Generałowie zawsze przygotowują się do poprzedniej wojny – głosi znana sentencja chińskiego stratega Sun Tzu. Czy my też mentalnie pielęgnujemy obraz poprzednich cykli gospodarczych i nie potrafimy sobie wyobrazić, jak może wyglądać kryzys bez bezrobocia? A jednak, chyba nas to czeka. Ale nie ma się z czego cieszyć. Ten kryzys, nawet jeśli będzie bez bezrobocia i bez recesji, bardzo nas zaboli – jedną rzeczą
Po raz trzeci z rzędu Rada Polityki Pieniężnej nie ruszyła stóp procentowych. Ta główna wciąż wynosi 6,75%. Nikogo to nie dziwi, bo przecież RPP nie podnosiła stóp nawet wtedy, gdy inflacja rosła, kurs złotego spadał, a oprocentowanie polskich obligacji przebijało sufit. Teraz sytuacja jest spokojniejsza. Złoty uspokoił się (euro po 4,7 zł, dolar po 4,5 zł), oprocentowanie obligacji i inflacja lekko spadają.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Powód zatrzymania podwyżek stóp – mimo inflacji przekraczającej 17% rocznie – jest wciąż ten sam: bo boimy się kryzysu i bezrobocia. Ale czy jest się czego bać? Pod ostatnim artykułem Maćka Danielewicza na temat końca epoki państwa dobrobytu w krajach Europy Zachodniej rozgorzała dyskusja. Czytelnik zwrócił uwagę, że niepotrzebnie straszymy kryzysem. Bo teraz kryzysy są zupełnie inne, niż kiedyś. Może i coś w tym jest.
Jak zatem będzie wyglądał „nowoczesny” kryzys? Prawdopodobnie unikniemy wielkiego bezrobocia. Pandemia nauczyła rządzących, że, dosypując gotówkę firmom, da się uniknąć masowych zwolnień, można też – jak to miało miejsce w USA – dać osobom bez pracy formę dochodu podstawowego.
Co prawda odsuwa to tylko problem na później, ale politycy nie potrafią myśleć długoterminowo. A może i potrafią, ale wyborcy sami ich do tego nie zachęcają. Skoro działamy od wyborów do wyborów, od sondażu do sondażu, to najłatwiej skupiać się na poprawie sytuacji tu i teraz, a rozwiązywanie strukturalnych problemów zostawić na kolejną kadencję. A jeśli te problemy narosną do skali katastrofalnej – tym lepiej, bo będzie musiała się z nimi mierzyć obecna opozycja.
Dlatego też nie wydaje mi się, żeby groziło Polsce wysokie bezrobocie. Są argumenty ekonomiczne, które mówią, że przy takiej strukturze gospodarki (która ciągle rośnie, ale nie stawia mocno na automatyzację), przy kurczącej się liczbie ludności w wieku produkcyjnym (ratuje nas tylko nieszczęście innych, czyli tocząca się od 2014 r. wojna w Ukrainie) nie ma za bardzo warunków do redukowania zatrudnienia.
Mówi o tym zresztą wprost prezes NBP. Rada Polityki Pieniężnej nie podnosi stóp procentowych, bo nie chce za bardzo schłodzić gospodarki i wywołać bezrobocia. I to jest właśnie twarz „kryzysu na miarę naszych czasów” – wyniszczająca inflacja.
Przeczytaj też: Niemcy są w szoku, że kończy się państwo dobrobytu. Francuzi oszczędzają na jedzeniu. Brytyjczycy – na wszystkim. A Polacy?
Lata bardzo niskiej inflacji (a nawet deflacji) oduczyły nas myślenia o płacach i stopach zwrotu w ujęciu realnym – czyli uwzględniającym zmiany cen. A tak naprawdę tylko takie wskaźniki mają sens przy analizowaniu tego, co się opłaca, a co nie.
Jak realnie patrzeć na swój dobrobyt? Nominalne pensje zostawmy księgowym
Dlatego też, gdy oceniamy tempo wzrostu wynagrodzeń (w gospodarce jako całości, ale i naszych prywatnych), trzeba patrzeć przez pryzmat inflacji. Jeśli wynagrodzenia zwiększają się o 10%, a inflacja wynosi 5%, to możemy powiedzieć, że w ujęciu realnym płace rosną. Jednak kiedy inflacja przyspieszy do 15%, a tempo wynagrodzeń się nie zmieni, to realnie zarabiamy mniej.
