Na publikowanych przez „Gazetę Wyborczą” nagraniach z rozmów Jarosława Kaczyńskiego z austriackim biznesmenem Geraldem Birgfellnerem jest wątek bankowy. Mówi się bowiem m.in. o państwowym banku, który – jak twierdzą rozmawiający – byłby gotów pomóc sfinansować budowę „dwóch wież”, czyli biurowca przy ul. Srebrnej, gdzie właścicielem gruntu jest fundacja związana z partią rządzącą. Czy coś nas powinno w związku z tym niepokoić?
Kredyt miałby mieć wartość 1,3 mld zł (300 mln euro), a bankiem zaangażowanym w transakcję miał być Bank Pekao. Pakiet kontrolny jego akcji – podobnie, jak innego giganta, PKO BP – jest w posiadaniu Skarbu Państwa (niedawno „Żubr” został „odzyskany” z rąk włoskiego UniCredit). Od razu więc pojawiło się skojarzenie, że prezes partii rządzącej „załatwia” sobie kredyty z państwowego banku, korzystając z tego, że ma pośredni wpływ na obsadę jego zarządu (efektem mają być te wieżowce z obrazka tytułowego)
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Skojarzenie to jest (na razie) zbyt daleko idące – nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że prezes Banku Pekao bywał w siedzibie partii rządzącej i rozmawiał o inwestycji w „dwie wieże”. Po pierwsze: prezesi banków zawsze rozmawiali z politykami (jednym z poprzednich prezesów Pekao był Jan Krzysztof Bielecki, niegdyś premier – choć nie był to wtedy bank państwowy). Pełnią w dużej mierze funkcje reprezentacyjne i relacyjne. Sama rozmowa nie musi być grzechem, choć oczywiście wiele zależy od jej treści.
Po drugie: akurat jeśli chodzi o finansowanie budowy biurowca w tym miejscu, najpewniej i tak nie zabrakłoby banków chętnych na udział w takim projekcie. Ssanie na biurowce w centrum Warszawy jest ogromne (wskaźnik pustostanów spadł poniżej 5%). Jest dość duże prawdopodobieństwo, że jeśli projekt by faktycznie ruszył, to szybko udałoby się uzyskać taki poziom zakontraktowania wynajmu powierzchni, że przy wkładzie własnym inwestorów rzędu 30% byłby to dla banków dość pewny interes. Trudno więc – w tym stanie wiedzy, który dziś mamy – stawiać szefowi banku zarzuty, że chciał działać na jego szkodę.
Po trzecie: na razie nie mamy dowodów na to, że jakiekolwiek „uprzejmości” wyświadczane przez prezesa państwowego banku prezesowi partii rządzącej mogły łamać procedury udzielania kredytów w tym banku. Gdyby tak było – masakra. Ale na razie nie ma na to nawet poszlak. Choć trochę światła rzucają na te sprawy spekulacje Onetu dotyczące pierwszego „minikredyciku”, który Pekao miał udzielić na prace przygotowawcze. Choć nie wiem czy nie należy ich rozpatrywać w kontekście inwestycji w „docelowy” deal.
Repolonizacja, czyli nacjonalizacja. To bezpieczne?
Nie zmienia to faktu, że wszyscy zobaczyliśmy „na żywo” problem, którego źródłem jest repoloniacja (bądź raczej nacjonalizacja) polskiej branży bankowej. Pisałem o tym zagrożeniu przy okazji finalizowania transakcji przejęcia Pekao przez PZU, czyli de facto przez Skarb Państwa.
Samo przejęcie Pekao się broni – Włosi mieli kłopoty finansowe i sprzedali bank tanio. Z drugiej strony tamtejsze banki są w opłakanej sytuacji (20% nie spłacanych w terminie kredytów), a ewentualne załamanie tamtejszej gospodarki lub banków bezpośrednio uderzyłoby w naszą branżę bankową. W tym kontekście odkupienie Pekao da się obronić biznesowo. Ale… no właśnie:
„Owszem, w największych krajach (Francja, Włochy, Niemcy) krajowy kapitał stanowi 80-90% branży bankowej. I w Polsce, która jest na ścieżce rozwoju tuż za tymi państwami, być może powinno być podobnie. Tyle, że tam kapitał „narodowy” jest kapitałem przede wszystkim prywatnym. To fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, w których oszczędzają miliony zwykłych obywateli, fundusze private equity, mające pieniądze od bogatych firm i osób prywatnych.
My prywatnego kapitału nie mamy, a nawet jeśli trochę go jest (same bankowe depozyty indywidualnych Polaków wynoszą 700 mld zł), to pozostaje nieaktywny. Więc za repolonizację banków wzięło się państwo. Prawdę pisząc nie wiem co jest gorsze – bank prywatny, którego zagraniczny właściciel przykręca kurek z kredytami dla polskich firm, bo woli finansować rozwój na swoim rodzimym rynku, czy bank państwowy, którego prezes „wisi” na telefonie premiera albo ministra i wykonuje jego polecenia typu „weźcie no, kupcie trochę tych kopalnianych obligacji, bo nikt inny nie chce, a to już prawie bankrutuje”. Z punktu widzenia bezpieczeństwa posiadaczy depozytów chyba bardziej niepokojąca byłaby ta druga sytuacja”
– to fragment mojego tekstu na temat wad i zalet repolonizacji banków. Dziś mogę się pod nim znów podpisać. Nie sądziłem tylko, że w grze znajdą się wieżowce zamiast kopalń.
