Jak co roku poznaliśmy „Rachunek od państwa”, czyli analizę wydatków publicznych przygotowaną przez Forum Obywatelskiego Rozwoju, think-tank założony przez prof. Leszka Balcerowicza, byłego prezesa NBP i ojca polskiej transformacji. W tym roku wyliczono, że „koszt działalności państwa” to 42 752 zł na jednego mieszkańca. To zestawienie daje do myślenia. Także o stanie polskiej myśli liberalnej, nie tylko o stanie finansów państwa
Według FOR „Rachunek od państwa” za 2023 r. wyniósł łącznie blisko 43 000 zł na mieszkańca naszego pięknego kraju. A na jednego pracującego – jeszcze więcej, bo prawie 100 000 zł. Autorzy tego zestawienia tłumaczą, że przygotowują „rachunek od państwa” w przeliczeniu na głowę mieszkańca, bo miliardy złotych ciężko objąć wyobraźnią, a kwoty w tysiącach złotych – zdecydowanie łatwiej.
- Szwecja radośnie (prawie) pozbyła się gotówki, przeszła na transakcje elektroniczne i… ma poważny problem. Wcale nie chodzi o dostępność pieniędzy [POWERED BY EURONET]
- Kiedy bank będzie umiał „czytać w myślach”? Sztuczna inteligencja zaczyna zmieniać nasze relacje z bankami. I chyba wiem, co będzie dalej [POWERED BY BNP PARIBAS]
- ESG w inwestowaniu: po fali entuzjazmu przyszła weryfikacja. BlackRock mówi „pas”. Jak teraz będzie wyglądało inwestowanie ESG-style? [POWERED BY UNIQA TFI]
Na co państwo wydaje nasze pieniądze?
Największą pozycję wśród wydatków stanowią emerytury z ZUS – prawie 7000 zł. Co ciekawe, emerytury z KRUS, które często są wymieniane jako jeden z kamieni młyńskich, które ciążą finansom publicznym, kosztują „jedynie” 380 zł rocznie na mieszkańca. Na 13. i 14. emerytury – „prezenty” dla seniorów wymyślone za czasów Zjednoczonej Prawicy – przeznaczamy dwa i pół raza więcej, czyli ok. 940 zł.
Ochrona zdrowia „kosztuje” jednego mieszkańca blisko 5000 zł, służby mundurowe (Policja, Straż Pożarna, pogranicznicy, służby specjalne) – ok. 800 zł, a wojsko – ponad 2600 zł. Z kolei program 500+ na jednego mieszkańca to wydatek 1078 zł. To wyliczenie za 2023 r., więc nie obejmuje jeszcze podwyżki świadczenia do 800 zł, które nastąpiło od 2024 r. Z szacunków FOR wynika, że „koszt” 800+ wzrasta w 2024 r. do 1700 zł na osobę.
Solidną pozycją są koszty obsługi długu publicznego – blisko 2000 zł rocznie na mieszkańca. Ich wzrost w ostatnich latach był spowodowany zarówno zwiększaniem się samego długu, jaki i podwyżkami stóp procentowych, które wywindowały rentowności obligacji rządowych do rekordowych poziomów.
Jak obniżyć „Rachunek od państwa”?
Dla prof. Leszka Balcerowicza wniosek z tego raportu jest jeden: trzeba ciąć wydatki. Najlepiej te socjalne. Były prezes NBP odnotował jednak, że w zakresie programu gospodarczego Koalicja Obywatelska nie różni się istotnie od Prawa i Sprawiedliwości. Obie partie stawiają na etatyzm.
W jego opinii nie widać rywalizacji między siłami politycznymi na to, jak naprawić „zdeformowany ustrój” gospodarczy. Wyborcy dostają licytację na rozdawnictwo. To zaś stwarza zagrożenie, zdaniem Balcerowicza, że proces doganiania Zachodu może spowolnić.
W niektórych diagnozach nie sposób się z przewodniczącym rady FOR nie zgodzić. Zwrócił on np. uwagę na niską stopę inwestycji w Polsce w ostatnich latach. Jak tłumaczył, inwestycje są zależne od ryzyka – im jest ono większe, tym mniej skłonni są przedsiębiorcy do ponoszenia takich wydatków. Jednak, jak przyznał, spadek nie dotyczy bezpośrednich inwestycji zagranicznych, więc „winnymi” zapaści są raczej krajowi przedsiębiorcy. Zagadką pozostaje na razie to, dlaczego Polska jest w tej logice postrzegana stabilniej przez kapitał zagraniczny niż przez krajowy.
