Rząd i Narodowy Bank Polski ruszyły na wojnę z… wojną. W odpowiedzi na kolejny spadek złotego – bo w środę rano za euro trzeba było płacić nawet 4,83 zł – Ministerstwo Finansów zadeklarowało, że będzie sprzedawać otrzymane od Unii Europejskiej euro na wolnym rynku, a nie przez NBP. Z kolei bank centralny znów rzucił na rynek euro i dolary z rezerw walutowych. To jedna z największych akcji w obronie złotego od wielu lat. Tylko czy wystarczy? Obserwatorzy rynku mówią, że to tylko środek przeciwko gorączce, a potrzebne jest lekarstwo na chorobę. Jakie?
Od wczoraj – gdy z Europy Środkowo-Wschodniej zaczął ewakuować się kapitał zagraniczny, słysząc odgłosy wojny – drżymy o wartość złotego. Polska waluta, która w ostatnich latach (nawet w przypadku dużych kłopotów) zawsze skutecznie broniła poziomu 4,7 zł za euro, tym razem nie utrzymała tej barykady. Rąbnęła w poziom 4,8 zł i spadała dalej. Nawet wtorkowa interwencyjna sprzedaż euro i dolarów z rezerw walutowych NBP nie zahamowała wyprzedaży złotego.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Choć to tylko psychologia – nad Polską nie latają przecież rakiety wroga, a państwa NATO zapewniły nas o gwarancjach bezpieczeństwa – widmo wpadnięcia polskiej waluty w spiralę panicznych spadków zajrzało dzisiaj w oczy rządu i szefostwa banku centralnego. Gdy we środę euro doszło do 4,83 zł, a dolar do 4,33 zł – NBP po raz drugi wszedł na rynek.
Dwie interwencje NBP i odsiecz z Ministerstwa Finansów. Złoty uratowany?
„W dniu dzisiejszym NBP dokonał sprzedaży pewnej ilości walut obcych, wymieniając je na złote” – brzmi lakoniczny meldunek z frontu. NBP pogroził spekulantom palcem, że „posiada adekwatny poziom rezerw walutowych oraz dysponuje odpowiednim zestawem instrumentów i w każdej chwili jest gotowy do reakcji na nadmierne wahania kursu”.
Na pomoc bankowi centralnemu ruszyło też Ministerstwo Finansów, które ogłosiło, że będzie wymieniać walutę pozyskiwaną z Unii Europejskiej nie – jak do tej pory – w NBP, ale na wolnym rynku. Chodzi o transfery środków unijnych. Nie jest to działanie nowe. W czasie kryzysu strefy euro przez cztery lata Ministerstwo Finansów wymieniło w podobny sposób 40 mld euro. Gdy trzeba bronić kursu złotego „przechodzenie” przez rząd z wymianą walut przez wolny rynek jest wsparciem dla złotego.
W zeszłym roku z Unii Europejskiej do Polski płynął średnio miliard euro miesięcznie. W tym roku mogłyby to być 2 mld euro miesięcznie, ale pod warunkiem, że Unia Europejska odblokowałaby nam środki z Krajowego Planu Odbudowy, czyli specjalnego funduszu covidowego. Ile euro rzeczywiście Ministerstwo Finansów będzie wymieniało na złote – nie wiadomo, bo nie jest pewne, czy i ile pieniędzy z Unii Europejskiej dostaniemy.
Nie wiadomo też, na ile interwencje okażą się skuteczne. Po środowym podwójnym uderzeniu euro potaniało o 10 gr (do 4,73 zł), zaś dolar o 6 gr (do 4,33 zł). Szału nie ma, choć nie można też powiedzieć, że pigułka przeciwgorączkowa nie zadziałała. Niestety, to nie jest atak spekulacyjny na polską walutę, to globalny kapitał ucieka z Polski, wyprzedaje złotego i denominowane w złotych aktywa (np. obligacje, akcje).
Historia uczy, że z rynkiem nikt jeszcze nie wygrał, a koronnym przykładem jest historia Banku Anglii, który we wrześniu 1992 r. „przegrał” z George Sorosem. Wtedy kurs funta osłabił się o 25%, ale wygrana prywatnego inwestora była okupiona miesiącem przygotowań (szczegóły w tym artykule). Teraz akcja toczy się szybciej, a stawką jest powstrzymanie spadków złotego przynajmniej przez dni największej wyprzedaży.
Nie można puścić rynku samopas, bo zbyt słaby złoty to po pierwsze booster dla inflacji (wszystko, co kupujemy z zagranicy jest droższe), bo drugie powód do podwyżek stóp procentowych (które sprawiają, że drożeją kredyty, ludzie i firmy bankrutują, a gospodarka się dusi z braku tlenu, czyli pieniądza). A kiedy rynek ogarniają emocje i wydaje się, że wszyscy uciekają od złotego, jego spadki mogłyby być nieprzewidywalne. Dlatego właśnie trzeba interweniować. Tym razem to była bazooka.
Czy nasze rezerwy walutowe wystarczą by bronić złotego?
Rynek walutowy jest gigantyczny. Dopytywani przez nas analitycy biur maklerskich nie mają dokładnych szacunków, ale ma je Bank Rozrachunków Międzynarodowych (BIS), który bada rynek forex co trzy lata.
