Niektóre banki mają ciekawą strategię sabotowania orzecznictwa sądów w sprawie ubezpieczenia niskiego wkładu własnego oraz identycznych co do charakteru prowizji. Jeśli klient nie chce zapłacić składki lub prowizji dobrowolnie, to po prostu… pobierają ją z jego rachunku z kwot przeznaczonych na spłatę bieżących rat. Czy to rozbój w biały dzień czy legalna praktyka?
O ile można powiedzieć, że w sporach o unieważnienie bądź odwalutowanie kredytów frankowych linia orzecznicza sądów się dopiero kształtuje, o tyle w procesach o nielegalność tzw. ubezpieczenia niskiego wkładu własnego chyba już nie można mieć wątpliwości na czyją stronę przechyliła się szala. Przygniatająca większość wyroków to te korzystne dla konsumentów.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Sprawa jest dość oczywista: jeśli bank nakłada na klienta obowiązek płacenia składki ubezpieczającej brak wkładu własnego w kredyt, zaś korzyści z tego ubezpieczenia (ochrona oraz ewentualne świadczenie) przysługują wyłącznie bankowi, to nie ma mowy o ekwiwalentności świadczenia (a to podstawowa cecha każdej umowy ubezpieczeniowej).
Część banków sprytnie pozamieniała klientom ubezpieczenie na prowizję, ale w takim przypadku sędziowie dochodzą do wniosku, iż niedopuszczalna jest sytuacja, w której konsument płaci prowizję, ale nie ma pewności na co bank ją przeznacza. I czy w ogóle służy ona niwelowaniu ryzyka, czy też jest po prostu dodatkowym zarobkiem banku. Tak źle i tak niedobrze.
Czytaj też: Bank chciał być sprytny i zamienił ubezpieczenie niskiego wkładu na prowizję. I się przeliczył!
W zasadzie więc bankowcy powinni podkulić ogony i po prostu oddać klientom dotychczas pobrane składki, zaś następnych już nie pobierać. Rzecz idzie o niemałe pieniądze, bo na tych ubezpieczeniach bankowcy zarabiali w przeszłości całkiem przyjemne sumki – raz na trzy lata klienci musieli przynieść kilka tysięcy złotych (z reguły 2-3% brakującego wkładu własnego).
Niestety, tak się nie dzieje i bankowcy – o czym już było na tych stronach nie raz – po prostu idą w zaparte. Udają, że problem ich nie dotyczy i jakby nigdy nic naliczają kolejne składki. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy klienci wygrywają procesy o dotychczas pobrane składki. Bank, owszem, zwraca je, ale jednocześnie pobiera kolejne. I tak w koło Macieju.
Niektóre banki mają jeszcze ciekawszą strategię – jeśli klient nie chce zapłacić składki dobrowolnie, to po prostu… pobierają ją z jego rachunku z kwot przeznaczonych na spłatę bieżących rat. Jeśli więc spłacasz raty, a nie chciałeś zapłacić ubezpieczenia, to oni i tak zabiorą pieniądze i powiedzą ci, że nie zapłaciłeś ostatniej raty. A następnie pogrożą wypowiedzeniem umowy i jej przymusowym przewalutowaniem (o ile jest to kredyt we frankach lub w euro). To się nazywa być pod lufą pistoletu.
Czytaj też: Płacisz ubezpieczenie niskiego wkładu własnego? Rośnie szansa na odzyskanie pieniędzy w sądzie!
Bank do klientki: „Nie chcesz płacić składki na ubezpieczenie? To sami ci ją zabierzemy”
W takiej właśnie sytuacji znalazła się pani Alicja, klientka banku BZ WBK, która od pewnego czasu uważa, że punkty w jej umowie, które dotyczą płatności z tytułu niskiego wkładu własnego, po prostu jej nie dotyczą. Pani Alicja dysponuje wystawioną w tej sprawie ekspertyzą Rzecznika Finansowego, ale bank nic sobie z tego nie robi.
„Problem dotyczy tak naprawdę dwóch kwestii. Pierwszą jest fakt pobierania niesłusznie prowizji od niskiego wkładu, druga zaś przeksięgowywania przez BZWBK wpłacanych przez klienta pieniędzy, które mają tytuł „comiesięczna spłata kredytu i odsetek” na rzecz „pokrycia ryzyka z tytułu niskiego wkładu”. Jako klient nie mam możliwości wplacić pieniędzy na cel spłaty raty kapitałowo-odsetkowej, bowiem bank – niezgodnie z moją wolą – przeksięgowuje te środki celowe na należności z tytułu niskiego wkładu, tym samym powodując, że system generuje ostrzeżenia o braku bieżących spłat rat”
– opowiada pani Alicja. W dodatku nie ma żadnej nadziei, by opłata z tytułu niskiego wkładu własnego miała przestać być pobierana. Została ona bowiem tak skalkulowana, że punktem odniesienia nie jest zadłużenie we frankach, lecz w złotych. Wśród znajomych pani Alicji jest osoba, która dostała do ręki 800.000 zł, a dziś ma do zwrotu 1.270.000 zł. Jak łatwo obliczyć jej wkład własny jest głęboko ujemny. Pani Alicja dodatkowo zwraca uwagę, że bank wymusił na niej zawarcie niekorzystnej umowy:
„Nie mogłam sama ubezpieczyć niskiego wkładu w wybranym przez siebie towarzystwie ubezpieczeniowym. Sprawdziłam, że u mojego ubezpieczyciela musiałabym zapłacić ok 1.900 zł, a w BZ WBK płacę ponad 9.000 zł! Moim zdaniem różnica w wysokości obciążenia to czysty ekstra zysk dla BZWBK. I nawet nie wiem w którym towarzystwie ubezpieczeniowym to moje „ubezpieczenie niskiego wkładu” finalnie jest zawarte!”