Gdzie zatem szukać tych oszczędności w wydatkach publicznych? Na te pytania starali się odpowiedzieć Marcin Zieliński, prezes i główny analityk FOR oraz analityk Bartłomiej Jabrzyk.
Na pierwszym miejscu wskazali oni 13. i 14. emerytury. Zwracali także uwagę, że program 800+ trafia nie tylko do najuboższych, ale i do najbogatszych. Wymieniali osłonowe dopłaty do cen prądu jako nieuzasadniony i nierynkowy koszt. Niestety, diabeł tkwi w szczegółach.
Dlaczego Polską wciąż rządzą socjaliści?
Jak to jest możliwe, że każda z głównych partii się myli, a jedynie FOR ma rację? Problemem jest, moim zdaniem, demokracja. I liberalizm.
Przyjmijmy zatem, że koalicyjny rząd się opamięta, pójdzie po rozum do głowy i wdroży rekomendacje FOR. W przyszłym roku nie wypłaci trzynastek i czternastek i zdecyduje, że konsumenci będą płacili za prąd ceny rynnowe.
Nominalne wydatki publiczne spadną znacząco. Ale… nastąpi to kosztem portfeli konsumentów. Relatywnie najmocniej dotknie to grupy o najniższych dochodach. Można więc spodziewać się tąpnięcia w konsumpcji, skoro dochody gospodarstw domowych zostaną znacząco ograniczone.
Niska konsumpcja przełoży się na spadek obrotów w handlu, pewnie wzrośnie liczba upadłości – a wraz z nią zwiększy się bezrobocie. Wyhamuje także inflacja. Dług i deficyt liczymy w relacji do PKB. I to PKB nominalnego, a więc nieskorygowanego o inflację. Jeśli więc wzrost gospodarczy wyhamuje, a ceny przestaną rosnąć, to… tak pożądanej redukcji wskaźnika wydatków publicznych do PKB nie odnotujemy.
To jest w skrócie mechanizm, który strefa euro próbowała wdrożyć w czasach kryzysu na początku poprzedniej dekady w stosunku do Grecji czy Włoch. W efekcie gospodarki te przeszły głębokie recesje, społeczeństwa zubożały, a zadłużenie… jak było wysokie, tak jest nadal.
Najtrudniejszy drugi krok
Pytałem ekspertów FOR: nawet jeśli rząd dokona cięć wydatków w dodatkowych emeryturach, dopłatach do prądu czy wprowadzi próg dochodowy przy 800+? Naprawianie finansów publicznych i ograniczanie deficytu ma być procesem wieloletnim, a nie punktowym działaniem. Na których segmentach można jeszcze oszczędzić?
Przecież nie na ochronie zdrowia, nie na szkolnictwie, nie na bezpieczeństwie narodowym czy na pomocy społecznej. I tutaj odpowiedzi się niestety nie doczekałem. A przynajmniej nie takiej, jakiej mógłbym się po autorach „Rachunku od państwa” spodziewać. Bo ta odpowiedź brzmiała: przecież będzie wzrost gospodarczy, to deficyt się zmniejszy.
A więc jednak socjalizm! Polityka gospodarcza w Polsce, ale i w innych rozwiniętych krajach, odwróciła się od metod redukcji długu i deficytu przez cięcia wydatków. Raczej uznano, że przy wysokim wzroście gospodarczym z długu można „wyrosnąć”. Wydatki publiczne mogą rosnąć, byleby PKB (nominalne) rosło szybciej. Wtedy wskaźniki będą się poprawiały.
FOR trwa niby przy postulatach cięcia wydatków. A jednak, gdy proste rozwiązania się kończą, przedstawiciele Forum przyznają rację tym „socjalistom” i „etatystom”, którzy kreowali politykę gospodarczą w ostatnich latach.
Co pokazują ostatnie doświadczenia? Gdy nadeszła pandemia uznano, że lepiej się zadłużyć i „podłączyć” firmom i konsumentom kroplówkę w formie transferów społecznych niż doprowadzić do utraty miejsc pracy i mocy produkcyjnych. Liczono, że popandemiczny wzrost gospodarczy pozwoli na zredukowanie wskaźników zadłużenia. Nawet za cenę podwyższonej inflacji. Uznano, że lepiej, by „podatek inflacyjny” zapłacili wszyscy po trochu, niż by część społeczeństwa miała wylądować na bezrobociu.
