Rząd przygotowuje prawo, które ma nałożyć na kierowców pracujących dla Ubera takie same obowiązki, jakie mają licencjonowani taksówkarze. Nic nowego: o tych zakusach słyszymy już od dawna, choć tym razem temperatura rośnie, bo rząd odgraża się, że projekt ustawy będzie gotowy już w przyszłym miesiącu. Jedni komentatorzy wpadli w panikę („jeśli Uber zniknie, to zaszkodzi to innowacyjności polskiej gospodarki”), a inni w euforię („dlaczego kierowcy jednej z firm mają być preferowani przez prawo?”). Są i tacy, którzy ostrzegają, że ery internetu i mobilności nie da się „ubrać” w stare przepisy. Ludzie chcą robić wszystko szybciej i łatwiej, a państwo nie powinno im w tym przeszkadzać przepisami, licencjami, certyfikatami.
Czytaj: Bogusław Chrabota o ukręcaniu łba Uberowi
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Czytaj: Adrianna Rozwadowska – „Uber albo śmierć?”
Mój stosunek do Ubera jest ambiwalentny. Z jednej strony jestem przekonany, że jego wejście do Polski wymusiło na taksówkarzach poprawę jakości usług. Korporacje taksówkowe zaczęły udostępniać zamawianie kursów i płatność w aplikacji mobilnej, a wielu taksówkarzy zaczęło przynajmniej czasami uśmiechać się do pasażerów widząc, że skoro mają wyższe ceny, to klientowi należy się coś w zamian. Skoro Uber robi dobrą robotę dla jakości usług na rynku, to po co mu przeszkadzać? Z drugiej jednak strony jestem za sprawiedliwymi warunkami gry rynkowej. Jak te dwie racje pogodzić?
Czytaj też: Mój test taksówek za smartfona. Uber, MyTaxi i inni
Czytaj też: Tańsza konkurencja męczy? Oto recepta na zabicie Ubera
Technologie rozwalają nam system. Pogódźmy się z tym
Postęp technologiczny sprawia, że w wielu branżach – nawet tych mocno regulowanych, jak finanse – pojawiły się firmy „rozwalające system”, wchodzące w luki prawne, wykorzystujące dziury w nadzorze. Firmy pożyczkowe, będąc poza nadzorem państwowym, wykorzystują do obsługi klientów technologie, których bankom zabroniono używać ze względów bezpieczeństwa klientów (np. screenscraping, czyli automatyczne ściąganie danych z kont za pomocą internetowych „robaków”). Obok licencjonowanych biur maklerskich pojawiły się firmy brokerskie działające wyłącznie w smartfonie. Ostatnio testowałem platformy, dzięki którym można przez internet inwestować w pożyczki pozabankowe udzielone klientom np. na Łotwie, czy w Hiszpanii. Czyli nie potrzebuję już banku, żeby mieć odsetki.
A poza finansami? Oprócz autobusów pojawiły się różne BlaBlaCary (wsiąść do prywatnego samochodu z obcym gościem?), obok hoteli jest AirBnB i podobne platformy do rezerwowania pokoi w prywatnych mieszkaniach (to w zasadzie niebezpieczne, skąd mam pewność, że nie nocuję u jakigoś terrorysty lub psychopaty?). Pojawiły się aplikacje do zamawiania jedzenia u prywatnych ludzi-fanów gotowania (powinno się tego zabronić, bo kto skontroluje czy potrawy przygotowywane są w higienicznych warunkach?), a noclegi w hotelach najczęściej zamawiamy u internetowych pośredników. Ludzie wymieniają się między sobą rzeczami, usługami, płacą za wszystko półlegalnym pieniądzem jakim jest bitcoin. A ten półlegalny pieniądz jest wart tyle ile całkiem legalna uncja złota.
Czytaj też: Wszystko za zero? Jasne, ale myślałem, że są granice!
Czytaj też: Czy warto wziąć auto na minuty? Testuję car-sharing!
Gdzie są granice zakazów dla dobra konsumenta?
Można próbować to wszystko zatrzymać, ale to syzyfowa praca, bo XXI wiek i postęp technologiczny są już nie do odwołania. Ludzie chcą mieć wszystko „na jeden klik” (zwłaszcza, że już są technologie, które pozwalają im to dostarczyć). Jeden klik zaś często kłóci się z formalnościami, licencjami, zezwoleniami, papierkami. Trzeba więc zadać pytanie – czy utrudnianie rozwoju „rozwalaczom systemu”, takim jak Uber, będzie per saldo działało na korzyść konsumentów?
Sukces Ubera dowodzi, że jest grupa konsumentów, która ma w nosie czy kierowca ma licencję, czy auto jest wygodne, czy kierowca może jeździć bus-pasem i czy w ogóle umie jeździć (mnie wiózł kiedyś uberowiec jednokierunkową ulicą „pod prąd”, bo tak mu kazała nawigacja). Dla tych konsumentów ważne jest, że mają tanią usługę, która spełnia ich oczekiwania. Zabrać im ją? Przecież dobro konsumenta powinno być dla nas najwyższą wartością.
