„Zbliżamy się do granic wydolności służby zdrowia”. „Jesteśmy o krok od przekroczenia granicy, poza którą nie będziemy mogli we właściwy sposób leczyć obywateli” – tak mówił na konferencji prasowej premier Mateusz Morawiecki. Mylił się. Służba zdrowia jest poza granicami wydolności już od co najmniej kilku tygodni. Liczba tzw. nadmiarowych zgonów w Polsce jest już największa w Europie. Szpitale tymczasowe pracują na pół gwizdka, bo… nie mają kim leczyć. Oto cztery dowody na to, że służba zdrowia po raz drugi w tej pandemii nie jest już w stanie wypełniać swojego zadania
Bolesna prawda o pandemii jest taka, że dopóki zaszczepionych osób jest wciąż bardzo mało na tle całej populacji (ponad 5 mln po pierwszej dawce), jedynym sposobem walki z pandemią jest przerwanie łańcucha kontaktów społecznych. Okazuje się, że maseczki, mycie rąk i trzymanie dystans nie wystarczą. Nie wystarczą też apele o zachowanie zdrowego rozsądku, nie gromadzenie się, unikanie kontaktów społecznych. Gdyby tak było, to nie trzeba by było wprowadzać restrykcji. Każdy potrafiłby zadbać o siebie i innych.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Rząd, w obawie o spadek popularności w sondażach i widząc wyczerpywanie się puli pieniędzy z tarcz antykryzysowych, próbował otworzyć gospodarkę na tyle, na ile się da. I okazało się, że przeszarżował. Efekt: 50.000 zgonów spowodowanych Covid-19 (i może nawet kilka razy tyle z powodu niewydolności służby zdrowia) oraz rozpędzona jak pociąg intercity trzecia fala. Dlatego nie można przejść obojętnie obok kolejnych zapewnień rządzących, że jesteśmy już blisko końca pandemii i że damy radę. My już nie dajemy. Oto cztery dowody.
1. Szpitale tymczasowe działają na pół gwizdka. Zabrakło lekarzy
Premier mówi, że chce uniknąć w Polsce scen takich, jak w Lombardii, kiedy lekarze musieli decydować kogo leczyć, a kogo nie. Ale Lombardia najcięższe chwile przeżywała w trakcie pierwszej fali zakażeń, gdy nikt nie był przygotowany do nagłego wzrostu liczby zachorowań i zawału służby zdrowia. My mieliśmy dokładnie rok na przygotowanie się na taki napór chorych. Co zrobiono? Zbudowano szpitale tymczasowe, ale one rozwiązały tylko niewielką część problemów.
W Polsce mamy nawet za dużo szpitali (w sensie: łóżek szpitalnych), a za mało lekarzy w przeliczeniu na 1.000 mieszkańców. Pisaliśmy o tym w tym artykule. W Polsce wskaźnik liczby lekarzy na tysiąc obywateli wynosi 2,4. Dla porównania, w Grecji to 6,1, w Austrii 5,2, a na Litwie – 4,5. Jeśli chodzi o Europę, niższy od Polski wskaźnik ma tylko Turcja i Albania. Pielęgniarek mamy jeszcze mniej.
„Nie można w ciągu roku wykształcić lekarza” – odpowiada Ministerstwo Zdrowia. To prawda, ale można ułatwić zatrudnianie lekarzy zza granicy. Do tej pory okoniem w tej sprawie stawali rodzimi medycy, którzy obawiali się, że nowi odbiorą im chleb. Dopiero pod koniec 2020 r. wprowadzono przepisy pozwalające medykom z państw trzecich rozpocząć pracę w Polsce bez nostryfikacji dyplomu i zdania egzaminu ze znajomości języka polskiego. Na wojnie z Covid-19 nawet taki lekarz się przyda. Lekarze między sobą porozumiewają się po angielsku, a pacjent podłączony do respiratora i tak nie może mówić.
