Największa gospodarka Europy wpada w wielkie problemy? Potężna niemiecka machina eksportowa zanotowała pierwszy deficyt handlowy od… 1991 r. Myślicie: „dobrze im tak”? Nie ma się co cieszyć. Problemy niemieckiej gospodarki oznaczają też kłopoty dla naszych portfeli. Kiedy je odczujemy i jak bardzo?
Po popandemicznym ożywieniu gospodarek zostało już chyba tylko wspomnienie. Wojna, szalejąca inflacja i walka banków centralnych o ustabilizowanie cen nieuchronnie prowadzi do twardego lądowania. A na horyzoncie pojawiła się kolejna odmiana koronawirusa, która jesienią może dać się we znaki.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
W tej chwili pytanie, które ekonomiści sobie zadają, to nie jest: „czy nadejdzie recesja?”, ale: „jak długa i głęboka będzie?”. Jej sygnały pojawiają się od dawna. Wskaźniki koniunktury od wielu miesięcy się pogarszają, a ostatnio przestały nawet rosnąć rentowności obligacji – i polskich, i niemieckich, i amerykańskich. Wszystko dlatego, że spowolnienie gospodarcze oznacza, że przestrzeń do zaostrzania polityki pieniężnej nie jest tak duża, jak się wcześniej wydawało.
W końcu zobaczyliśmy to hamowanie w twardych danych. W maju eksport z Niemiec spadł o 0,5% w porównaniu z kwietniem, co jeszcze samo w sobie nie jest jakimś porażającym newsem. Ale po raz pierwszy od 1991 r. import przewyższył eksport. To znaczy, że Niemcy – największa gospodarka na Starym Kontynencie – miały deficyt w handlu zagranicznym.
Brzmi to jak statystyczna ciekawostka dla ekonomistów. Jednak jest pięć powodów, dla których te dane mogą odbić się na naszych portfelach.
Powód pierwszy: deficyt handlowy w Niemczech, to mniejszy eksport z Polski
Niemcy to największy partner handlowy Polski – trafia tam prawie 30% naszego eksportu. Sprzedajemy tam produkty warte ponad 10% naszego rocznego PKB. Jakie to są produkty? Duży udział mają części do maszyn, podzespoły do samochodów – jak choćby nasz ostatni hit eksportowy, czyli baterie do aut elektrycznych, ale też kable, opony itp.
Nasz przemysł jest ważnym ogniwem w niemieckim łańcuchu dostaw. Więc jeśli eksport gotowych produktów z Niemiec będzie malał, to siłą rzeczy także polskie fabryki dostaną mniej zamówień. I widać to na przykład w ostatnim odczycie wskaźnika PMI – czyli koniunktury w przemyśle. Za naszą zachodnią granicą indeks spadł, ale ciągle utrzymuje się powyżej progu recesji, natomiast w Polsce runął głęboko poniżej tej bariery.
W Niemczech ogłosili też właśnie trzeci z rzędu spadek produkcji przemysłowej. Takie serie się zdarzały, ale w połączeniu z deficytem handlowym oznaczają, że niemiecki przemysł wpadł w grube tarapaty:
Spowolnienie w przemyśle to kłopoty dla całej gospodarki. Pracujące na niepełnych mocach fabryki nie inwestują, nie zatrudniają – a często wręcz redukują siłę roboczą. Przecież jeszcze niedawno zakłady nie wyrabiały się z produkcją na czas – stąd niedobory chipów, wielomiesięczne okresy oczekiwania na nowy samochód czy braki podstawowych materiałów budowlanych jak styropian.
Co będzie, gdy zagraniczni kontrahenci nie będą już potrzebowali tyle polskich półproduktów? Likwidacja trzeciej zmiany? Mniej nadgodzin? Wstrzymywanie niektórych linii produkcyjnych? Krótko mówiąc – wyższe bezrobocie i słabsza pozycja negocjacyjna w kwestii płac.
Powód drugi: nadwyżki handlowe Niemiec umacniały euro. Bez nich wspólna waluta może tracić – a z nią złoty
Strefa euro jest mechanizmem zaprojektowanym po to, żeby poprawić konkurencyjność niemieckiego eksportu kosztem reszty krajów unii walutowej. To opinia, która może nie jest powszechnie rozgłaszana na salonach, ale stawia ją nie tylko kontrowersyjny Janis Warufakis, były minister finansów Grecji (A słabi muszą ulegać?), ale także zdecydowanie bliżsi głównego nurtu ekonomiści jak Ernest Pytlarczyk, obecnie główny ekonomista Banku Pekao, i Stefan Kawalec, współtwórca planu Balcerowicza (Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty?).
Na czym miałoby to polegać? W długim terminie siła waluty kraju jest determinowana przez jego pozycję w międzynarodowej wymianie handlowej. Im większe kraj ma nadwyżki eksportu nad importem, tym więcej walut firmy przywożą z zagranicznych rynków i za nią kupują krajową walutę – co ją umacnia. Jeśli ma deficyt handlowy – jest odwrotnie.