Innymi słowy – siła nabywcza naszych wynagrodzeń maleje – mimo podwyżek. Przez ostatnie dwadzieścia lat takich sytuacji właściwie nie było. W pojedynczych kwartałach najgłębszych kryzysów zdarzało się, że inflacja minimalnie wyprzedzała wzrosty płac. Wiosną tego roku proces ubożenia pracującej części społeczeństwa zaczął się na dobre.
W skali makro – średnie wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w październiku 2022 r. (6689,92 zł brutto) wzrosło o 13% w porównaniu z październikiem 2021 r. Inflacja w tym samym okresie wyniosła 17,9%. A to oznacza, że za przeciętne wynagrodzenie możemy kupić o 4,2% mniej niż przed rokiem.
A na poziomie mikro, czyli naszych portfeli? Można to łatwo przeliczyć. Wystarczy sprawdzić, ile wpłynęło na nasze konto w październiku zeszłego roku, a ile wpłynęło w tym roku. A potem porównać z inflacją. O tyle realnie spadła (albo wzrosła, jeśli ktoś miał dobry rok) wartość naszej pensji.
A według prognoz samego NBP taka sytuacja utrzyma się co najmniej do połowy przyszłego roku. A więc przez niemal dwa lata podwyżki w firmach nie będą w stanie nadgonić rosnących kosztów życia.
Pełzający kryzys potrwa długie lata
Najnowszy raport Narodowego Banku Polskiego, który zawiera prognozy inflacji, nie nastraja pozytywnie. Od lat jest tak, że niezależnie od tego, ile w momencie przygotowywania tych projekcji wynosi inflacja, zawsze na koniec ląduje ona (w myśl przewidywań ekonomistów naszego banku centralnego) w celu NBP, czyli 2,5% plus minus 1 pkt proc.
Kolejnym stałym elementem prognoz NBP było to, że obejmowały one perspektywę najbliższych dwóch lat – to jest bowiem teoretyczny horyzont oddziaływania polityki pieniężnej. Decyzje podejmowane przez RPP dają efekty w gospodarce po 4-6 kwartałach.
Tym razem chyba nie dało się już temu modelowi makroekonomicznemu NBP wytłumaczyć, żeby pokazał spadek inflacji do końca 2024 r. (czyli w „tradycyjnym” horyzoncie projekcji), więc wydłużono go o rok, do trzech lat, żeby móc powiedzieć: patrzcie, kryzys się kiedyś skończy, a inflacja w końcu spadnie.
Warto jednak zaznaczyć, że prognozy banków komercyjnych, które może nie są tak barwnie i efektownie prezentowane jak te NBP, co do generalnego kierunku zgadzają się z tym, co przewiduje nasz bank centralny. Wskaźnik inflacji ma osiągnąć szczyt na początku przyszłego roku, a potem stopniowo spadać. To oczywiście nie oznacza, że ceny będą spadać. Ceny po prostu będą rosnąć nieco wolniej niż dotychczas.
Inflacja przejawia się w postawach pracowników w stosunku do wynagrodzeń, w ilości pieniądza na rynku, w oczekiwaniach konsumentów i firm, w polityce ustalania cen przez przedsiębiorstwa. Dlatego tak ważne jest to enigmatyczne hasło odkotwiczenia oczekiwań inflacyjnych. Bo oznacza to ni mniej, ni więcej, że jeśli gospodarka raz wejdzie w tryby inflacyjne (czyli oczekiwania się odkotwiczą), to bardzo trudno będzie znowu je zakotwiczyć.
Grozi nam przejedzenie oszczędności
Jak ma zatem wyglądać ten kryzys? Przede wszystkim zje on nasze oszczędności. Nasze pensje mają mieć coraz mniejszą realną wartość, a poziom życia chcielibyśmy zachować. Nie ma więc innej opcji – trzeba będzie sięgnąć po zaskórniaki. Stopa oszczędności dobrowolnych gospodarstw domowych ma być ujemna do końca 2025 r. A więc trzy długie lata będziemy przejadali to, co udało nam się (komu się udało, temu się udało) odłożyć.
Co ciekawe – może nawet bardziej przerażające niż ciekawe – stopa oszczędności ma być ujemna nawet wtedy, gdy płace będą realnie rosły. Ba! Nawet wtedy, gdy dochód do dyspozycji będzie dodatni.