I to się, generalnie, sprawdziło. Czy gdyby zastosować zasadę „zakaz zadłużania się” to byłoby lepiej? Nie wiemy, ale przypadki głębokich recesji z przeszłości uczą, że odbudowanie mocy produkcyjnych i miejsc pracy bywa długie i bolesne. Oczywiście: z drugiej strony uniknęlibyśmy inflacji i utraty wartości oszczędności. Ale – jak pokazują badania – większość społeczeństwa oszczędności nie ma. Ból odczuwała więc ta bogatsza mniejszość.
Kto płaci rachunek od państwa?
Weźmy przeciętne polskie gospodarstwo domowe. Według Spisu Powszechnego z 2011 r. średnia liczba osób w gospodarstwie domowym wynosiła 2,99. Dominujący jest zatem model 2+1, czyli dwoje rodziców i dziecko.
Postanowiłem oszacować, ile taka rodzina rzeczywiście płaci podatków. Przyjąłem, że oboje rodziców pracuje i zarabia tyle co średnia krajowa, która w 2023 r. wynosiła 7155,48 zł brutto. Korzystając z internetowych kalkulatorów wynagrodzeń, można wyliczyć, że te 171 731 zł rocznie na umowie, przekłada się na ok. 121 000 zł na rękę.
Na podatek dochodowy oraz składki z wynagrodzenia tych osób poszło ok. 50 000 zł. To jednak niejedyne daniny, które się płaci. Największe dochody do budżetu zapewnia VAT, czyli podatek pośredni, który konsumenci płacą w cenach produktów.
Gdyby więc nasze gospodarstwo domowe wydało całość swojego dochodu rozporządzalnego na konsumpcję, to przy VAT w wysokości 23% tego podatku zapłaciliby niecałe 23 000 zł. Nie wszystkie produkty są jednak objęte tą najwyższą stawką. W 2023 r. żywność, która wg GUS stanowiła prawie 28% koszyka inflacyjnego (który powstaje na podstawie badań struktury konsumpcji gospodarstw domowych, o czym możecie posłuchać w naszym podcaście), a przecież objęta była zerowym VAT-em.
Oszacowałem więc, że „efektywny” VAT dla gospodarstwa domowego to ok. 15%. Z jednej strony są inne towary i usługi, które są objęte preferencyjnymi stawkami, ale z drugiej – w cenach paliwa, alkoholu czy papierosów wliczona jest też akcyza i inne opłaty. Dlatego przyjęcie, że „podatek od konsumpcji” wynosi gospodarstwo domowe ok. 16 000 zł rocznie, jest uzasadnionym przybliżeniem.
Doliczając 50 000 zł z podatków bezpośrednich od pracy, wychodzi, że przeciętne gospodarstwo domowe płaci państwu ok. 66 000 zł rocznie. A w przeliczeniu na osobę – 22 000 zł (pamiętajmy, że jest jeszcze dziecko, które podatków nie płaci).
Przeczytaj też: Czy po zmianie prezydenta Argentyna wychodzi z gospodarczych tarapatów? Javier Milei miał dokonać cudu gospodarczego. Jak mu idzie? Sprawdzam
A może… Polacy zarabiają na państwie?
„Rachunek od państwa” może być przekonujący dla określonych ideologicznie grup, które utknęły mentalnie na poziomie memów z cytatami Margaret Thatcher o „państwie, które nie ma własnych pieniędzy”, o „żyjących z zasiłków darmozjadach” oraz o bezwzględnej wyższości „prywatnego nad państwowym”.
I nie przekonają ich argumenty, że pieniądz bez państwa nie istnieje, a państwa nie ma bez podatków. W każdej organizacji społecznej istnieje redystrybucja dóbr – zaczynając od rodzinny, a kończąc na międzynarodowej pomocy rozwojowej.
Nazwa „Rachunek od państwa” ma sugerować, że za te usługi publiczne obywatel musi zapłacić. A jest przecież odwrotnie. Wyliczenie FOR pokazuje, jakiej wartości usługi wszyscy dostajemy – niezależnie od tego, czy podatki płacimy, czy nie. Wróćmy do gospodarstwa domowego z poprzedniej części tekstu.
