Najnowsze (lipcowe) dane o inflacji w USA mocno zaskoczyły ekonomistów. Wzrost cen konsumpcyjnych wyniósł „tylko” 8,5% w skali roku (w czerwcu wynosił 9,1%). W porównaniu z poprzednim miesiącem ceny w ogóle nie wzrosły. Czy to oznacza, że Ameryka – szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać – zaczęła wygrywać z inflacją? I czy to byłaby dla nas, Polaków, dobra czy zła wiadomość?
Spadek inflacji w USA może oznaczać, że wreszcie zaczęły słabnąć globalne czynniki, które podbijają ceny na całym świecie od ponad roku. To może być dobry sygnał również dla nas – na inflacyjnej drabinie jesteśmy co prawda kilka pięter wyżej niż Amerykanie, ale jeśli oni czują początek opadania fali inflacji, to ten impuls powinien też dotrzeć do nas. W USA inflację obniżyły wyraźnie ceny benzyny, nadal za to rosną ceny żywności i koszty utrzymania mieszkań.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Ameryka zaczyna wygrywać z inflacją?!
Początek opadania dynamiki inflacji – o ile nie jest to fałszywy sygnał – może oznaczać, że amerykański bank centralny nie będzie musiał podnosić stóp procentowych tak, jak zapowiadał. Może w ogóle nie podwyższy stóp we wrześniu? Dziś są one w przedziale 2,25-2,5%. Niby mało, ale trzeba powiedzieć, że Fed podwyższał stopy w szalonym tempie.
W ciągu czterech miesięcy podwyższył je o tyle, o ile w poprzednim takim cyklu przez… dwa lata! Cały dotychczasowy cykl podwyżek został uznany za najszybszy od początków lat 80., czyli od czasów legendarnego szefa Fedu Paula Volckera, który zdusił wysoką inflację po stagflacyjnym okresie lat 70. i początku lat 80. Ale ceną za tamto zduszenie inflacji była duża i trwała recesja.
Może tym razem się uda zniszczyć inflację bez bólu? Gdyby okazało się, że po zaledwie kilku podwyżkach stóp Fed schłodził inflację, to byłby istny majstersztyk. W Polsce taka „terapia szokowa” na razie nie przyniosła poważniejszych efektów. Jesteśmy po dziesięciu podwyżkach stóp procentowych, musieliśmy wywindować je do 6,5%, a inflacja nadal szaleje (ponad 15%).
No ale Polska dodała – co nie było takie dziwne, bo inne kraje w czasie pandemii również dodały – i dodaje wciąż do „inflacyjnego koszyka” takie czynniki jak: gigantyczne transfery pieniędzy do gospodarki i dla obywateli pompowane przez rząd, niezdecydowana polityka pieniężna (utrzymywanie słabego kursu złotego, błędy komunikacyjne banku centralnego, czyli nieostrzeganie ludzi przed nadchodzącą inflacją). O polskiej polityce pieniężnej i przygodach z podwyżkami stóp procentowych nad Wisłą pisał ostatnio Maciek Jaszczuk.
Fed ostro postraszył, więc… nie będzie musiał już ostro działać?
Niższa inflacja w Stanach to dobry sygnał dla amerykańskich kredytobiorców i firm, ponieważ jest szansa, że amerykański bank centralny będzie ostrożniejszy w tzw. normalizacji polityki pieniężnej. „Normalizacji”, bo wiemy dobrze, że rekordowo niskie stopy procentowe sprzed dwóch lat były efektem nadzwyczajnej sytuacji związanej z pandemią i ostrym hamowaniem całej światowej gospodarki.
Fed zapewnia, że chce ściągnąć inflację do 2%, więc to na pewno nie jest koniec jego „antyinflacyjnych” działań. Ale możemy oczekiwać, że będzie na razie ostrożny z kolejnymi podwyżkami, przynajmniej do czasu, zanim nie przyjrzy się dokładnie kolejnym danym z gospodarki.
Co prawda amerykański bank centralny nie opublikował po ostatnim spotkaniu żadnego ewentualnego scenariusza kolejnych podwyżek, nie mamy więc forward guidance, ale padła z ust szefa banku deklaracja, że Fed nie zawaha się przed kolejną podwyżką o podobnej skali, co ostatnie dwie (czyli aż 0,75 pkt proc.). Ale takie „straszenie” rynków, konsumentów i firm widmem kolejnego skoku w górę stóp procentowych i możliwej poważnej recesji jest równie silną bronią, co realne działanie banku centralnego. O ile oczywiście bank centralny ma solidną wiarygodność.