Ostatnie dane trącą myszką, bo są z 2019 r., ale nowszych nie ma. Wynika z nich (dane cytuję ze strony NBP), że w Polsce średnie dzienne obroty na rynku walutowym mogą wynosić 8,8 mld dol., w tym 6,3 mld dol. stanowiły transakcje z udziałem złotego (czyli ktoś naszą walutę kupował lub sprzedawał). Można założyć, że obroty w marcu 2022 r. są większe – nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że obroty są nawet kilkukrotnie większe niż te 6,3 mld dol.
Dane po przeliczeniu są w dolarach, ale uwzględniają wszystkie transakcje w innych parach: złoty z euro czy z frankiem szwajcarskim. Dla porównania: typowa sesja na GPW (czyli na rynku akcji) generuje obroty na poziomie 1 mld zł (plus minus kilkaset milionów w zależności od nastrojów na rynku).
Ile amunicji ma NBP? Dane na temat rezerw są publikowane co miesiąc tutaj. Najnowsze są za styczeń, ale widać, że za kadencji prezesa Adama Glapińskiego rezerwy bardzo napuchły i są rekordowe: wynoszą 144 mld euro, albo 161 mld dolarów.
Ile może wynieść jednorazowa interwencja? Nie znalazłem nikogo, kto by to mógł oszacować. Ale w grudniu 2020 r., gdy walczyliśmy z pandemią i celem NBP był niski kurs złotego (żeby pomóc eksporterom), NBP skupował waluty obce. Wtedy – według szacunków Citi – poszło na to 5-8 mld dolarów.
Pamiętam jak dziś, że gdy strefa euro była na krawędzi bankructwa, typowa interwencja, która zbijała kurs euro o 3 gr pochłaniała 150-200 mln euro. Ale to było 10 lat temu. Gdyby więc założyć – trochę publicystycznie – że wartość interwencji jest dwa-trzy razy większa i wynosi 500 mln euro, to przy rezerwach sięgających ponad 140 mld euro NBP może rzucać walutę na rynek jeszcze przez wiele dni. Pytanie tylko, czy to ma sens? Prezes NBP Adam Glapiński tłumaczył, że interweniuje wtedy, gdy już nie ma wyboru.
Jeśli nie chcemy euro po 5 zł, trzeba działać
W takiej sytuacji potrzebne są działania strategiczne, a nie doraźne. Jakie? Podwyżka stóp procentowych to oczywista oczywistość – najbliższe posiedzenie RPP jest we wtorek 8 marca. Gdyby było bardzo źle, to RPP może nie czekać i zebrać się w każdej chwili. Rynek spodziewa się, że RPP podniesie stopy procentowe o 0,5 pkt. proc. – do 3,25%.
Co potem? Maciej Bukowski, prezes think-tanku WiseEuropa, proponuje przede wszystkim uwolnienie pieniędzy w ramach Krajowego Planu Odbudowy. O ile interwencje NBP są jak strzały z dubeltówki, to KPO to prawdziwa armata. Z budżetu polityki spójności na lata 2021-2027 Polska ma do dyspozycji ok. 76 mld euro. Z KPO, który ma wspomóc gospodarkę po pandemii, Polska wnioskuje o 23,9 mld euro dostępnych w ramach grantów oraz o 11,5 mld euro z części pożyczkowej.
Ale pieniądze są zablokowane przez Unię, bo „patrioci” z Solidarnej Polski nie chcą odwrócenia zmian w polskich sądach (zostały upolitycznione). Ta kasa na długie lata zastąpiłaby interwencje NBP, a już sam sygnał, że KPO jest odblokowany, spowodowałby, że inwestorzy nie uciekaliby tak od złotego.
Co sądzą ekonomiści walutowi? Bartosz Sawicki z Cinkciarz.pl mówi, że z punktu widzenia polityki państwa interwencja jest mniejszym złem niż gwałtowane i duże podwyżki stóp procentowych.
„Ale jeśli sytuacja będzie się wydłużać, to w ciągu kilku miesięcy taki interwencyjny drenaż wypłucze nawet te 140 mld euro, którymi dysponuje NBP. Dlatego w interwencjach ważniejsze jest nie zbijanie jakiegoś konkretnego kursu, np. 4,8 zł za euro czy 4,3 zł za dolara, ale – co mówił sam prezes NBP – ograniczenie dynamiki zmian. Żeby nie było tak, że waluta osłabia się nagle bardzo mocno. Dlatego kluczowa może być wymiana unijnych pieniędzy na rynku, a nie przez NBP” –
– mów nam Bartosz Sawicki, główny analityk Cinkciarz.pl.
„Interwencje nie mają większego sensu, nie ustabilizują sytuacji, a jeśli NBP będzie miał zły timing, to zamiast pomóc, może jeszcze bardziej rozchwiać rynek. Ale dobra wiadomość jest taka, że wydaje mi się, że jesteśmy blisko szczytu kursów walut”
– pociesza Przemysław Kwiecień, główny ekonomista XTB. Oby, bo gdyby euro doszło do 5 zł – i w podobnych rejonach znalazłby się frank szwajcarski, czyli „ulubiona” waluta Polaków – sytuacja mogłaby się stać nieobliczalna i do jej uspokojenia byłyby już potrzebne nie miliardy, lecz dziesiątki miliardów euro. NBP takie pieniądze ma, ale to joker, którego lepiej nie używać.
źródło zdjęcia: PixaBay