Moja przykładowa trójka obywateli zapłaciła łącznie 66 000 zł za usługi o wartości 128 000 zł. Zatem od strony czysto matematycznej ta rodzina na państwie… zarabia. Także dlatego (a może głównie dlatego), że państwo organizuje albo „kupuje” usługi znacznie taniej, niż mógłby to zrobić każdy obywatel z osobna.
Popatrzmy na przykład na koszty związane z edukacją. „Przedszkola, podstawówki i szkoły średnie” kosztują 3318 zł rocznie na każdego mieszkańca Polski. Gdyby posłać dziecko do prywatnej szkoły lub przedszkola, to taką kwotę trzeba byłoby płacić… miesięcznie.
Za szkolnictwo wyższe i naukę wg FOR państwo wystawia nam rachunek w wysokości 823 zł rocznie. Czyli prawie 10 razy mniej niż wynosi czesne za studia niestacjonarne na Uniwersytecie Warszawskim. To jest ta przewaga prywatnego biznesu nad państwowym w zakresie jakości i efektywności?
Kto płaci, kto korzysta?
Wniosek z tego jest prosty: w każdym zdrowo funkcjonującym państwie większość obywateli dostaje w usługach publicznych i świadczeniach społecznych więcej, niż do niego wpłaca w formie podatków. Nieliczna większość finansuje ze swoich nadwyżek resztę społeczeństwa.
Dla miłośników popliberalizmu jest to równe „karaniu za sukces” czy „okradaniu zaradnych”. Z tak prymitywnym postrzeganiem rzeczywistości społecznej ciężko polemizować na argumenty ekonomiczne. Może więc zadziała pragmatyczny – w demokracji o ustroju państwa decyduje większość.
A leżąca u podstaw liberalizmu koncepcja homo œconomicus zakłada przecież, że ludzie dążą do maksymalizacji własnych korzyści przy podejmowaniu decyzji. Dlaczego mieliby głosować na partie, które mają w programie pogorszenie ich sytuacji materialnej?
FOR wyjaśnia, całkiem słusznie, że zwiększanie wydatków państwa finansowane jest z wyższych z podatków albo dodatkowego zadłużenia. Tylko że większość obywateli, gdy spojrzy na „Rachunek od państwa”, a potem w swój PIT, uzna, że ich to nie dotyczy. I słusznie uzna. Wydatki budżetowe rosły w ostatnich latach, a obciążenie podatkowe stało się bardziej progresywne.
To ci najlepiej zarabiający finansowali te wzrosty. Wniosek empiryczny – da się. A skoro jest popyt na większą redystrybucję, to siłą rzeczy pojawia się i podaż. Partia, która działałaby wbrew zapotrzebowaniu większości elektoratu, nie wygra wyborów. A jeśli zacznie działać na jego niekorzyść wbrew swoim obietnicom, przegra w kolejnych wyborach na rzecz populistów, którzy będą swoje pomysły wdrażać ze zdwojoną siłą. Dlatego właśnie obecnie urzędującego premiera czasem nazywa się z przekąsem „miękkim populistą”.
Prof. Leszek Balcerowicz podkreślał, że wyborców trzeba przekonać do konieczności cięć w finansach publicznych. I pokazać im uczciwie alternatywę. A zatem – czekam na to. Jest prawdą, że dominuje obecnie w dyskursie gospodarczym myślenie, nazwijmy to po FOR-owsku, etatystyczne.
Polskiej debacie politycznej bardzo potrzeba dzisiaj mądrego liberalizmu. Takiego z praktycznymi rozwiązaniami, który akceptuje, że świat się zmienił od lat 90. XX wieku.
Jeśli ktoś z Państwa – Czytelników tego tekstu – ma pomysły na to, jak powinien wyglądać nowoczesny liberalizm, zapraszam do komentarzy. Jak również do dyskusji i polemik. Jeśli macie inne zdanie, chcielibyście dodać inne argumenty albo się ze mną pokłócić, piszcie (maciej.jaszczuk@subiektywnieofinansach.pl). Najciekawsze wypowiedzi opublikujemy, a z ich autorami być może spotkamy się na żywo i porozmawiamy w podkaście „Finansowe Sensacje Tygodnia”.
Źródło zdjęcia: Copilot Designer