są w sumie bezobsługowe – z wyjątkiem regularnych przeglądów. Energia z wiatru, czy słońca nie potrzebuje paliwa – nie musimy kupować ton węgla, ton ropy, nie jesteśmy narażeni na koszty zmienne.
- Po trzecie – nie płacimy karnych podatków w postaci praw do emisji CO2. To właśnie z powodu wzrostu cen uprawnień do kopcenia CO2 zapłacimy więcej za prąd (jak nie w tym, to w następnym roku).
- Po czwarte – sprawność elektrowni wiatrowych na morzu jest kilkukrotnie większa niż tych na lądzie. Jeśli już tam staną, to będą w miarę nieprzerwanie produkować prąd przez cały swój okres życia, czyli kilkudziesięciu lat. Na przykład w chwili gdy piszę ten artykuł, duńskie wiatraki pracują na 90% mocy. Polskie – jedynie 15%. Mało? Bo nie mamy ich na morzu.
- Po piąte – im więcej wiatru tym niższe ceny w hurcie. Rynek energetyczny skonstruowany jest tak, że pierwszeństwo w dostępie mają najtańsze źródła – w Polsce obecnie są to lądowe elektrownie wiatrowe. Z wiatrem będzie podobnie – choć koszt inwestycji będzie wysoki, to jednostkowy koszt produkcji prądu będzie znikomy, za to obniży ceny w hurcie.Jak podaje Forum Energii jeszcze 10 lat temu za 1 MWh trzeba było zapłacić ponad 1000 zł. Dzięki rozwojowi technologii oraz optymalizacji kosztów przyłączenia wiatraków na morzu koszty spadły do 340–380 zł/MWh w zależności od projektu. Ceny z polskich elektrowni mogą być jeszcze niższe.
Stąd się biorą sporadyczne przypadki „ujemnych cen energii”, kiedy zapotrzebowani na prąd (np. w długie weekendy) gdy fabryki stoją jest małe, a produkcja z wiatru duża. Oczywiście, oddzielną kwestią pozostaje zapewnienie inwestorowi subsydiów, żeby zdecydował się podjąć najpierw budowy takiej farmy.
Energetyczny obiad, czyli czego zazdroszczą nam Węgry
Malkontenci przyznają, że wiatr to niestabilne źródło energii. Choć wietrzne prognozy są coraz bardziej precyzyjne, to jednak bywają zawodne. A co będzie jeśli przy tych obserwowanych zmianach klimatycznych miany nasz poczciwy Bałtyk nagle zacznie przypominać Morze Śródziemne, a nie – jak dotąd – Morze Północne?
Jest i drugi problem – co z rybakami? Ci mogą protestować, bo w rejonach farm nie tylko nie można pływać, ale co gorsza podmorskie kable podgrzewają wodę, co niekoniecznie może się spodobać naszym rybom. Powstają już pierwsze ruchy społeczne protestujące przeciwko farmom na morzu.
To może jednak energetyka atomowa? To byłby przeskok na zupełnie nowy poziom techniczny, naukowy i prestiż Polski jako kraju „atomowego” też byłby niemały. Coraz cześciej słychać, że elektrownia atomowa powinna powstać na miejscu elektrowni w Bełchatowie, Atomowa epopeja trwa kilkadziesiąt lat i nic nie wskazuje na to by miała się ku końcowi. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że atomu w Polsce nie będzie.
W tym kontekście wygląda na to, że dla konsumentów informacje o „ruchu na Bałtyku” to dobre wieści. Na pewno nie będzie to remedium na wszystkie nasze energetyczne bolączki, ale zapewni tak potrzebne zróżnicowanie produkcji – żebyśmy nie polegali tylko na węglu, w dodatku coraz częściej tym z importu. Najprawdopodobniej energetyka wiatrowa na morzu przyniesie obniżkę cen prądu w hurcie, a w konsekwencji też pewnie i na naszych rachunkach. Nie można też zapominać o zwiększeniu niezależności energetycznej – nikt tam tego wiatru nie zabierze.
„Nie mamy morza i nie mamy węgla, a zatem musimy gotować obiad z tego, co mamy” – mówił w 2014 r. na spotkaniu z polską delegacją premier Węgier Viktor Orbán. A zatem skoro natura poskąpiła nam ropy, gazu, diamentów, czy złota, to może chociaż powinniśmy wykorzystać do maksimum dostęp do morza?
źródło zdjęcia: PixaBay