Mocniejsza waluta sprawia z kolei, że towary z tego kraju są mniej konkurencyjne – bo są zwyczajnie droższe. Niemcy od 31 lat notowały nieprzerwane nadwyżki handlowe. Dopóki miały markę, to była ona niezwykle mocnym pieniądzem. Ale po utworzeniu unii walutowej Niemcy zaczęły rozliczać się w euro. A euro nie opierało się już tylko na silnym niemieckim eksporcie, ale było osłabiane, bo deficyt handlowy notowały pozostałe kraje, które przyjęły wspólną walutę.
Tym samym Niemcy mogły sprzedawać własne towary Włochom, Francuzom, ale i Polakom, Chińczykom i Amerykanom po kursie, który był zaniżany przez słabość gospodarki hiszpańskiej, greckiej i portugalskiej.
Co się stanie z kursem euro, jeśli Niemcy przestaną generować nadwyżki handlowe? Zniknie najważniejszy czynnik, który sprawiał, że waluta ta mogła konkurować z dolarem. Strefa euro już teraz ma duże trudności, bo inne regiony świata weszły w cykl zacieśniania polityki pieniężnej – stopy podnosi Rezerwa Federalna USA, Szwajcarski Bank Narodowy czy Bank Anglii – a EBC nadal stoi w blokach startowych i wygląda na to, że zanim zabierze się do podwyżek, to już będzie na nie za późno.
Euro czeka zatem prawdopodobnie silne osłabienie względem innych głównych walut. A Polska ze swoim złotym (i stojącym na jego straży NBP z Adamem Glapińskim na czele) jest ze strefą euro silnie powiązana. A więc nie dość, że już teraz złoty osłabia się względem euro, to jeszcze dostanie dodatkowe obciążenie względem dolara i franka szwajcarskiego, które będą się umacniać kosztem wspólnej waluty.
Jeśli masz kredyt we franku – bój się podwójnie. Jeśli masz oszczędności w dolarze – pewnie możesz zacierać ręce. My na „Subiektywnie o Finansach” od dawna czujemy miętę do amerykańskiej waluty (w odróżnieniu od wielu analityków, którzy wciąż prognozują jej osłabienie).
Powód trzeci: deficyt handlowy i słaba koniunktura w Niemczech to problem dla EBC
Nie chciałbym być teraz w skórze Christine Lagarde, która kieruje Europejskim Bankiem Centralnym. Musi ona pogodzić całkowicie sprzeczne interesy różnych państw członkowskich. Z jednej strony ma na przykład Estonię i Litwę, które notują inflację powyżej 20% i pewnie dałyby dużo za jakiekolwiek wsparcie w walce z nią (np. podwyżki stóp procentowych).
Z drugiej ma Włochy i Hiszpanię, których dług publiczny jest rekordowo wysoki, a rosnące koszty jego obsługi (nawet bez podwyżek stóp rentowność włoskich 10-letnich obligacji przekroczyła niedawno 4% – niemieckie bundy, przy takiej samej polityce pieniężnej są wyceniane na 1,5%) mogą być nie do udźwignięcia przez i tak napięte budżety tych krajów.
Z trzeciej zaś strony są Niemcy, którzy ze swojej natury skłaniają się ku bardziej restrykcyjnej polityce monetarnej i fiskalnej, i pewnie chcieliby zakończyć subsydiowanie krajów Południa za pomocą programów skupu obligacji.
Ma więc Lagarde twardy orzech do zgryzienia. Każda decyzja komuś zaszkodzi. Lekko zaniżona wartość euro jest z pewnością korzystna dla Niemiec. To pomogłoby zredukować deficyt handlowy i wrócić do nadwyżek. Ale gwałtowne osłabienie wspólnej waluty może wywołać kryzys finansowy i przemeblowanie na światowych rynkach. A wtedy tak mozolnie budowana pozycja euro zawali się jak domek z kart.
Zacieśnianie polityki może euro umocnić (a przynajmniej spowolnić osłabienie), ale może też wykończyć gospodarki wielu krajów Europy. Pozostawienie luźnych warunków finansowych pozwoli hulać inflacji i osłabi pozycję bloku na arenie międzynarodowej.
Powód czwarty: Niemcy chcą wrócić do reguł fiskalnych – a takiej konkurencji mogą nie sprostać nasze obligacje
Niemcy będą niemcować. Lata dyscypliny fiskalnej i słynna polityka „czarnego zera” (czarnego, czyli po księgowemu „na plusie”, w odróżnieniu od czerwonego „na minusie”), to znaczy wypracowywania zrównoważonego budżetu z ewentualnymi lekkimi nadwyżkami, weszła im w krew. Na czas pandemii pozwolili sobie na poluzowanie tych zasad i dosypanie pieniędzy do gospodarki, ale wyraźnie czują się z tym niekomfortowo.