Kolejne spotkanie bankierów centralnych USA odbędzie się dopiero za półtora miesiąca – 20-21 września, potem do końca roku jeszcze trzy razy, ale na pewno głównym polem obserwacji pozostanie na razie inflacja.
Wygrać z inflacją bez utraty miejsc pracy. Czy to się może udać u nas?
Ameryka jest w technicznej recesji (wzrost gospodarczy w ciągu dwóch ostatnich kwartałów był ujemny). Ale można powtórzyć za byłą szefową Fed Janet Yellen: „Co to za recesja, jeśli przybywa tyle nowych miejsc pracy?”. Jeszcze w czasie pandemii praktycznie z dnia na dzień stopa bezrobocia wystrzeliła z 3,5% w marcu 2020 r. do 14,7% w kwietniu 2020 r. Potem spadała systematycznie, aż ostatnio w czerwcu tego roku osiągnęła obecne 3,5%.
Wtedy też okazało się, że gospodarka amerykańska jest zdolna do wytworzenia rekordowej liczby 528 000 nowych miejsc pracy w ciągu miesiąca. Poprawiają się też wyniki finansowe spółek, w tym technologicznych. Z jednej strony to oznacza, że jest ryzyko wzrostu wynagrodzeń, co sprzyja wzrostowi inflacji. Ale z drugiej strony daje bankowi centralnemu komfort, że w razie potrzeby może ściągnąć lejce i podwyższyć mocniej stopy procentowe, nie obawiając się o bezrobocie i bankructwa firm.
Gdyby okazało się, że uda się osiągnąć dwa najważniejsze cele za jednym zamachem, czyli zbić inflację do satysfakcjonującego poziomu w pobliżu celu 2% a jednocześnie ochronić miejsca pracy Amerykanów, byłby to wielki sukces obecnego szefa Fed, o którym mówiono by zapewne w taki sposób, jak o wielkim pogromcy stagflacji z lat 70. I początku lat 80. – wspominanym tu już Paulu Volckerze. Byłby to również wzór, ale czy do powtórzenia?
Przepis na taką walkę z inflacją jest następujący. Musimy mieć: a) bank centralny z ogromnym autorytetem, który może interweniować słowem, zanim będzie musiał interweniować czynem, b) silną, cenioną na świecie walutę, którą można w razie potrzeby dodrukować i „wyeksportować” za granicę jej nadmiar (razem z inflacją), c) zamożne gospodarstwa domowe, które w większości wytrzymują wzrost stóp procentowych (nie trzeba wysokich transferów socjalnych, ludzie radzą sobie dzięki oszczędnościom), d) wydajne firmy, które, widząc wyższe koszty kredytowania, „cisną” na innowacyjność, oszczędności i potrafią utrzymać wzrost nawet w trudniejszych warunkach. Polska to oczywiście nie USA, z dolarem nie mamy co konkurować, ani ze skalą gospodarki, jej innowacyjnością i światowym wymiarem itd. itp. Ale czy w Polsce przynajmniej jeden z powyższych warunków jest spełniony? Odpowiedzcie sobie sami na to pytanie.
Jeśli Ameryka wygra z inflacją, to… mamy się z czego cieszyć?
>>> Tak, bo nam też będzie łatwiej walczyć z inflacją, bo spadkowa jej fala powinna do nas dotrzeć. Na pewno dotrze szybko do gospodarek największych krajów Europy, które utrzymują ze Stanami Zjednoczonymi ścisłe kontakty handlowe i gospodarcze.
Dla nas ważne jest, żeby dotarła do Niemiec, naszego największego partnera, co na pewno się stanie, bo Niemcy bardzo dużo do USA eksportują i sporo importują. Ważne jest to, że Niemcy spośród krajów G7 są najbardziej otwartą na handel gospodarką. Zajmują trzecią pozycję wśród największych eksporterów na świecie, a USA są ich trzecim partnerem handlowym.
Niemcy muszą tylko szybko poradzić sobie z zapewnieniem swojej gospodarce zamiennika tanich rosyjskich źródeł ropy i gazu. No i modlić się, żeby nie doszło do konfliktu Chin z Tajwanem i USA. Nasi zachodni sąsiedzi najwięcej eksportują właśnie do Chin.
W każdym razie powinniśmy trzymać kciuki nie tylko za skuteczny import z Niemiec niższej inflacji (na razie ceny za Odrą nieco wyhamowały, a w czerwcu inflacja była niższa niż w maju i wyniosła 7,6%, czyli połowę tego co u nas), ale też w ogóle za dobrą kondycję niemieckiej gospodarki. Na niej wisi spora część naszego PKB.