Tak ma się stać w 2024 r., po trzech latach obniżania się tego, co w kieszeni zostaje nam po opłaceniu podatków, składek i innych obowiązkowych danin. Czy jest się z czego cieszyć? Nie za bardzo. Jeśli przyjrzymy się bliżej strukturze zmian, które przewiduje NBP, to widać, że najważniejszym czynnikiem, który sprawi, że dochód do dyspozycji gospodarstw domowych w 2024 r. wzrośnie, są… transfery fiskalne.
A zatem NBP liczy, że za dwa lata rząd będzie dosypywał nowe środki z budżetu. I to trzeba podkreślić: nowe środki. Bo wyraźnie zaznaczono: transfery netto i podatki bez Polskiego Ładu, 500 plus i dodatków do energii.
Nazwijcie mnie pesymistą, ale jestem w stanie sobie wyobrazić scenariusz, w którym rząd będzie zmuszony do cięcia wydatków ze względu na przygniatające budżet koszty obsługi długu (które nie spadną, dopóki inflacja jest wysoka) i mniejsze, niż oczekiwano, wpływy z podatków (co wydaje się naturalne w hamującej gospodarce).
Zresztą nie muszę sobie takiego scenariusza wyobrażać, on już teraz się zaczyna realizować. Przedstawiciele rządu jawnie zaczęli mówić o cięciach w odpowiedzi na kryzys – jednocześnie podpisując zobowiązania, które wymagają wielkich nakładów przez wiele lat: w obronności i w energetyce atomowej.
Najbliższe wybory do Sejmu planowo wypadają w przyszłym roku. Ktokolwiek by ich nie wygrał – nie dam złamanego grosza za to, że nie wyrzuci wszystkich socjalnych obietnic do kosza i nie zabierze się za podnoszenie podatków i ograniczanie transferów. Z drugiej strony – inflacja działa jak najradykalniejszy liberał. Wystarczy nie waloryzować świadczeń.
Kryzys nie nadejdzie. On już tu jest. I szybko nie zniknie
Tak to zatem będzie wyglądało. Czy grozi nam wysokie bezrobocie? Prawdopodobnie nie. Spadnie natomiast bezpieczeństwo stanowisk. Działające w czasie spowolnienia gospodarczego firmy (pozbawione do tego środków unijnych) będą mniej inwestować – i w ludzi, i w moce produkcyjne, i w innowacje.
Będzie więc mniej przestrzeni do awansu czy do szukania ciekawych wyzwań. Być może zamiast nagradzać wydajność najlepszych pracowników, przedsiębiorstwa ograniczą się do inflacyjnych podwyżek płac – tyle samo dla wszystkich.
Jednocześnie koszty życia nadal będą rosły – bo inflacja wyhamuje tylko do pewnego stopnia. Trzeba więc będzie codziennie podejmować nieprzyjemne decyzje – czy utrzymywać stopę życiową, czy zmniejszać oszczędności. A ci, którzy ich nie mają – czy się zadłużać.
Przeczytaj też: Prezes NBP mówi: „gdybyśmy nadal podwyższali stopy procentowe, to zapłacilibyśmy wysokim bezrobociem”. Oto pięć argumentów, że to nieprawda
Czy jest jakaś recepta na ten kryzys? W tej chwili wydaje się, że jest już za późno. Mocniejsze podnoszenie stóp procentowych jeszcze by bardziej spowolniło gospodarkę. Czy pomogłoby z na wysoką inflację? Pewnie tak. NBP nie chce podnosić stóp, bo boi się bezrobocia. Ale nikt nie zagwarantuje, że wysoka inflacja przed bezrobociem uchroni. Firmy przygniecione kosztami funkcjonowania będą próbowały przenosić je na klientów przez wyższe ceny. Ale gdzieś jest granica wytrzymałości portfeli konsumentów. Zaczniemy mniej chodzić do restauracji, mniej kupować mebli, telewizorów i samochodów – a właściwie to już się dzieje.
Co możemy zrobić we własnym zakresie? Już teraz zacząć pilnować domowych wydatków. Pamiętać, że drobne oszczędności składają się na większe sumy. Od czego zacząć? Poświęciliśmy temu zagadnieniu cały cykl artykułów – od rachunków za telefon, przez wizyty w restauracji, zużycie prądu, aż po zakup samochodu.
Oto nasz Niezbędnik Kryzysowy, czyli Oszczędzanie Bez Bólu.
Źródło zdjęcia: derneuemann/Pixabay