W biznesie gorsza od najgorszej wiadomości jest niepewność. A po wyroku TSUE nad rynkiem zawisła gilotyna, która nie wiadomo czy i kiedy się urwie i utnie bankowe zyski. Kto chciałby żyć pod takim napięciem? Banki mogą wykorzystać te nadzwyczajne okoliczności do „wyczyszczenia” bilansów i sprzedaży kredytów frankowych. Niemożliwe? Wszystko jest kwestią ceny.
Od wyroku TSUE ws. franków minęło już kilka dni, ale klienci i banki cały czas czytają linijka po linijce wyrok i zastanawiają się jak żyć. Bankowcy muszą radzić sobie sami, ale jeśli chodzi o konsumentów, to tutaj macie sześć rzeczy, które każdy frankowicz powinien teraz zrobić.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Banki są więcej niż wstrzemięźliwe w komentowaniu wyroku, bo w ich przypadku najważniejsze to zachować spokój. Prawnicy dobrze wiedzą – a to często umyka w informacjach na temat wyroku TSUE – że każda sprawa frankowicza będzie rozpatrywana indywidualnie, wymaga złożenia pozwu, a sąd każdorazowo będzie wczytywał się w umowę i jej załączniki w poszukiwaniu klauzul niedozwolonych. Tu nic nie zadzieje się samo, ani automatycznie.
Oddanie sprawy do sądu nie daje 100% gwarancji sukcesu (choć ryzyko porażki z pewnością ostatnio spada), ale z drugiej strony – frankowicze nie mają wiele do stracenia (z wyjątkiem honorariów radców prawnych), a sporo do zyskania. A banki? Wyrok TSUE to dla nich więcej niż ból głowy, bo muszą wkalkulować ryzyko niekorzystnych rozstrzygnięć sądowych w swój biznes. I ewentualnie zacząć tworzyć rezerwy.
Jest pewien sposób, by polskie instytucje finansowe raz na zawsze mogły zamknąć temat „kredyty frankowe”. Trzeba by tylko… pozbyć się hurtowo kredytów frankowych już teraz, zamiast czekać następnych kilka lat na wyroki sądów. Nie trzeba by było wówczas trzymać podwyższonego kapitału własnego w bilansie, a regulator dałby zielone światło do wypłaty dywidendy. Jak osiągnąć taki błogostan?
Franki wyprowadzić! Cztery powody, dla których to się bankom opłaci
Jest kilka przesłanek, które wskazują na to, że banki mogą być zainteresowane wyprowadzeniem ze swoich bilansów kredytów frankowych. Po pierwsze uwolnią dzięki temu swój kapitał. Ryzyko trzymania kredytów walutowych jest duże – nie wiadomo, czy za chwilę frank nie będzie po 5 zł, albo czy Szwajcarzy się nie wkurzą i nie podwyższą stóp procentowych (chociaż to drugie jest małoprawdopodobne, ale nigdy nie można mówić „nigdy”).
To sprawia, że kredyty walutowe mają dużą wagę ryzyka, a banki musiałyby utworzyć rezerwy finansowe już nie tylko w sytuacji, gdyby portfel kredytów frankowo-hipotecznych przestał być regulowany, ale też gdyby sądy zaczęły wydawać niekorzystne dla nich wyroki.
Po drugie – „wyprowadzenie franka” jest dziś łatwiejsze, niż jeszcze rok temu. Wiosną znowelizowano prawo bankowe, a przy okazji ustawę o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym. Po zmianach łatwiej jest handlować wierzytelnościami hipotecznymi, bo do zmiany wierzyciela w księdze wieczystej wystarczą dokumenty bankowe. Ale wcześniej i tak handlowano długami hipotecznymi, ale teraz furtka jest otwarta szerzej.