>>> Osłabienie presji na wzrost stóp procentowych pomoże złotemu, który inaczej tę wojnę walutową by przegrał. Złoty będzie korzystał na słabnących oczekiwaniach na podwyżki stóp procentowych Fed, silniejsze w stosunku do dolara będzie euro, a co za tym idzie – nasza waluta.
>>> Możliwy wzrost cen akcji amerykańskich spółek może się przenieść na większą skłonność inwestorów do ponoszenia ryzyka – na tym skorzystają polskie akcje. Amerykańskie giganty technologiczne, które mimo niezłych ostatnich wyników kwartalnych narzekały na wysoką inflację i silniejszego dolara, będą mogły cieszyć się lepszymi warunkami do eksportu.
Powinno to ożywić rynek europejski, za tym przykładem mogą pójść inwestorzy w Polsce. Zazwyczaj lepsze nastroje na giełdach w USA przekładają się na wzrost aktywności inwestorów kupujących akcje w Warszawie. Do trwalszego odbicia polskiej giełdy potrzebne są jednak przede wszystkim silne fundamenty polskiego rynku, samo podążanie za rynkiem amerykańskim na dłużej nie wystarczy.
>>> Korzystniejsze staną się inwestycje w obligacje. Z jednej strony słabną oczekiwania na dalsze podwyżki stóp procentowych w Polsce. Z drugiej strony – kiepsko ma się gospodarka europejska, co jest przeszkodą w ostrzejszym działaniu banków centralnych. Teraz inwestorzy na rynku obligacji dostali dodatkowy argument zza oceanu, więc fundusze obligacji mogą znów zarabiać na spadkach rentowności obligacji (i wzroście ich cen).
Same dobre wiadomości? Nie do końca. Ameryka jeszcze szybciej będzie uciekać gospodarczo Europie – na dłuższą metę z niższą inflacją, bardziej konkurencyjnymi firmami, z niezależnością energetyczną nas pokonają.
Niesamowita dynamika amerykańskiej gospodarki, elastyczność rynku pracy, zdolność do wytwarzania kolejnych obszarów innowacji technologicznych, które ciągną następnie rozwój całego świata, ale przede wszystkim ciągną do przodu rozwój Ameryki – to cechy nieco w Europie zapomniane. Możemy tylko mieć nadzieję, że część tej siły amerykańskiej gospodarki trafi też w jakiś sposób do nas, a im stabilniejsza sytuacja makroekonomiczna za oceanem, tym większa na to szansa.
Czy wojna o Tajwan zniszczy efekty wojny z inflacją?
Oczywiście Jerome Powell z innymi członkami rezerwy federalnej niewiele pomogą, jeśli do gry wkroczą kolejne czarne łabędzie geopolityki, tak jak na początku tego roku wkroczyła do gry Rosja, rozpętując wojnę w Ukrainie i unieważniając wiele popandemicznych nadziei na odbicie globalnej aktywności ekonomicznej.
Obecny konflikt, czy raczej jego początek, wokół Tajwanu już odbija się negatywnie na światowych rynkach, a jeśli uświadomimy sobie, że ponad połowa mikroprocesorów produkowanych na świecie pochodzi z Tajwanu, to łatwo można sobie wyobrazić scenariusz, w którym następuje blokada wyspy, chipy nie trafiają do fabryk w Chinach, a stamtąd elektronika nie trafia do odbiorców na świecie, gównie w USA i Europie.
Brakuje wtedy sprzętu komputerowego, samochodów, urządzeń domowych, wielu maszyn do produkcji. Jeśli z kolei USA chciałyby ukarać Chiny sankcjami, to muszą pamiętać, że Chiny są m.in. … dostarczycielem piasku potrzebnego do produkcji chipów. Z kolei – jeśli Chiny chciałyby ukarać USA – mogą zablokować aktywność przemysłową gigantów amerykańskiej technologii. Skąd Apple weźmie wtedy nowe iPhone’y? I tak dalej, i tak dalej.
W sumie może z tego wynikać, że w tym klinczu najlepszym rozwiązaniem jest – na razie przynajmniej – poprężenie muskułów i jednak w miarę zgodna współpraca gospodarcza i handlowa. Pytanie tylko, czy sytuacja na świecie nie zaszła już za daleko, by to było możliwe. Jeśli zamiast współpracy będzie wojna – zimna, handlowa, albo (oby nie) gorąca – to zamiast historycznego pokonania inflacji będziemy mieli kolejny, gigantyczny wstrząs dla światowej gospodarki.
zdjęcie tytułowe: Jorge Alcala/Unsplash