Karty zbiżeniowe, którymi można płacić niskie rachunki bez PIN, bywają łakomym kąskiem dla przypadkowych złodziei. Co prawda w przypadku kradzieży i użycia takiej karty odpowiedzialność klienta jest limitowana tylko do równowartości 50 euro, ale jeden z czytelników doniósł mi o niepokojącej teoretycznej możliwości, by bank mógł ominąć ów limit. I zrzucić na klienta całe, niekiedy kilkutysięczne straty. Czy to rzeczywiście możliwe?
Wydawałoby się, że karty zbliżeniowe nie budzą już takich kontrowersji jak kiedyś. Coraz mniej osób „kastruje” je z antenek (w ten sposób można „unieszkodliwić ich funkcję zbliżeniową), nie słychać też już o żadnych dużych aferach wynikających z możliwości płacenia takimi kartami bez podawania PIN-u. Ba, wydawcy kart planują zwiększyć limit transakcji pozwalających płacić bez PIN rachunki do 100 zł, a nie – jak dziś – tylko do 50 zł.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ale gdy pewna osoba z mojej rodziny ostatnio zgubiła swoją kartę debetową, wydaną dobrych kilka lat temu (jeszcze w czasach, gdy nie wszystkie karty miały antenki), a w ramach wymiany dostała od banku kartę zbliżeniową – od razu dostałem telefon pełen niepokoju. „Czy oni muszą mi dawać taką kartę, którą płaci się bez PIN-u? A jak zgubię kartę?”.
Czytaj też: Jak zadać szyku w towarzystwie? Najbardziej luksusowe karty świata
Czytaj też: Posiadaczom tej karty płatniczej robot zaplanuje wakacje
Obawa jest dość typowa dla osób, które do tej pory nie używały kart na zbliżenia. Oczywiście: pewne ryzyko z posiadania takiej karty wynika (jako ekwiwalent wygodniejszego płacenia), ale jest ograniczone. Limit odpowiedzialności klienta za ewentualną kradzież pieniędzy z takiej karty – o ile złodziej nie zna PIN-u – jest limitowany ustawowo do równowartości 50 euro (czyli 200-250 zł, w zależności od kursu euro). To znacznie mniej, niż w przypadku kart bez funkcji zbliżeniowej (150 euro).
Znam też przypadki banków, które w ogóle nie obciążały okradzionego z pieniędzy klienta żadnym „wkładem własnym”. Wychodziły z założenia, że oddając mu te dodatkowe 200-250 zł nie zbiednieją, a unikną hejtu na karty zbliżeniowe.
Czytaj też: Czy wiesz, że niedługo zapłacisz kartą bez podawania PIN za większe zakupy?
Czytaj też: Zapłacił kartą w restauracji 150 zł. Terminal nie zażądał PIN-u, bo… tak był ustawiony
Są jednak sprawy „większe”, gdy klient straci kartę zbliżeniową i kilka tysięcy złotych. Co prawda karty zbliżeniowe mają dzienne limity liczby transakcji bez PIN (co któraś transakcja musi być przeprowadzona z PIN-em, co oznacza, że nawet w rękach złodzieja karta nie rodzi ryzyka strat większych, niż kilka stówek), ale bywa, że coś nie zadziała. Jeśli w dodatku złodziej karty trafi na terminal działający w trybie offline, czyli taki, który nie łączy się z bankiem klienta, by sprawdzić pokrycie na karcie…
W takich sytuacjach banki zwykle nie zmniejszają do zera odpowiedzialności klienta, tylko stosują owe 50 euro wkładu własnego. Jeden z moich czytelników dowiedział się w swoim banku, iż jest pewna teoretyczna możliwość, by ów wkład własny klienta dość mocno „poszerzyć”, a nawet rozciągnąć na całą stratę. Jaki to trik? Otóż wystarczyłoby, by bank każdą złodziejską transakcję potraktował jak osobne zdarzenie, z osobnym „wkładem własnym”.
„Jeśli działania złodzieja będą potraktowane jako jedno zdarzenie, to klient ponosi odpowiedzialność tylko do limitu w euro, a za resztę odpowiada bank. Jeśli natomiast bank zdecyduje, że każde z tych zdarzeń jest osobną historią (bo np. inne terminale, miasta, podmioty, rodzaje transakcji), to wtedy klient za każdą transakcję ponosi odpowiedzialność z własnej kieszeni. Takiej informacji udzielil mi mBank na infolinii. Na pytanie kto decyduje czy to pojedyncze zdarzenie czy wiele rożnych zdarzeń konsultant powiedział, że to kwestia wewnętrznych procedur i analiz”.
Przyznacie, dość niepokojące. Czy to rzeczywiście tak działa? Mam nadzieję, że skontaktują się ze mną pechowcy, którzy zostali okradzeni po utracie karty zbliżeniowej i przeżyli taką procedurę w banku na własnej skórze. Bank oddawał? Nie oddawał? Próbować „kawałkować” kradzież na poszczególne transakcje? Ponieważ nie znam żadnego przykładu potwierdzającego tezę mojego czytelnika, na razie muszę zaufać przedstawicielom banków, którzy twierdzą, że wcale tak nie robią.
„Stosujemy zasadę: jedno utracenie karty – jedno zgłoszenie – jedna reklamacja. Do całości tego zdarzenia odnosi się limit odpowiedzialności klienta w wsokości 50 euro. Limit dotyczy wszystkich transakcji od utraty karty do jej zgłoszenia”
– napisała mi pani Kinga z mBanku. To uspokajające. Dla pewności pobiegłem też do Banku Millennium zapytać jak tam podchodzą do sytuacji, w której klient sraci kartę, a później ktoś wykonuje nią dużo transakcji w różnych miejscach:
„W zakresie transakcji zbliżeniowych dokonanych kartą utraconą (zgubioną, skradzioną, zrabowaną) w pierwszej kolejności weryfikujemy, czy klient posiadał ubezpieczenie karty. Gdy karta jest ubezpieczona, to ubezpieczyciel podejmuje decyzję o ewentualnym zwrocie klientowi równowartości 50 euro. Następnie sprawdzamy łączną kwotę reklamowanych transakcji, które obciążyły rachunek klienta. Jeśli kwota przekroczy równowartość 50 EUR, to różnicę pomiędzy łączną, reklamowaną kwotą, a równowartością 50 euro bank zwróci klientowi”’
– napisano mi w Millennium. Bankowcy zapewniają, że dla rozpatrzenia reklamacji istotny jest sam fakt zajścia zdarzenia – utrata karty. Nie jest istotna liczba transakcji dokonanych taką kartą. Jeśli kartą utraconą w danym przedziale czasowym wykonano np. osiem transakcji zbliżeniowych, to bank powinien wszystkie je rozpatrywać jako jedno zdarzenie. Nawet jeśli były dokonane u różnych usługodawców. Mam nadzieję, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto padł ofiarą innej interpretacji.
zdjęcie tytułowe: Pixabay