Po trzecie – hipoteki „dojrzewają” i mogą się „popsuć”. Firmy windykacyjne wyliczyły, że kredyty hipoteczne potrzebują średnio 7 lat by „dojrzeć”. To czas, gdy sytuacja materialna i życiowa kredytobiorcy stabilizuje się. Albo ma dobrą pracę albo nie. I właśnie wtedy kredyt przestaje być spłacany. Od gwałtownego wzrostu frankowych kredytów hipotecznych na rynku polskim minęło już 10 lat i na razie nie widać żadnego „zepsucia”, ale mamy za sobą czas świetnej koniunktury w gospodarce, który mógł opóźnić „procesy gnilne”.
Po czwarte – idzie spowolnienie gospodarcze i wzrost inflacji. Jeszcze bezrobocie jest rekordowo niskie, jeszcze nieruchomości drożeją. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują (wojny handlowe, Brexit, zapaść niemieckiego przemysłu, spadki wskaźników wyprzedzających koniunktury PMI), że okiem optymistów idzie spowolnienie, a pesymistów – drugie dno kryzysu (pierwsze było w 2008 r.). I jeśli faktycznie tąpnie, to spłacalność hipotek spadnie. To może być ostatni moment żeby się ich pozbyć. Podwaliny więc są. Czy jest wola i ochota?
Kto kupi frankowe wierzytelności? Kruk nie mówi „nie”
Na rynku jest jakieś niecałe pół miliona kredytów frankowych „skupionych” głównie w kilku bankach. W sumie to ok. 120 mld zł. Najwięcej frankowych kredytów ma PKO BP (22,1 mld zł), Millennium (15 mld zł), mBank (14,8 mld zł) i Getin Noble Bank (9,4 mld zł). Zwykle jest tak, że banki sprzedają wierzytelności gdy nie widzą szansy, że dłużnik będzie spłacał dług. Tutaj sytuacja jest nieco inna, bo spłacalność jest wzorowa, opóźnienia ma 1,1% zaciągniętych kredytów.
W Polsce jest kilka firm, które skupują wierzytelności – potem albo same próbują je odzyskać, albo oddają do windykacji jeszcze innej firmie. Największy to Kruk, ale jest jeszcze Kredyt Inkaso, Best, PRA Group, czy Lindorff. W sumie w ich rękach jest 12 mln sztuk wierzytelności o wartości ponad 86 mld zł: głównie kredyty konsumenckie, ale też faktury za telefon, czy niezapłacone mandaty. To niewielkie sumy, rzędu kilku tysięcy złotych. Wierzytelności hipoteczne to inna liga.
Banki sprzedają je już od dobrych 7 lat (wtedy „na próbę” pakiet hipotek o wartości nominalnej 167 mln zł kupiła firma Kredyt Inkaso), największy polski windykator Kruk przeprowadził kilka transakcji kupując portfel niespłacanych kredytów hipotecznych o wartości kilku miliardów złotych za kilkaset milionów złotych. W pakiecie nabytym od Noble Banku były też kredyty frankowe.
„Hipoteki” to dług zabepieczony nieruchomością, która w ostateczności można przejąć. Dla firm windykacyjnych to rarytas. Z naszych rozmów z analitykami wynika, że o ile tradycyjne, opóźnione długi można kupić za 10-20% wartości, to frankowe i to te dobrze spłacane można byłoby wycenić nawet na 50%. Tak przynajmniej było przed wyrokiem TSUE, które wprowadziły hipoteczne kredyty na wyższy poziom ryzyka z punktu widzenia kogoś, kto chciałby na nich zarabiać.
