Sprzedaż samochodu dla mnie, czyli osoby, która nie ma o motoryzacji zbyt wielkiego pojęcia, była ciekawym i „kosztownym” przeżyciem. Błądziłem jak dziecko we mgle, a sprzedałem auto po cenie, której się nie spodziewałem. Jakie z tego płyną wnioski dla osób, które zastanawiają się nad sprzedażą samochodu po latach jego „zajeżdżania”?
Kilka lat temu kupiliśmy – już wtedy nastoletnią – rodzinną toyotę. Potrzebowaliśmy na szybko większego samochodu, ten był do wzięcia od ręki, a sprzedawca mieszkał kilometr od nas. Auto miało, jak to się mówi eufemistycznie, oznaki użytkowania. My dołożyliśmy kilka pamiątek po sobie na błotnikach, zderzaku, a nawet i na drzwiach.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Raz na jakiś czas coś się sypało – gdzież ta legendarna bezawaryjność Toyoty? – więc jak było trzeba, to wymienialiśmy. Ja się na samochodach nie znam, nigdy mnie nie kręciło grzebanie w silniku. Wiem gdzie się sprawdza poziom oleju, a gdzie wlewa płyn do spryskiwaczy – resztę zostawiam fachowcom.
Mamy zaufanego mechanika, na którego zawsze się zdawaliśmy – jak mówił, żeby naprawiać, to naprawialiśmy. Ale tym razem powołał się na klauzulę sumienia i stwierdził, że tego się już nie opłaca robić. Co się popsuło? Przekładnia układu kierowniczego.
Bez wspomagania kierownicy i wyciekającym płynem skręcenie kół bez uprzedniej wizyty na siłowni stało się prawie niemożliwe. Samochód przemienił się więc z aktywa majątkowego i narzędzia wspierającego codzienne obowiązki – w niepotrzebny ciężar.
Przez miesiąc nie miałem głowy do tego, żeby zająć się sprawą stojącej na podwórku u mechanika toyoty. Ale nie ma tego złego. Zacząłem jeździć z dziećmi do szkoły rowerami i na koniec października aplikacja do liczenia kroków pogratulowała mi życiowego rekordu, a pasek w spodniach zaczął się dopinać o jedną dziurkę ciaśniej.
Złota polska jesień zaczęła jednak doskwierać, więc uznaliśmy, że trzeba sytuację transportową uregulować. Myśleliśmy, żeby oddać samochód do kasacji, zawsze te kilka stówek wleci – tym bardziej że to spore (i dość ciężkie) auto. Uznaliśmy jednak, bez większego przekonania o sukcesie, że damy mu ostatnią szansę, może znajdzie się jakiś kupiec.
Sprzedaż samochodu: kiedy nie wystawiać ogłoszenia?
Założyłem konto na Otomoto, wstawiłem zdjęcia, opisałem uczciwie stan – auto uszkodzone, nie działa przekładania układu kierowniczego, do wymiany jeszcze hamulce i parę innych rzeczy, ale nie opłaca nam się naprawiać. Wyznaczyłem cenę 4000 zł, czyli dwa razy ponad to, ile wydawało mi się, że ten samochód jest warty (biorąc pod uwagę, ile kosztują nieuszkodzone wersje tego samego auta, minus koszty napraw, które doprowadziłyby naszą toyotę do stanu używalności).
Popełniłem jednak błąd. Ogłoszenie zamieściłem w sobotę wieczorem. Przez pierwsze 20 minut robiłem sobie wyrzuty, że trzeba było poczekać do dnia roboczego, bo kto normalny przegląda oferty sprzedaży popsutych samochodów o takiej porze. A potem się zaczęło.
Prawdopodobnie zajmuje chwilę temu portalowi, zanim ogłoszenie trafi do głównego strumienia albo zacznie wyskakiwać w powiadomieniach osobom, które mają ustawione filtry. Dość, że po pół godzinie odebrałem pierwszy telefon. Zanim rozmowa dobiegła końca miałem ponad 40 nieodebranych połączeń i mnóstwo smsów z prośbą o kontakt.
Czyżbym wrzucił na sprzedaż taki rarytas? Ludzie byli gotowi przyjeżdżać i w sobotę wieczorem, w niedzielę rano z odległych miast – byle tylko być pierwszym, który zaklepie sobie nasze auto. Od razu przyszło mi do głowy, że pewnie wystawiłem je zbyt tanio, ale ludzie, którzy dzwonili czasem nie czytali nawet ogłoszenia – najpierw pytali o cenę, a potem o stan samochodu.
Po kolejnych 15 minutach samochód był sprzedany. Stanęło na trochę niższej kwocie (raczej ze względu na tradycję targowania się niż rzeczywiście ostre negocjacje), a w poniedziałek rano podpisaliśmy umowę i – już nie nasza – toyota odjechała w bliżej nieznanym kierunku.