Dlaczego? Agencja Bloomberg donosiła ostatnio, że mimo nadchodzącej recesji rząd kanclerza Olafa Scholza chce wrócić do reguł fiskalnych zawieszonych w ostatnich dwóch latach. Kto się z tego ucieszy? Z pewnością inwestorzy na rynku obligacji. A przynajmniej ci, którzy kupują niemiecki dług. Skoro nowych obligacji będzie mniej, to cena tych instrumentów pójdzie do góry.
W gorszych humorach będą zapewne rządy innych krajów – na przykład takich jak Polska. Bo skoro bundy będą zyskiwać, to po co mam trzymać pieniądze w słabych obligacjach z kraju rozwijającego się (a do tego ponosić ryzyko osłabienia jego waluty)?
Co gorsza, nasi zachodni sąsiedzi mogą zechcieć zaprosić inne kraje do powrotu do reguł fiskalnych. A wiadomo, że jak Niemcy w Unii Europejskiej do czegoś zapraszają, to ciężko im jest odmówić. Zwłaszcza jak się dostaje ze wspólnotowego budżetu sowite środki.
Powód piąty: Niemcy lubią zaciskanie pasa także u innych
Już raz to w strefie euro ćwiczyliśmy. W kryzysie lat 2011–2012 narzuconym – przez międzynarodowe instytucje, ma się rozumieć – rozwiązaniem dla krajów o wysokim zadłużeniu była polityka oszczędności, tak zwane „austerity”. Grecy i Włosi mieli ciąć wszelkie wydatki, zubażać swoje społeczeństwa, obniżać płace – po to, by podnieść swoją konkurencyjność międzynarodową (nie mogli wszak tego zrobić przez osłabienie waluty, bo wszyscy jechali na wspólnym wózku).
A że nie wyszło? No trudno. Sorry, Winnetou. W pewnym momencie Międzynarodowy Fundusz Walutowy przyznał w końcu, że polityka austerity narobiła więcej szkody niż pożytku, ale było już za późno. A do tego nie do wszystkich to dotarło – tym bardziej, że akurat dla wierzycieli krajów objętych tymi rygorami okazało się to całkiem korzystne.
„Niemiecka państwowość, owszem, jest bardzo sprawna, dopóki nie ma misji cywilizacyjnej. Wtedy Niemcy nie biorą pod uwagę rzeczywistości i dlatego pod koniec zawsze im coś nie wychodzi”
– powiedział kilka lat Tomasz Krawczyk, analityk i niemcoznawca. Co by się stało, gdyby Niemcy ruszyły w Unię Europejską z misją ograniczania deficytów? Strach się bać. I nie zrozumcie mnie źle – w tej chwili rządowa, nadmiernie luźna polityka fiskalna przyczynia się do wzrostu inflacji i rozchwiania gospodarki przez niepotrzebne i nierynkowe interwencje – a niezależny w teorii bank centralny, zamiast te działania kontrować z całą mocą, to jeszcze ustami prezesa je zachwala.
Ale w nadchodzącej recesji bez pomocy państwa dla najbardziej potrzebujących się nie obejdzie. Czekają nas niezbędne wydatki na obronność, COVID-19 pokazał, jak niedofinansowana jest ochrona zdrowia, a jeśli chcemy myśleć o rozwoju w dłuższym terminie, potrzebujemy wydatków na edukację i naukę.
Błędem było z pewnością podsycanie konsumpcji w czasach świetnej koniunktury – przez transfery socjalne takie jak 13. i 14. emerytury. Ale równie wielkim błędem byłoby obcinanie świadczeń, które zapewniają byt milionom Polaków w czasach recesji i wysokiej inflacji.
Dla Niemiec jest to przećwiczona już raz z sukcesem droga do poprawy konkurencyjności gospodarczej. Na początku XXI wieku wdrożono tzw. reformy Hartza, które przebudowały rynek pracy. Z jednej strony stworzono narzędzia i mechanizmy do zapewnienia nowych rodzajów zatrudnienia, ale z drugiej obcięto świadczenia dla osób pozostających dłużej bez pracy.
W efekcie udało się trwale obniżyć stopę bezrobocia, ale spadły też realne płace. Koszty reformy poniosły głównie osoby, które nie miały pracy albo osoby o niskich kwalifikacjach, bo takie kwalifikacje niosły większe ryzyko zwolnienia. Niepopularna reforma w skali makro przyniosła jednak skutek i przez wielki kryzys Niemcy przeszły w relatywnie dobrej kondycji.
A potem Niemcy uwierzyli, że skoro im się udało, to wszyscy inni powinni zrobić to samo. I byli bardzo zdziwieni, gdy inne kraje tak pokornie nie przyjmują obniżenia stopy życiowej i zdjęcia siatek bezpieczeństwa. Potężna niemiecka gospodarka i bogate społeczeństwo może sobie pozwolić na kilka chudszych lat. Kłopot może się pojawić, gdy Niemcy zechcą ponownie lekarstwa na swoje choroby aplikować innym.
I właśnie dlatego powinny nas wszystkich obchodzić dane pokazujące deficyt handlowy w Niemczech.
Źródło zdjęcia: PeterDargatz/Pixabay