Tak, czy owak, windykatorzy lub inni inwestorzy specjalizujący się w sekurytyzacji, potrzebowaliby grubych miliardów, żeby „wyczyścić” polski sektor bankowy z franków. To sporo i nie ma takiej instytucji, która byłaby w stanie w pojedynkę przeprowadzić taką operację. Ale nie są to kwoty nie do przeskoczenia. Kluczem jest koszt pozyskania kapitału. I cena, po której bank pozbyłby się portfeli kredytów. Zapytany przez nas o skutki wyroku TSUE prezes spółki Kruk, Piotr Krupa, odpowiada tak:
„Wyrok może wpłynąć na poszukiwanie przez banki dodatkowych źródeł kapitałowych. To z kolei może przełożyć się na zwiększenie sprzedaży wierzytelności każdego typu – od niezabezpieczonych spraw detalicznych po aktywa korporacyjne. Kruk jest zainteresowany wszystkimi rodzajami wierzytelności oferowanymi przez banki, jednak jak zawsze do wyceny każdego portfela będziemy podchodzić indywidualnie, uwzględniając wszystkie aspekty, które mogą mieć wpływ na końcową wartość transakcji„
Tak może wyglądać bankowe katharsis?
Są trzy opcje. Pierwsza to taka, że działające w Polsce firmy windykacyjne lub fundusze sekurytyzacyjne zawiązują konsorcjum, albo tworzą nową spółkę, która zajmuje się tylko kredytami frankowymi. Ta spółka szuka na całe przedsięwzięcie finansowania na rynku. Firmy mogłyby wymitować akcje, albo sprzedać obligacje. Pewną perwersją, ale nie całkiem niemożliwą, byłoby, gdyby te same banki, które sprzedają wierzytelności, sfinansowały tę oparację poprzez kredyt albo zakup obligacji emitowanych przez firmy windykacyjne.
W Polsce może być z tym problem, ale gdyby za zorganizowanie finansowania odpowiadał podmiot zagraniczny (np. strefy euro, gdzie stopy są ujemne) można by było pozyskać duże sumy na skupowanie wierzytelności w Polsce. Dla przykładu PRA Group finansuje się kredytem dolarowym na 2,69%. Oczywiście, po historii z GetBackiem inwestorzy mogliby mieć awersję do kupowania obligacji, z których pieniądze mają zostać przeznaczone na zakup wierzytelności, ale pamięć ludzka jest zawodna, a chciwość ogromna.
Opcja druga – kredyty frankowe kupują od banków ich spółki matki. To też może być sposób na wyprowadzenie franków z bilansu polskich banków, ale to kiepski interes dla podmiotów przejmujących to „śmierdzące jajo”.
Opcja trzecia – niewykluczone, że tak, jak w kryzysie finansowym, mógłby powstać bank, który skupowałby „toksyczne” aktywa. W tym przypadku nie byłyby to niespłacane kredyty, jak to zwykle bywa, ale kredyty frankowe obarczone ryzykiem prawnym (czyli przegraniem procesu o unieważnienie umowy). „Toksyczny bank” to źle brzmi, więc można by go nazwać… a bo ja wiem… np. Catharsis Bank.
Dziś trudno powiedzieć, czy z punktu widzenia banków taki scenariusz, jak pozbycie się franków, byłby najbardziej sensownym. Alternatywy to liczenie na to, że klientów, którzy skutecznie będą w stanie unieważnić swoje umowy wcale nie będzie tak dużo, a także opracowanie jakiejś ugody, która sprawi, że trzeba będzie coś zapłacić każdemu klientowi, ale za cenę zniesienia całego ryzyka prawnego.
Wiele zależy od tego jak duża część kredytobiorców może pójść do sądów ze swoimi umowami, jak duża część tych procesów może zostać przegrana i za jakie pieniądze ktoś – fundusz sekurytyzacyjny, czy firma windykacyjna – byłby w stanie wziąć na siebie ten bałagan.
Załóżmy jednak, że firmy windykacyjne lub inwestorzy specjalizujący się w obrocie wierzytelnościami – czy to polskie, czy zagraniczne – przejmują hurtowo duże porcje kredytów frankowych, razem z dotyczącym ich ryzykiem prawnym. Co to będzie oznaczać dla klientów? Czy ich sytuacja się zmieni?