Pod względem liczby zgonów zajęliśmy w 2020 r. pierwszej miejsce w Europie. Pokazują to dane Eurostatu, na grafice przygotowanej przez portal Konkret24. To może być wynik braku lekarzy, ale też opieszałości rządu w walce z pandemią. Szpitale tymczasowe nie zatrzymały fatalnego trendu.
Gdyby porównać dane na temat liczby lekarzy na 1000 mieszkańców, to trudno doszukać się jakiejś zależności (choć ciekawie wygląda sytuacja w Szwecji, która nie wprowadziła lockdownu, ma sporo lekarzy i mało nadmiarowych zgonów). Ale generalnie najwięcej nadmiarowych zgonów jest po prostu tam, gdzie było dużo przypadków koronawirusa.
Poza tym nie przeprowadzono na czas reorganizacji zawodów medycznych. Pielęgniarki mogą zajmować się podłączonymi do respiratorów, ale muszą przejść odpowiednie szkolenia. Zostało to zupełnie zaniedbane – pierwszy program szkoleń został ogłoszony dopiero w październiku, gdy już mieliśmy szczyt drugiej fali – rząd przespał względnie dobrą sytuację pandemiczną latem.
A tam gdzie szkolenia były, zamieniały się w karykaturę. Krystyna Ptok, szefowa Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, opowiadała, jak dyrektor jednego ze szpitali przeprowadził jednodniowe szkolenie z obsługi respiratora. Pielęgniarki musiały podpisać dokument poświadczający, że szkolenie – które powinno trwać przynajmniej trzy tygodnie – przeszły. To kolejny przyczynek do zbyt małej skali eksperymentu jakim są szpitale tymczasowe.
2. Szpitale przestały leczyć inne choroby
Koronnym dowodem na to, że służba zdrowia straciła już zdolność opieki nad polskimi pacjentami jest wydane przez Ministerstwo Zdrowia „zalecenie” w sprawie odwołania zabiegów planowych. To nie są zabiegi ratujące życie, ale często życie przedłużające. Obciążone walką z pandemią szpitale nie mają zajmować respiratorów, sal szpitalnych i personelu obsługą pacjentów na planowanych zabiegach, mają się skupić na pacjentach Covid-owych. A tych nie byłoby aż tyle, gdyby rząd prowadził rozsądną politykę lockdownów.
Rząd odpowiada, że odwołania nie dotyczą pacjentów onkologicznych. W praktyce w ostatnim roku Polska przeszła na nowatorską metodę leczenia raka przez telefon. Wie o tym każdy, kto ma w rodzinie pacjenta onkologicznego.
„Mamy blisko 3.000 łóżek w szpitalach tymczasowych. Mamy również ok. 350 miejsc respiratorowych. W sumie mamy uruchomione i aktywne 27 szpitali tymczasowych, w tym tygodniu uruchamialiśmy pięć lokalizacji” – chwali się minister zdrowia.
Chwała rządowi, że otworzył szpitale tymczasowe, ale problemy są dwa: po pierwsze brakuje personelu do ich obsługi, a po drugie nawet jak jakiś lekarz przejdzie do szpitala tymczasowego (gdzie może zarobić dwa razy tyle, co w zwykłym), to kto go zastąpi, w poprzednim miejscu pracy?
3. Karetki stoją godzinami pod szpitalami albo nie przyjmują chorych
Widok kolejki karetek, które czekają na wjazd do szpitala, jest czymś tak surrealistycznym, że gdybym nie widział tego na własne oczy, to pewnie bym nie uwierzył. Rząd może mówić, że służba zdrowia „jeszcze jest wydolna”, ale ratownicy mówią co innego – szpitale odsyłają chorych – zarówno z Covidem, jak z i innymi przypadłościami, do innych placówek, nieraz odległych o 100-150 km. Karetki krążą po Polsce, zamiast ratować kolejnych chorych, bo w szpitalach nie ma miejsc, choć w oficjalnych tabelkach Ministerstwa Zdrowia miejsca są – teoretycznie jeszcze ponad 9.000 łóżek i prawie 900 respiratorów (co z tego, skoro brakuje personelu do ich obsługi).