Czytaj też: Kogoś nieźle pogrzało? Uber chce być lux-torpedą
Czytaj też: Wróć tanim gruchotem z nocnej impry i zapłać kartą babci
Wiem, że stąpam po grząskim gruncie. Dobro konsumenta prędzej czy później napotyka na przeszkodę – wymaga na przykład, żeby nie nakazywać mu zapinania pasów w samochodzie („jeśli ktoś chce się zabić to po co mu zabraniać?”). A jednak policja wypisuje mandaty za niezapięte pasy. Ludzie kochają pożyczki pozabankowe przez smartfona, a jednak obowiązują ustawy antylichwiarskie ograniczające administracyjnie ich ceny. Dobro konsumenta ma więc pewne granice, wyznaczane – jak sądzę – kosztami społecznymi ewentualnego braku tych granic.
Niech klient ma wybór, a licencja ma znaczenie
Odpowiedzią mądrego państwa na XXI wiek powinno być stworzenie nowego systemu prawa, które z jednej strony pozwala konsumentowi na korzystanie z usług firm-„rozwalaczy systemów”, a z drugiej strony zapewnia większą wygodę i lepsze możliwości tym firmom, które poddają się regulacjom, licencjom i wymogom ostrożnościowym. Które spełniają warunki i wypełniają check-listy. Czyli oferują klientom większy poziom bezpieczeństwa. Ergo: minimalizują ewentualne koszty społeczne wynikające z nieumiejętnego lub nieostrożnego korzystania przez konsumentów z usług firm działających „na wariackich papierach”.
W warunkach XXI-wiecznej rewolucji technologicznej nie da się wszystkiego kontrolować, nadzorować, licencjonować tak, jak w XX wieku. Jest internet i ludzie sami mogą się ze sobą dogadywać w sprawie zakupu, wypożyczenia lub skorzystania z jakiejś usługi. Dlatego nie wkładałbym Ubera w „kamasze taksówkowe” (choć przecież wiadomo, że ściemą jest jego twierdzenie, że jest „tylko” aplikacją ułatwiającą łączenie nudzących się posiadaczy samochodów ze spieszącymi się posiadaczami drobnych w portfelu). Niech sobie Uber funkcjonuje jeśli będą chętni na jego usługi. Ale jednocześnie złagodziłbym, uelastycznił niektóre warunki działania licencjonowanych taksówkarzy i zapewnił im jeszcze większe przywileje.
Jeździłem sporo Uberem i klasycznymi taksówkami i zauważyłem wiele niedostatków tego pierwszego. Często rozklekotane samochody, bezmyślni, nie znający miasta i nie mówiący po polsku kierowcy, zakaz jeżdżenia bus-pasami, słabsza ochrona ubezpieczeniowa w razie wypadku… Kiedy naprawdę się spieszę, zamawiam taksówkę, nie zaś wyrób taksówkopodobny. Płacę więcej i oczekuję większego bezpieczeństwa, lepszej jakości obsługi.
Czytaj też: Czy coś jest nie tak z Uberem? Podali nowe liczby. Powalające
Czytaj też: Uber pokazuje jak można zdalnie manipulować pracownikiem
Wariackie papiery nie zwalniają z odpowiedzialności
Państwo powinno tak ustawić warunki gry, żeby ci, którzy zapewniają większe bezpieczeństwo, byli preferowani. Niekoniecznie zaś zabraniać działania pozostałym. Kiedy chcę ulokować pieniądze, to mogę wybrać licencjonowany bank, podlegający polskiemu nadzorowi fundusz inwestycyjny albo międzynarodowego pośrednika, który pozwala mi inwestować za pomocą smartfona i aplikacji mobilnej. Jeśli ulokuję pieniądze w banku, korzystam z gwarancji państwowej dla mojego depozytu. Gdyby bank upadł – państwo zadba, bym odzyskał pieniądze wraz z odsetkami. Jeśli pójdę do internetowej platformy na smartfona, to gwarancji nie mam żadnej. Aplikacja zniknie, a ja mogę nie odzyskać ani grosza. Ale to jest mój wybór.
Nie ma sensu zabraniać Ubera – a mówiąc szerzej: kazać „rozwalaczom systemu” w różnych branżach dostosować się do naszych starych, wypróbowanych, XX-wiecznych reguł gry. Technologia pozwala coraz skuteczniej omijać te reguły. Jeśli konsument chce mieć usługę tanią i bez licencji – proszę bardzo. Jeśli chce mieć usługę droższą, ale bezpieczniejszą, licencjonowaną, z gwarantowaną jakością i zapewniającą preferencyjne traktowanie – też zapraszamy.
Czytaj też: Uber był u mnie prawie skończony. Ale zrobił… to!
Czytaj też: Nie będzie już kolejek w przychodni? Lekarz jak Uber!
Innowacyjne, nowoczesne, nieznane dotąd (ale często i bardziej ryzykowne w „użytkowaniu”) usługi wciskają się – dzięki nowym technologiom – do każdej dziedziny naszego życia. Wywierają presję na tradycyjne modele biznesowe i przyczyniają się do tego, że konsumenci (nawet ci, którzy z nowinek nie korzystają) mają się lepiej. Dlatego nie opłaci nam się zabijanie „uberów”. Jeśli będą dawały ciała, to same zbankrutują. Albo nie wypłacą się z odszkodowań dla niezadowolonych klientów. Gdybyśmy jeszcze mieli sprawne sądownictwo i system ochrony praw konsumenta (ten jest już coraz szczelniejszy), to czułbym się z tymi wszystkimi Uberami już całkiem bezpiecznie.