Amerykanie mają powiedzenie: „put your money where your mouth is”, co oznacza w wolnym tłumaczeniu: „przejdź od słów do czynów”. Firmy inwestycyjne uwielbiają chwalić się swoim zaangażowaniem w kryteria ESG, czyli „odpowiedzialne” inwestycje – ekologicznie, społecznie i zarządczo. Ale za jaką częścią tych deklaracji stoją rzeczywiste pieniądze? Wygląda na to, że mamy odpowiedź
Pamiętacie Edka? To ten inwestor-gapa, który zapomniał hasła do rachunku maklerskiego na 10 lat i wyszedł na tym lepiej niż niejeden aktywny inwestor. Teraz Edek się dokształca i po przeczytaniu aż kilkunastu nagłówków na portalach finansowych, doszedł do wniosku, że koniecznie musi inwestować zgodnie z zasadami ESG.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Jak to zrobić? Sposobów jest wiele. Od najbardziej zaangażowanych inwestycji określanych jako „impact” – polegających na wspieraniu konkretnych firm i inicjatyw, które są nakierowane na zmianę świata na bardziej zrównoważony pod względem środowiskowym i społecznym – do tych, w których na podstawie kryteriów ESG wyklucza się pewne spółki i sektory ze spektrum inwestycyjnego.
Edek, nauczony sukcesem „leniwego portfela”, postanawia, że nie będzie za wiele kombinował i po prostu oprze dobór spółek na indeksie WIG20, tylko usunie z niego „brudne” firmy. Rzut oka na listę nazw 20 największych podmiotów na GPW wystarczył, by zrezygnować z dwóch spółek: JSW (producenta węgla koksującego) oraz PGE (właściciela elektrowni węglowych).
Lepiej mądrze stać, niż głupio biegać – powtarza często Edek. W ten prosty sposób zbudował portfel akcji w 100% proekologiczny. Co prawda od składu WIG20 różni się tylko alokacją 3,5% aktywów (taki jest łączny udział JSW i PGE w indeksie), ale przecież może się teraz chwalić, że aktywnie dobiera spółki według kryteriów ESG. Gdyby był profesjonalnym zarządzającym, mógłby kasować za to dodatkowe 0,5% opłaty od klientów swojego funduszu…
Edek upraszcza, ale wpływ ESG na inwestycje może być przeszacowany
Amerykańscy naukowcy (a któż by inny?) postanowili sprawdzić, ile właściwie jest cukru w cukrze, to znaczy ile ESG w ESG. Wiele firm inwestycyjnych deklaruje, że zarządza swoimi aktywami według tych kryteriów, ale jaki rzeczywiście jest ich wpływ na to, gdzie płyną pieniądze?
Wyliczenia opisane w tym badaniu, opierają się mniej więcej na podobnej metodologii, jak w przypadku Edkowego portfela. Badacze policzyli, za jaką część „odchyleń” (ang. „tilts”) w doborze spółek przez fundusze, banki i inne amerykańskie instytucje, odpowiadają kryteria ESG. Warto też dodać, że wśród objętych tą analizą firm, ponad trzy czwarte jest sygnatariuszami Zasad Odpowiedzialnego Inwestowania ONZ.
Dobra, nie będę dłużej przeciągał tej pointy. 6%. Na tyle oszacowali amerykańscy ekonomiści wpływ, jaki kryteria ESG mają na portfele profesjonalnych inwestorów w USA. Dużo? Mało?
Trzeba zaznaczyć kilka zdań kontekstu. Po pierwsze, inwestowanie portfelowe zazwyczaj odnosi się do jakiegoś benchmarku – najczęściej do indeksu giełdowego. Jeśli zarządzający ma do dyspozycji setki milionów lub miliardy dolarów do zainwestowania, to nie zaczyna dobierania spółek od analizy każdej po kolei.
Robi się to raczej tak, że podstawą jest odzwierciedlenie indeksu, a potem przeważanie lub niedoważanie poszczególnych sektorów, kategorii czy nawet konkretnych firm.
Kiedy słyszymy, że jakiś fundusz akcji, „stawia w tym roku na przemysł wydobywczy”, nie powinniśmy rozumieć tego jako ulokowania wszystkich pieniędzy w akcje spółek górniczych. To prawdopodobnie oznacza, że w portfelu udział tego sektora zostaje zwiększony o jeden – maksymalnie kilka punktów procentowych.
Celem inwestowania jest wszak pokonanie rynku, a nie zrobienie jakiegoś nominalnego celu (a przynajmniej w tym podstawowym modelu). Tak więc „odchylenie” portfela od indeksu ma dać tę właśnie przewagę – żeby fundusz miał zysk o punkt procentowy wyższy niż benchmark. Prawdziwym mistrzem inwestowania nie jest ten, kto raz trafił „złoty strzał”, ale ten, który regularnie jest w stanie mieć stopy zwrotu odrobinę wyższe niż rynek.