Windykator przejmuje kredyt frankowy. Co to oznacza dla frankowicza?
Załóżmy, że jakaś nowa instytucja, albo kilka instytucji przejmuje hurtowo pakiety frankowych kredytów. Ku zaskoczeniu wielu osób, którzy rzetelnie spłacali swój kredyt, wpadają oni na listę „klientów” firmy windykacyjnej. Brzmi groźnie, ale paradoksalnie to nie musi być wcale zły interes.
Firmy windykacyjne to specjaliści od ugód pozasądowych. Nikt lepiej, niż oni nie wie jak dogadać się z klientem, by uniknąć drogiej procedury sądowej i egzekucji komorniczej. O ile więc banki mają mentalną blokadę, by zaproponować klientowi jakąkolwiek ugodę – dla firm windykacyjnych (niezależnie czy działają na własny rachunek, czy też usługowo, np. dla funduszu sekurytyzacyjnego) to chleb powszedni.
Gdyby więc jakiś windykator miał „zaopiekować się” portfelem kredytów hipotecznych, na których ciąży ryzyko prawne i w perspektywie unieważnienie umowy, to zapewne znalazłby poziom „ceny” rozwiązania ugodowego, przy którym i jemu i klientowi by się to opłaciło (pamiętajmy, że banki oddawałyby te kredyty po cenie znacznie niższej od ich wartości nominalnej).
Ale nie wszyscy klienci chcą iść do sądu. Jeśli spłacamy kredyt terminowo, to zmieni się tylko adresat wpłat. Inaczej, co nie znaczy, że gorzej, będzie w sytuacji, gdy pojawiają się opóźnienia. Bank zwykle się nie ceregieli i jak jest problem, to oddaje sprawę do komornika. Firmy windykacyjne mają większe pole manewru, dług można restrukturyzować
Zakładamy, że windykatorzy podobnie jak banki chcą się dogadać – przejęcie nieruchomości i eksmisja (i to w skali tysięcy mieszkań) to nie jest wcale wymarzony scenariusz, bo więcej z tym zachodu i formalności niż pożytku: zarządzanie, sprzedawanie, wynajmowanie, instytucje finansowe nie mają do tego głowy. Prędzej firma przejmie na własność mieszkanie, a my ciągle będziemy je zajmować, ale już jako najemcy.
Tylko czy firmy windykacyjne chciałyby mieć na karku kredyty, które w każdej chwili mogą być unieważnione przez sąd, czyli z punktu widzenia nabywcy długu – niemal bezwartościowe? Wszystko jest kwestią ceny oraz oszacowania jaka część portfela kredytów przejmowanego od danego banku stanie się „nieodzyskiwalna”. Firma windykacyjna wpisałaby te kwoty w straty, ale gdyby kredyty hipoteczne kupiła tanio, mogłaby zarabiać na obsłudze pozostałych…
Nie wiem czy któryś z tych scenariuszy jest omawiany w gabinetach prezesów banków, ale zdziwiłbym się, gdyby nie zakładali opcji, w której całe to frankowe zamieszanie od razu przestaje ich dotyczyć. Cena takiego katharsis byłaby jednak wysoka (kredyty musiałyby być sprzedane grubo poniżej ich wartości nominalnej, pewnie za 20-30% wartości albo i mniej), więc pytanie czy bankowcom bardziej nie opłaciłoby się dogadać z klientami i podpisać z nimi pozasądową ugodę o zamianie kredytu na złotowy po preferencyjnym kursie z jednoczesnym zrzeczeniem się przez klienta jakichkolwiek roszczeń.
Albo po prostu czekać, zwodzić, przedłużać procedury administracyjne i sądowe, utrudniać klientom dostęp do dokumentacji, straszyć i zniechęcać klientów, którzy jeszcze pozwów nie złożyli, liczyć na to, że większość klientów jednak nie pójdzie do sądu… Tak też można żyć i to nawet nieźle.