Coraz niższe notowania polskiej waluty stresują wielu z nas. Dolar już po 4,70 zł, euro po 4,80 zł, a frankowi już niewiele brakuje do 5 zł. Jak tak dalej pójdzie, to w kantorach wymiany walut znów pojawią się kolejki. Rząd uspokaja, że spadek wartości złotego nie ma nic wspólnego ze stanem naszej gospodarki. Pytanie brzmi, czy prędzej złoty umocni się do „godziwej” wartości, czy raczej nakręci inflację, spowolni gospodarkę i… rzeczywiście osiągnie ona stan taki, że 5 zł za euro stanie się ceną „sprawiedliwą”? Oto pięć najbardziej oczywistych „ofiar” wysokiego kursu euro i dolara w naszych portfelach i domowych budżetach
Rekord kursu euro, osiągnięty po rozpoczęciu wojny w Ukrainie, wynosi niemal równe 5 zł. A dokładnie – 5,00341 zł. Dziś europejskiej walucie niewiele brakuje, by ten poziom osiągnąć ponownie – jej notowania zbliżają się do 4,80 zł. Za dolara trzeba płacić prawie 4,70 zł. Za franka szwajcarskiego – 4,84 zł. Czy jesteśmy ofiarą globalnego odwrotu wielkich kapitalistów od rynków wschodzących? A może światowy kapitał zaczyna wątpić w siłę i „jakość” polskiej gospodarki?
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Złoty słabnie w oczach. Czy Rada Polityki Pieniężnej go uratuje? Jakim kosztem?
Na notowania złotego wpływa oczywiście wojna w najbliższej okolicy Polski. Ale znacznie bardziej działają obawy inwestorów, że Europa mocno zbiednieje wskutek kryzysu energetycznego. Stary Kontynent – inaczej niż USA – jest zależna od importu surowców, których ceny zapewne pozostaną wysokie. Dodatkowo stan europejskiej gospodarki jest kiepski i nie pozwala na podniesienie stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny.
USA mogą sobie pozwolić na takie posunięcie i dlatego: a) szanse Amerykanów na ograniczenie inflacji są większe, b) atrakcyjność Ameryki jako miejsca do lokowania kapitału jest większa (wyższe stopy procentowe, szansa na niższą inflację). Więc kapitał światowy odpływa z Europy. Kurs euro jest rekordowo niski w stosunku do dolara. W każdej chwili obu walutom grozi osiągnięcie parytetu 1:1. A to byłaby nie lada sensacja. Jeszcze 10 lat temu za euro trzeba było płacić nawet 1,4 dolara. Chociaż w latach 2002-2004 za euro płacono już mniej niż 1 dolara (kurs euro spadł do 0,9 dolara).
Waluty krajów wschodzących cierpią jeszcze bardziej, bo inwestorzy wychodzą z założenia, że potężne gospodarki Niemiec czy Francji mimo wszystko poradzą sobie z wysokimi cenami energii i surowców lepiej niż biedniejsze kraje spoza strefy euro. Dlatego złoty obrywa tak solidnie.
Ale są i czynniki lokalne: polski rząd nie radzi sobie z inflacją (mamy inflację na poziomie ponad 15% rocznie, gdy we Francji czy Niemczech jest to 6-8%) co oznacza, że inwestowanie w polskie obligacje nie jest dziś dobrym interesem. Co z tego, że można dostać relatywnie wysoki procent, skoro inflacja zjada realną wartość inwestycji szybciej niż w takiej np. Szwajcarii? To z kolei oznacza, że Polska będzie musiała podnosić stopy procentowe, co z kolei podniesie koszty obsługi zadłużenia i może zdławić gospodarkę.
To dlatego polska waluta w ostatnich sześciu miesiącach – jak wyliczył właśnie Bloomberg – była jedną z najsłabszych walut krajów wschodzących. Gorszy jest tylko węgierski forint, turecka lira oraz argentyńskie peso. Dwie z trzech tych walut (lira i peso) reprezentują kraje w dramatycznej sytuacji inflacyjnej (kilkadziesiąt procent w skali roku) oraz finansowej. Jeśli złoty jest w takim towarzystwie, to naprawdę nie jest dobrze.
Za ratowanie złotego wziąć się może Rada Polityki Pieniężnej, podwyższając stopy procentowe. Ale te już dziś są na tyle wysokie (6%), że w zasadzie zniszczyły rynek kredytów. Przy inflacji rzędu 15% ich podnoszenie nie przyniesie też większej skłonności Polaków do oszczędzania. Rada Polityki Pieniężnej jest więc w kleszczach: albo zaszkodzi gospodarce, albo nie pomoże złotemu.
Co prawda niski (w granicach rozsądku) kurs złotego sprzyja gospodarce (szczególnie takiej jak nasza, polegającej na eksporcie), ale zbyt niski kurs jest niebezpieczny, bo tę gospodarkę może rozregulować.