Trzy wnioski dla sprzedających samochody
Panowie, którzy przybyli odebrać auto, mieli aparycję zawodowców w tej branży. BMW, którym podjechali, wyglądało na droższe niż moje mieszkanie (podkreślam – wyglądało; czy takie rzeczywiście było, trudno powiedzieć). Naszego samochodu nawet za bardzo nie obejrzeli. Byłem gotów na wszelkie pytania szczerze odpowiedzieć, ale wiele ich nie padło. Wyglądali na bardzo zadowolonych z zakupu, mimo że ledwo ruszyli tym autem. Mam w związku z tą transakcją trzy wnioski.
Po pierwsze: części samochodu mogą być cenniejsze niż… samochód. Dostaliśmy dużo więcej pieniędzy niż sobie na początku zakładaliśmy. Nabywcy także wyglądali, jakby byli przekonani, że ubili dobry interes. Trzeba było wystawić auto drożej? Cóż, jak to mówią, wnioskowanie wsteczne zawsze skuteczne. Może gdybym ustalił cenę 6000 zł, chętnych by tyle nie było? A dodam, że po fali telefonów przez pierwszą godzinę, nikt potem się już nie odezwał.
Czy należało zadzwonić do jakiegoś mechanika i zapytać, za ile można sprzedać samochód, który nie jeździ? Podejmując jakąś decyzję – czy to o kupnie, czy sprzedaży jakiegoś dobra, czy to o zainwestowaniu oszczędności w jakiś instrument – trzeba przyjąć założenia w oparciu o wiedzę, którą mamy w momencie jej podejmowania: jakie jest ryzyko, jakiego wyniku się spodziewamy, co może pójść nie tak. I pod tym kątem należy potem oceniać, czy dokonaliśmy dobrego wyboru.
Jeśli ktoś zainwestował oszczędności życia w jakąś lipną kryptowalutę, bo zobaczył memy ze śmiesznym psem – to nikt mnie nie przekona, że podjął dobrą decyzję. I to niezależnie od tego, czy zarobił 1000% czy stracił 99%.
Dla nas to auto było ciężarem. W naszych domowych księgach jego wartość spisaliśmy do zera. Z naszej perspektywy przez sprzedaż samochodu pozbyliśmy się sterty zalegającego żelastwa, które trzeba ubezpieczać i poddawać badaniom technicznym. Każdą złotówkę ponad to, co dawał skup złomu, uważamy za korzyść (ale nie taką, żeby od razu nakładać podatek, drogi urzędzie skarbowy).
Po drugie: „zawodowi” handlarze coraz skuteczniej „czeszą” rynek aut „do rozbiórki”. Pierwsze, co zrobiliśmy po podpisaniu umowy i oddaniu kluczyków, to pobiegliśmy w te pędy do urzędu, żeby zgłosić sprzedaż samochodu. I wysłaliśmy odpowiednie pisemko do ubezpieczyciela. Nie wiem, co się będzie działo z tym autem dalej – wolę nawet nie myśleć.
W wariancie najmniej kontrowersyjnym samochód zostanie zasilony częściami z innych podobnych gratów (lub sam stanie się „dawcą”) i podklejony na taśmę, usztywniony na trytytki, trafi do jakiegoś komisu z opisem „Polak płakał, jak sprzedawał”. W gorszych wariantach zostaną z niego tylko papiery albo trafi do kraju o… niższym PKB, ale bardziej liberalnym podejściu do dokumentacji, że się tak wyrażę.
Ta sytuacja dowodzi, że handlarze samochodami mają się wciąż nieźle i rynek jest przez nich przeczesywany niezwykle skutecznie. A to oznacza, że na rynek wciąż będą trafiały „składaki”, czyli samochody złożone z części wielu pojazdów, które zakończyły swój żywot na drodze.
Po trzecie: czas to pieniądz. Mimo wszystko samochód lepiej jest sprzedawać, póki jeździ. I tak szykowaliśmy się do kupienia nowego auta, wiadomo było, że ta toyota się rozsypie prędzej czy później. Gdybyśmy znaleźli kupca trzy miesiące wcześniej, pewnie dałoby się sprzedać nie za kilka, a za kilkanaście tysięcy złotych. A przy obecnej inflacji każdy miesiąc to realna utrata wartości pieniądza o 1-2%.
Samochody używane ostatnio przestały co prawda drożeć, ale nowe nadal drożeją – a do tego czas oczekiwania wciąż sięga wielu miesięcy. Dochodzą mnie też słuchy, że niektórzy producenci nie są w stanie dostarczyć aut zgodnych z zamawianą specyfikacją. Wszystko przez braki podzespołów. Można więc po roku czekania dostać samochód bez kamery cofania i czujników parkowania, ale za to o 10% droższy, bo przez ten czas tak w górę poszły ceny w katalogach.
A my musimy teraz liczyć na trochę farta w poszukiwaniu nowego auta, bo bez niego czeka nas kolarstwo zimowe albo wożenie się na zakupy taksówką. Szczerze mówiąc, nie bardzo mi się uśmiecha żaden z tych scenariuszy… No cóż, mądry Polak po szkodzie.
Źródło zdjęcia: geralt/Pixabay