Cztery bankowe bezpieczniki. Tylko czy działają?
Oczywiście, dziś jeszcze nie można mówić, że to ryzyko się realizuje. Wiemy teź, że są bezpieczniki. Po pierwsze wszystkie duże polskie banki (w tym te kontrolowane przez rząd) są notowane na giełdzie. W raportach kwartalnych i rocznych raportują największe transakcje (bez podawania nazw stron, ale z konkretnymi kwotami). A więc nie ma możliwości, by sfinansować coś wielkiego całkiem „na boku” i „po cichu”. Działalność banków jest w Polsce transparentna. I dzięki Bogu.
Po drugie „usłużność” banków w zakresie finansowania niepewnych przedsięwzięć szybko mści się wyższymi rezerwami i rosnącym tzw. kosztem ryzyka. To wszystko widać jak na dłoni w raportach – sam zauważałem, że kilka lat temu w państwowym banku PKO BP wzrósł odsetek złych kredytów korporacyjnych i analizowałem które to strategiczne dla państwa sprawy mogły mieć w tym swój udział.
Bank Pekao ma dziś najniższy tzw. koszt ryzyka, więc ewentualne „przysługi” wyświadczane politykom bardzo szybko zobaczylibyśmy w „cyferkach”. I moglibyśmy skojarzyć z działalnością konkretnych menedżerów. A żaden zarząd nie chce być oceniony przez historię jako ten, który „rozwalił” dobrze działającą maszynkę.
Po trzecie proces udzielania dużych kredytów jest w bankach obwarowany formalnościami. Decyzje podejmują komitety kredytowe, w których często zasiadają członkowie zarządu i dyrektorzy odpowiedzialni za kluczowe obszary, ale często nie ma w nich prezesów. Nie gwarantuje to „czystości” procesu w 100%, ale jeśli na dokumencie musi się podpisać np. ośmiu ludzi, którzy mogą później pójść do więzienia za działanie na szkodę banku, to jest szansa na to, że nie będą zgadzali się bezrefleksyjnie na wszystko, co się im podsunie.
Po czwarte regulacje wewnątrzbankowe i nadzorcze dość szczegółowo ograniczają możliwości udzielania zbyt dużych, pojedynczych kredytów. Bo właśnie nadmierna koncentracja poertfela kredytowego zwykle przewraca banki. Te limity nie zawsze działają, pamiętamy przykłady SKOK Wołomin i SK Banku. Ale im większy bank, tym bardziej jest pilnowany.
Pekao raczej nie mógłby udzielić 1,3 mld zł kredytu na „dwie wieże” nawet gdyby bardzo ważny polityk bardzo ładnie prosił. Patrzyłem na jego raporty kwartalne i największe transakcje finansowania nieruchomości komercyjnych. Np. w pierwszym kwartale 2018 r. bank udzielił 500 mln zł takich kredytów, z których największy miał wartość 140 mln zł (grubo poniżej 1% kapitałów własnych). Co oczywiście nie wyklucza sytuacji, że zmontowano by konsorcjum banków państwowych.
Branżą rządzą państwowe banki? Trzeba zwiększyć niezależność nadzoru od polityków
Niezależnie od konkretnej transakcji omawianej na taśmach, w której miałby wziąć udział znany z nazwy, państwowy bank, trzeba przyznać, że mamy problem. Polega on na tym, że przeprowadziliśmy repolonizację (a tak naprawdę nacjonalizację) banków, a jednocześnie uzależniliśmy nadzór bankowy od polityków. Bo przecież przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego powołuje dziś premier (i pamiętamy, że poprzednia pani premier się w tym zakresie nie popisała).
Każdy, komu leży na sercu bezpieczeństwo naszych depozytów złożonych w bankach, powinien żądać zmian w nadzorze nad bankami. KNF powinna być uniezależniona od polityków, powinna uzyskać niezależność podobną do tej, jaką cieszy się Sąd Najwyższy lub NBP, ale z korektą uniemożliwiającą postawienie na jego czele polityka.
Skoro 50% rynku bankowego jest pod kontrolą państwa, czyli pośrednio pod wpływem polityków, to musimy mieć mechanizmy, które zapewnią ścisłą i skuteczną weryfikację strategii realizowanych przez banki pod kątem bezpieczeństwa ich działania. Sytuacja, w której państwowe banki (na których skład zarządów może mieć wpływ premier) kontroluje urząd, którego szef też jest powoływany przez premiera, wymaga szybkiej weryfikacji. Bo inaczej trudno będzie mówić o pełnym bezpieczeństwie naszych depozytów w bankach.
źródło zdjęcia tytułowego: Naszemiasto.pl