Kurs euro, który oznacza niebezpieczeństwo dla naszej gospodarki, to 4,7 zł. Powyżej tego kursu, zdaniem analityków i NBP, gospodarka może się potężnie rozregulować, bo eksporterom przestaje się opłacać import potrzebnych półproduktów. Cud polskiej gospodarki polega na tym, że ogromną masę produktów eksportujemy do Niemiec, ale sami też musimy sprowadzać elementy, z których produkujemy to, co wyślemy za zachodnią granicę. Przy euro po 5 zł to się przestaje opłacać.
Rekord kursu euro: pięć „ofiar” w naszych portfelach
Jeśli Rada Polityki Pieniężnej nie uratuje złotego, to kurs euro, dolara i franka szybko może dojść do niebezpiecznego poziomu 5 zł. A rekord kursu euro odbiłby się boleśnie w naszych portfelach. Co podrożeje najbardziej z tego powodu, że sprowadzamy z zagranicy – i płacimy rachunki w euro (albo w dolarach) – ważne półprodukty albo wręcz produkty finalne?
Czytaj też: Kurs euro przekroczył 5 zł! Szaleństwo w kantorach wymiany walut. Spready trzy razy większe niż zwykle. Czy kupujący euro i dolary nie wpadają w pułapkę?
1. Leki z apteki (i nie tylko)
Polska ma kilka dużych zakładów farmaceutycznych: Polpharma, Adamed, Bioton, Biomed Lublin, ale nie produkujemy wszystkich niezbędnych nam leków. Specjalistyczne leki, w tym te ratujące życie, importujemy z Zachodu: Niemiec, Francji czy ze Szwajcarii. Wiele z nich jest refundowanych przez NFZ, więc podwyżkę cen będzie musiał wziąć na siebie NFZ. Inne po prostu zdrożeją na półkach w aptece. Co trzeci kupowany przez nas lek pochodzi z zagranicy.
Jak podaje „Puls Medycyny”, Polska jest jednym z niewielu krajów Europy, gdzie import leków przewyższa eksport. Wyłączając surowce czy produkty niekonsumenckie, a przynajmniej takie, których nie kupujemy raz w miesiącu (np. samochody), to leki są na pierwszym miejscu importowanych towarów – udział leków w imporcie jest taki jak udział części do samochodów.
2. Pralki, lodówki, kuchenki
W Polsce mamy 26 fabryk AGD i jesteśmy największym w Europie producentem sprzętu kuchenno-łazienkowego – rocznie eksportujemy 26 mln sztuk kuchenek, lodówek i innych urządzeń za 24 mld zł. Ale podzespoły do produkcji AGD importujemy. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego to jedna z większych składowych polskiego importu.
Oznacza to, że o ile dla zagranicznych kupujących, którzy płacą za nasz sprzęt AGD w euro, ceny będą niższe, to wzrosną ceny wyposażenia dla nas, bo my płacimy w złotówkach. Skala jest trudna do oszacowania, do tej pory sprzęt gospodarstwa domowego w tablicach GUS nie drożał zbyt mocno – 2% w skali roku.
3. Telewizory, elektronika, smartfony i… 5G
W Polsce mamy dużo fabryk telewizorów, choć właściwszym słowem byłaby „montownia”, ponieważ są to zakłady, w których „skręca się” i lutuje elementy, z których powstanie gotowy telewizor. Działają u nas fabryki LG Electronics, TP Vision, właściciel marki Philips, TCL czy Sharp. W sumie Polska produkuje prawie 20 mln sztuk telewizorów.
Wzrost kursu dolara i euro spowoduje, że droższe będą komponenty do produkcji, przede wszystkim panele LCD czy OLED produkowane w Japonii, Korei Południowej czy Chinach.
Zdrożeje też elektronika, która jest importowana z Zachodu (za dolary lub euro) lub ze Wschodu (za dolary), czyli iPhone’y, Samsungi, zestawy kina domowego, smartwatche czy aparaty fotograficzne. Np. w niemieckiej sieci MediaMarkt flagowy iPhone 13 128 GB kosztował niedawno 819 euro. Cena w Polsce skoczyła z 3600 zł do 4100 zł.
Na szczęście sklepowe magazyny są już załadowane towarami, które zostały opłacone wcześniej, więc teoretycznie podwyżek cen w najbliższych dniach być nie powinno. Ale szok walutowy prędzej czy później nastąpi. Zdaniem dystrybutorów najbardziej narażone na podwyżki są produkty z niższej półki, czyli najtańsze. Na takich produktach producent nie ma rezerw marży, które mógłby uwolnić.
Podwyżki czekają też sprzęt telekomunikacyjny, czyli infrastrukturę teleinformatyczną, w tym tę służącą do budowy sieci komórkowych i internetowych.
Czytaj też: Czy będzie światowe embargo na rosyjską ropę naftową? Już prawie jest! Ile po wojnie będziemy płacili za litr paliwa do samochodu?
4. Odzież (chyba, że Rosja „pomoże”)
Polskie firmy sprzedające ubrania same ich nie produkują (albo w minimalnej ilości), przeważnie zamawiają na Wschodzie i płacą w dolarach. Dolar, podobnie jak euro, jest rekordowo drogi, co oznacza, że podwyżki są tylko kwestią czasu. W ubiegłym roku na import ubrań wydaliśmy aż 40 mld zł, a na import obuwia 13 mld zł.