Pani Alicja ma najprawdopodobniej rację – bank ewidentnie „leci w kulki” licząc na to, że klientce zabraknie determinacji i nie pójdzie tej w sprawie do sądu. Bo gdyby poszła – zapewne by wygrała. To jest bardzo nie fair, że bankowcy nie chcą respektować tej oczywistej oczywistości, jaką jest fakt, iż niskiego wkładu własnego nie potrafili zgodnie z prawem ani ubezpieczyć, ani obłożyć prowizją. Na razie jest jak w westernie. Najpierw strzelają, a potem pytają o co chodzi.
BZ WBK: „opłata jest legalna, a regulamin daje prawo ją pobierać przed ratą kredytu”
Zapytałem bank o tę sprawę. W BZ WBK zastrzegli od razu, że chodzi o kredyty, którymi „opiekują się” po przejęciu Kredyt Banku i że w tym przypadku bank pobiera od kredytobiorcy prowizję z tytułu ryzyka udzielenia kredytu z niskim wkładem. I że tej prowizji nie można utożsamiać ze składką ubezpieczenia niskiego wkładu.
„Klienci mieli możliwość uzyskać kredyt bez konieczności opłacania tej prowizji, jeśli wnieśli wyższy wkład własny i w efekcie wskaźnik LTV kredytu nie przekraczał 80%. Także teraz, w okresie spłaty kredytu, klienci mają wpływ na obniżenie tej prowizji (lub nawet brak obowiązku jej uiszczenia), jeśli przedstawią operat szacunkowy wskazujący, że wartość nieruchomości wzrosła lub dokonają częściowej wcześniejszej spłaty kredytu”
A w samej procedurze samowolnego pobierania opłat bank nie widzi nic złego. Klientów obowiązują bowiem „Ogólne warunki kredytowania w zakresie udzielania kredytów na cele mieszkaniowe oraz kredytów i pożyczek hipotecznych w Kredyt Banku”, zaś dokument ten określa m.in. kolejność spłaty poszczególnych należności na rzecz banku.
„Spłaty należności w okresie obowiązywania Umowy dokonywane są w pierwszej kolejności na pokrycie opłat z tytułu ubezpieczeń oferowanych przez bank na podstawie Umów Ubezpieczenia Generalnego zawartych pomiędzy bankiem a ubezpieczycielem, w drugiej kolejności na prowizje i opłaty bankowe, a następnie na odsetki i kapitał”
Oznacza to, że BZ WBK ma prawo do pobrania prowizji z tytułu ryzyka udzielenia kredytu z niskim wkładem przed ratą kredytu. Bank zapewnia, że w razie prośby klienta wyraża zgodę na rozłożenie standardowej jednorazowej płatności prowizji na raty, ale rezygnować z płatności nie zamierza. I to niezależnie od tego jak bardzo orzecznictwo sądowe wskazuje, iż zrezygnować powinien.
Bank ukrył przed klientem umowę i potwierdzenia zapłaty składki. Sąd: „to zło”
Podam tylko dwa przykłady wyroków w sprawach niskiego wkładu własnego, które otrzymałem od czytelników – bądź ich pełnomocników – w ostatnich tygodniach. Pierwszy dotyczy klientów mBanku, którzy w 2008 r. zawarli umowę o kredyt waloryzowany kursem franka o wartości 471.000 zł.
Kredyt został ubezpieczony od niskiego wkładu własnego składką płatną na rzecz firmy ubezpieczeniowej Allianz. Składka wyniosła 3,5% brakującego wkładu, czyli 4500 zł. Po trzech latach bank pobrał jeszcze 5600 zł, zaś po kolejnych trzech – 3500 zł.
W lutym 2015 r. kredytobiorcy nie wytrzymali nerwowo i wezwali bank do zwrotu wszystkich pobranych kwot. Bank oczywiście odmówił, co skłoniło klientów do złożenia pozwu w sądzie. Proces wygrali i odzyskali 13.600 zł (plus odsetki).
Żeby było ciekawiej, bardzo podobna w treści klauzula dotycząca ubezpieczenia niskiego wkładu została wpisana już jakiś czas temu do rejestru abuzywnych. Bank nie uznał tego za argument do zwrotu kasy, bo jego zdaniem klauzula była podobna, a nie identyczna. Sąd jednak stwierdził, że różnice „nie zmieniają znaczenia normatywnego kwestionowanej klauzuli”.