Z drugiej strony, jeśli kogoś odbierze z domu pogotowie, to i tak ma duże szczęście. Wiele wskazuje na to, że pierwszą linią oporu przed pacjentami covidowymi są zespoły ratownictwa medycznego, które w obawie przed brakiem możliwości „dostarczenia” chorego do szpitala nie chcą zabierać pacjentów. Taki przypadek opisała dziennikarka Interii, której pogotowie kilkukrotnie odmówiło (formalnie tylko zniechęcało) zabrania chorego męża do szpitala. „Możemy sobie zrobić wycieczkę po kraju. W Warszawie są już zajęte wszystkie sale, korytarze, a nawet podłogi. Proszę wezwać pogotowie, gdy chory będzie się już dusił” – powiedział kierownik zespołu ratunkowego.
To być może jest wytłumaczenie „tajemniczego” zjawiska, dlaczego akurat teraz do szpitali trafiają pacjenci z poważniejszym stadium choroby – bo wcześniej nikt ich nie chciał zabrać.
4. Do lekarzy przestali się zgłaszać chorzy na inne choroby. Przyjdą, gdy już będzie za późno, by im pomóc
23,5% – tyle wyniósł w Polsce odsetek nadmiarowych zgonów w czasie pandemii w porównaniu z latami 2016-2019 – wynika z danych Eurostatu. To najwięcej w krajach Unii Europejskiej. Niewiele lepiej było w Czechach (23,1%), czy w Hiszpanii (23%). W sumie w 2020 r. zmarło w Polsce 478.658 osób. To o 67.677 osób więcej niż w roku 2019.
Zabija nas nie tylko Covid, ale też nieleczone z powodu pandemii inne choroby (czasami sami pacjenci nie chcą się zgłaszać do lekarza, bo choć mają zawał, boją się zakazić koronawirusem w szpitalu – spadki zgłoszeń wynoszą nawet kilkanaście procent). Taki „przechodzony” zawał odezwie się za jakiś czas.
Onkolodzy płucni, notują niebywałe 70-procentowe spadki zachorowań. Nie świadczy to, że przestaliśmy chorować na raka płuc. Choroba jest ukryta i wkrótce się odezwie, gdy pacjent będą już w stanie terminalnym. Pandemia będzie zbierać śmiertelne żniwo jeszcze długo po zakończeniu, bo wyjdą na wierzch skutki nieleczonych chorób. Rząd wie co się święci, dlatego chce przygotować specjalne badania diagnostyczne dla osób 50+.
To tylko kilka przykładów, ale można je mnożyć: np. porodówki z Zakopanem zostały wyłączone, a ciężarne muszą jeździć do Nowego Targu, szpital w Grudziądzu odsyła pacjentów, codziennie słychać o jakiś nowym, mrożącym krew w żyłach przypadku. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby doszło do jakiejś katastrofy drogowej (wykoleił się pociąg), albo wybuchł gaz w bloku. Czy dla dziesiątek, może setek poszkodowanych znalazłby się miejsca w szpitalach? Czy lekarze musieliby wybierać kogo leczyć, a kogo nie?
To są dylematy, przed którymi wielu medyków staje tu i teraz, gdy liczba oficjalnie wykrywanych przypadków koronawirusa wynosi 20.000-30.000 dziennie. A przecież trzecia fala dopiero w najbliższym tygodniu-dwóch pokaże na co ją stać. Wina za ten stan rzeczy spada w największej mierze na rządzących. Co prawda to my sami decydujemy o naszym ryzyku zakażenia, ale to rząd ustala reguły gry i zasady ich egzekwowania. I to rząd będzie rozliczany z tego, ilu Polakom nie udało się uratować życia, choć w sąsiednich krajach to się udawało.
źródło zdjęcia: PixaBay