Być może tak też trzeba traktować kryteria ESG. Na rynku działają firmy, które nadają i pojedynczym spółkom i całym indeksom oceny za „odpowiedzialność”. Fundusz, który chciałby być bardziej ESG może zmniejszyć udział akcji z gorszą oceną na rzecz tych z większą. Dzięki temu jego portfel uzyska wyższą ocenę – kosztem ryzyka wypracowania innej stopy zwrotu od benchmarku.
Greenwashing, czyli fundusze malowane na zielono
Badanie, które przywołuję, wskazuje też na jeszcze jedną prawidłowość: im większa instytucja zarządzająca, tym większe ma „odchylenie” uzasadnione przez kryteria ESG. Z czego to może wynikać? Na to pytanie ta publikacja nie odpowiada, ale można pospekulować.
Jest całkiem prawdopodobne, że te największe firmy inwestycyjne podlegają dużo ostrzejszemu audytowi – zarówno wewnętrznemu, jak i przez podmioty zewnętrzne. Giganci tacy jak BlackRock czy Goldman Sachs (których nawet przez moment nie podejrzewam o kierowanie się w swojej działalności czymkolwiek innym niż zysk) są pod nieustającym nadzorem ze strony konkurencji i mediów biznesowych, który tylko czyhają na ujawnienie, że np. któraś z tych firm tylko pozoruje „zielone” inwestowanie.
Druga sprawa, że liderzy rynku mogą sobie pozwolić na kreowanie trendów. Jeśli firmy, które odpowiadają za znaczącą część rynku, zdecydują zgodnie (co nie oznacza, że w porozumieniu), że będą więcej lokować w spółki i sektory o określonych parametrach (np. o wysokiej ocenie ESG), to prawdopodobnie dzięki swojej masie będą w stanie sprawić, że ich notowania pójdą w górę.
Mniejsze firmy inwestycyjne nie mogą sobie pozwolić na takie ryzyko. Pamiętajmy, że fundusze są oceniane przez klientów za uzyskiwanie stóp zwrotu wyższych od benchmarku. I za to też dostają premie. Dlatego każda pozycja w portfelu, która odchyla je od składu indeksu, podnosi ryzyko, że w razie inwestycyjnego pudła, klienci wycofają swoje środki.
Być może właśnie dlatego w mniejszym stopniu takie podmioty są skłonne do stawiania na kryteria ESG – tym bardziej że inwestowanie zgodnie z nimi generuje koszty w postaci dodatkowych analiz.
Dlaczego kryteria ESG miałyby zmienić świat?
Czy z faktu, że kryteria ESG odpowiadają tylko za 6% portfela amerykańskich inwestorów, wynika, że to całe „odpowiedzialne” czy też „zrównoważone” inwestowane to ściema? Tak mocno by sprawy nie postawił. Ale trzeba mieć świadomość, że nie wszystko, co ma etykietkę ESG, jest od razu zbawieniem dla świata.
Dlaczego właściwie kupowanie akcji spółek, które nie zatruwają środowiska, nie korumpują polityków i nie oszukują inwestorów, miałoby czynić świat lepszym? Nawet jeśli uznamy, że firmy, które kierują się tymi zasadami, osiągają lepsze wyniki – korzyść dostaje akcjonariusz, a nie spółka.
Patrząc przez pryzmat polskiego rynku kapitałowego – rzeczywiście inwestowanie ESG bardzo niewiele zmienia w sposobie działalności biznesu. A to dlatego, że nasze krajowe firmy coraz rzadziej wykorzystują giełdę do pozyskiwania finansowania.
Na rozwiniętych rynkach jest to zdecydowanie częstsze. Zarządy spółek, widząc rosnące notowania, emitują akcje – no bo po co zaciągać kredyty albo sięgać po odłożony kapitał, jeśli inwestorzy chcą kupować walory firmy? W takich warunkach stosowanie się przez firmy do kryteriów ESG ma sens – skoro pozytywna ocena sprawi, że na jej akcje będzie większy popyt – to znacząco ułatwi to działalność.
Jeśli pozyska tańsze finansowanie niż „brudna” konkurencja, to ma szansę na takiej samej inwestycji wykręcić wyższy zwrot. A wtedy kupowanie akcji takiej firmy nie będzie już uzasadnione przez kryteria ESG, ale przez starą, dobrą – z braku lepszego słowa – chciwość.
Źródło zdjęcia: kadr z kultowego filmu Stanisława Barei