Sąd uznał, że bank naruszył dobre obyczaje nie przedstawiając klientowi treści umowy ubezpieczeniowej za którą ten zapłacił. Że klient pokrywał koszt ubezpieczenia, a nie wiedział za co tak naprawdę płaci (a przekazać taką informację to dobry obyczaj kupiecki). Klient nie zobaczył potwierdzenia opłacenia składki, ani nie znał zasad rozliczenia nie wykorzystanej części składki. Wyrok – dla zainteresowanych – zapadł 15 grudnia 2017 r. w sądzie w Łodzi (sygnatura akt I C 831/16).
Czytaj też: Wzięli kredyt na mieszkanie, ale zostali oszukani. Płacą raty, a bank… przyszedł po mieszkanie
Czytaj też: Ważne zmiany w ubezpieczeniach dodawanych do kredytów
Czytaj też: Wygrał w sądzie 46.000 zł, ale bankowi prawnicy chcieli go wykiwać. Nie dał się. Wyprowadził kontrę
Opłata za ryzyko? Klient ma prawo wiedzieć na co została przeznaczona
Z kolei mec. Magdalena Matusiak-Nowacka przekazała mi korzystny wyrok dotyczący trudniejszej sprawy, przeciwko Getin Bankowi. Rzecz dotyczyła nie składki ubezpieczeniowej, lecz prowizji, którą bank obciążył klienta motywując ją koniecznością pokrycia ryzyka z tytułu niskiego wkładu własnego.
Tym razem też chodziło o kredyt z 2008 r., ale kwota była wyższa – 706.000 zł. Okres spłaty ustalono – uwaga! – na okrągłe 50 lat. W jaki sposób bank zamierzał wykonywać tę umowę przy założeniu, że klient w momencie podpisywaniu papierów miał jakieś 30 lat i musiałby spłacać ten kredyt przynajmniej przez 15 lat po zakończeniu kariery zawodowej? Nie wiadomo. Takie kiedyś były czasy.
Koszt niskiego wkładu własnego bank oszacował na 5550 zł. Klient zapłacił, bo nie miał wyjścia, ale po latach – w 2017 r., tuż przed przedawnieniem roszczeń – postanowił wystąpić do sądu o zwrot tych pieniędzy. I sąd się na to zgodził.
Sąd doszedł do wniosku, iż bank niewystarczająco poinformował klienta o celu i wysokości opłaty. Ponieważ w umowie nie było jasnej definicji niskiego wkładu, to nie wiadomo jak ta opłata została ustalona. W umowie bank zapomniał też wpisać na co pójdą pieniądze. „Z jednej bowiem strony pozwany posługuje się pojęciem opłaty z tytułu niskiego wkładu własnego, z drugiej zaś w Regulaminie wskazano, iż jest to ubezpieczenie”. A w trakcie procesu bank zaprzeczał, jakoby zawarł jakieś ubezpieczenie.
„Nie jest uczciwym sposobem ukształtowania praw i obowiązków stron umowy narzucenie kredytobiorcy obowiązku poniesienia całości kosztów zabezpieczenia wykonania przez niego umowy w sytuacji, gdy w ekonomicznym interesie obu stron jest pozyskanie i utrzymanie zabezpieczenia gwarantującego zawarcie i wykonanie umowy kredytu. Poniesienie całości kosztów ubezpieczenia niskiego wkładu przez konsumenta, w połączeniu z niedoinformowanie o warunkach tego ubezpieczenia stawiało konsumentów w oczywiście niekorzystnej sytuacji”
– uznał sąd. To bardzo ciekawa argumentacja, bowiem pasuje nie tylko do tych banków, które udzielając kredytu hipotecznego stosowały mechanizm ubezpieczenia niskiego wkładu własnego, ale też do tych – jak Getin Bank – które stosowały „opłatę za ryzyko banku związane z brakiem wkładu własnego”, a więc coś innego niż ubezpieczenie.
Co prawda zgodnie z prawem bankowym bank może pobierać opłaty bankowe udzielając kredytu. Ale – jak wynika z uzasadnienia – konsument ma prawo wiedzieć na co ta opłata jest przeznaczana.
Czytaj też: Ubezpieczenie-widmo. Gdzie jest 205.000 zł? Tego nie wie nawet bank, który sprzedał klientowi tę polisę!
Nie umiem pojąć jak to jest, że wciąż są banki, które bawią się z klientami w ciuciubabkę. W tej sprawie bankowcy są przegrani na całej linii i jedyne co mogą osiągnąć tocząc nadal tę grę jest kompletne zszarganie i tak już niezbyt dobrej reputacji. W czasach, gdy rolę banków będą chciały przejąć fintechy i największe firmy technologiczne reputacja to dla banku ostatni atut. Nie opłaca się go rozwalać dla paru milionów z „krzywych” ubezpieczeń i prowizji.