Z drugiej strony firmy takie jak LPP (Reserved) czy Inditex (Zara) zaprzestały działalności w Rosji. A to oznacza, że coś będą musiały zrobić z tysiącami sztuk niesprzedanych ubrań: kolekcja wiosenno-letnia jest już w magazynach albo właśnie płynie z Azji.
Kolekcja zimowa jest już zakontraktowana w fabrykach. Rynkowi grozi spora, nieprzewidziana nadpodaż ubrań, które nie mogą leżeć w magazynach i czekać aż Rosja się odblokuje, bo magazynowanie też kosztuje. A to oznacza presję na powstrzymanie wzrostu cen. Pod warunkiem, że znajdzie się fizyczna możliwość wywozu z Rosji tych ton ubrań.
5. Podróże, wakacje, paliwo
Strefa euro to jeden z najpopularniejszych kierunków wyjazdowych Polaków. Zakładając, że cena tygodniowej wycieczki na osobę wynosi 500 euro, to przy kursie 4,4 zł było to 2200 zł. Dziś jest to już 2500 zł. Bardzo drogie będzie też paliwo. Na Zachodzie litr benzyny w przeliczeniu na polską walutę kosztuje ponad 9 zł, a olej napędowego nawet 10 zł.
Wysokie ceny ropy powodują, że drożeje paliwo lotnicze. Polska pod tym względem jest prawie kompletnie uzależniona od cen zewnętrznych – mamy trochę swojego gazu, ale ropę i paliwa w całości importujemy, płacąc w euro lub w dolarach.
A jeśli euro po 5 zł odzwierciedla przyszłość naszej gospodarki?
Co to wszystko oznacza? Do tej pory prezes NBP jak mantrę powtarzał, że kurs złotego jest płynny i rynkowy. Że nie potrzebne są żadne duże interwencje, a jedynie takie, które ograniczą dzienną zmienność. I że siłą złotego jest siła naszej gospodarki (i nadwyżki eksportu). Czy te wszystkie argumenty są jeszcze aktualne? Oto kilka wątpliwości.
>>> Wysoka inflacja. Po części nakręcana jest cenami energii, ale po części polityką rządu, czyli pompowaniem wydatków socjalnych i transferów społecznych. Tylko w tym roku rząd planuje dosypać nam do kieszeni 114 mld zł. W tej sytuacji inflacja będzie się nakręcała, a nie gasła. Polska stanie się mniej atrakcyjna do inwestowania.
>>> Wyższe ryzyko wynikające z nieobliczalnego sąsiedztwa. Jeśli rosyjskie pułki mogą wejść do kolejnych krajów naszego regionu (może być to Mołdawia, Estonia, inwazja z Kaliningradu…), to część inwestorów może uznać, że lepiej zabrać pieniążki na Zachód.
>>> Coraz większy ukryty dług. Coraz trudnej połapać się, ile pieniędzy wydajemy. I na co. Kolejne wydatki są ujmowane z funduszach celowych i „chowane” w BGK albo PFR. Pieniędzy nieujmowanych w danych o długu publicznym jest coraz więcej, a inwestorzy nie lubią się zastanawiać, czy kraj, który nie komunikuje uczciwie poziomu swojego zadłużenia, jest dobrym miejscem do inwestowania.
>>> Brak wsparcia inwestycji. Tym, co nakręca rozwój gospodarki, jest konsumpcja. W ostatnich miesiącach była to też produkcja przemysłowa i wydatki firm, ale to nie były wydatki na inwestycje, tylko na robienie zapasów, zanim ceny jeszcze bardziej wzrosną.
>>> Oparcie rozwoju kraju na niezbyt perspektywicznych branżach gospodarki. Polska stała się największym w regionie call-center i centrum usług biznesowo-księgowych. To „papierowe” inwestycje, łatwe do przeniesienia w inne miejsce. Nie da się budować solidnej gospodarki na usługach. Opoką musi być przemysł wysokich technologii – stąd pomysł na tzw. Plan Junckera, czyli reindustrializacji Europy. W Polsce raczej nie wyszedł. Zamiast tego jest Krajowy Plan Odbudowy, czyli 58 mld euro do wydania na konkretne inwestycje. Ale pieniądze są zablokowane, bo Zjednoczona Prawica nie chce respektować unijnych reguł.
Jesteśmy dużym, silnym, umiarkowanie zamożnym krajem, z gospodarką, która jest bardzo odporna na zewnętrzne wstrząsy, mamy sporo zagranicznych inwestycji. I póki co każdy kurs euro powyżej 4,5 zł można uznać za „niesprawiedliwy” i „zawyżony”. A już na pewno 5 zł. Tyle że za rok lub dwa może się okazać, że słabnąca gospodarka „warta” jest właśnie tyle – euro za 5 zł. Oby nie, ale niestety rządy Zjednoczonej Prawicy nie przygotowały kasy państwa na złe czasy – żyliśmy rozrzutnie i teraz nie bardzo są pieniądze na ambitne programy wspierania gospodarki.
źródło zdjęcia: PixaBay