Restauracje, bary i lokale, a przede wszystkim smażalnie ryb nad Bałtykiem przeżywają wielkie chwile. Naród nie pojechał do Hiszpanii, Turcji, ani do Egiptu, a w zamian tłumnie zjechał nad polskie morze. W internecie krążą „paragony grozy”, w których turyści pokazują, ile musieli zapłacić za rybkę w smażalni. Rzeczywiście, na jedzenie nad morzem można wydać więcej, niż na zakwaterowanie. Oto pięć prostych trików na to, by nie dać się okraść z pieniędzy w nadmorskiej smażalni
Koronawirus koronawirusem, ale najpopularniejsze nadmorskie kurorty są w tym roku nie mniej ludne, niż zwykle. Co prawda 30% Polaków deklaruje, że w obawie przed zakażeniem wirusem chce zminimalizować lub całkiem anulować wakacyjne wyjazdy, ale z drugiej strony szeregi turystów nad polskim morzem zasilą ci, którzy zwykle spędzali urlop nad Morzem Śródziemnym, a teraz boją się wsiadać do samolotu.
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
O tym, czy te strachy są uzasadnione, pisałem w felietonie zbierającym całą wiedzę, którą mamy o ryzyku podróżowania samolotami w czasie pandemii. Warto też poczytać jak w tym roku wygląda wypoczynek all inclusive w Hiszpanii, czy Egipcie.
Nadmorskie restauracje i „paragony grozy”. Dlaczego jest tak piekielnie drogo?
Wzrost cen noclegów w pensjonatach, domach wypoczynkowych i hotelach wynika po części z tego, że ich właściciele chcą sobie odbić majowe straty spowodowane lockdownem, ale częściowo jest też skutkiem wzrostu cen energii, kosztów pracy oraz różnych ukrytych opłat i podatków, które nakłada na przedsiębiorców rząd, nam wmawiając, że podatki spadają. Nie spadają i było już o tym na „Subiektywnie…”.
Czytaj też: Bon turystyczny jest jak „zero+”. Ceny w hotelach i restauracjach już dawno go „zjadły”. Nie wierzycie? To przeczytajcie!
Ale najbardziej niedoszacowanym składnikiem kosztów wakakcji tradycyjnie jest wyżywienie. O ile to, że pobyt nad morzem musi kosztować 50-100 zł za osobę dziennie, o tyle kosztów wyżywienia zwykle albo nie bierzemy w ogóle pod uwagę, albo wydaje nam się, że będzie tanio, jak w szkolnej stołówce. A tymczasem na jedzenie można nad polskim morzem wydać drugie tyle, co na mieszkanie.
Po internecie od kilku tygodni krążą zresztą słynne „paragony grozy”, w których ludzie pokazują, ile zapłacili za porcję ryby z sałatką i frytkami. Ceny są czasem rzeczywiście przerażające – do 80 zł za porcję, której uczciwa cena nie powinna przekraczać 30-40 zł.
Szlag mnie trafia od zawsze, gdy muszę płacić zawyżone rachunki w restauracjach, barach i lokalach, a ponieważ pochodzę z Poznania i zwykłem oglądać dwa razy każdą złotówkę, zanim ją na coś wydaję, mam listę pięciu patentów, które pozwalają mi ograniczyć wydatki na wyżywienie na wakacjach.
Chętnie się nimi z Wami podzielę. Jestem dziwnie pewny, że sprawią one, iż – jeśli wypoczywacie rodzinnie – podczas tygodniowych wakacji nad morzem zaoszczędzicie na jedzeniu kilkaset złotych, nie zmniejszając jednocześnie rozkoszy dla podniebienia.
Pięć sposobów na to, by nie dać się nabić w „rybkę na wagę złota”
Po pierwsze: wybieram restauracje w „drugiej linii”. Z cenami jedzenia nad morzem jest mniej więcej tak samo, jak z cenami noclegów. Im bliżej plaży – tym drożej. Nie zawsze ta zasada mi się sprawdza, ale zwykle wystarczy pięć minut spaceru w stronę lądu i już zaczynają pojawiać się restauracje i smażalnie, w których jest o 20-30% taniej, niż nad samym morzem. Wiadomo, że tracimy wówczas nieco z klimatu szumu morza, ale czasem oszczędności finansowa to częściowo wynagradza. Ostatnio w popularnej miejscowości nadmorskiej w odległości 700-800 m. od plaży (ale wciąż przy ulicy portowej) nakarmiłem rodzinę za 35 zł za osobę (w cenie ryba smażona, zupa, napoje). W smażalni na plaży zapłaciłbym dokładnie dwa razy więcej.
Po drugie: szukam restauracji obsługujących „lokalsów”. W każdej nadmorskiej miejscowości są miejsca, które „żyją” nie tylko w sezonie, ale przez cały rok. Czyli: obsługują nie tylko turystów, ale i „lokalsów”. Zatem zaraz po przybyciu w nowe miejsce staram się wypytać miejscowych, gdzie się stołują, jeśli nie w domu. Miejsca, w których jedzą miejscowi, niemal na pewno nie stosują bandyckich cen, bo jeśli się chce funkcjonować przez okrągły rok, to „swoich” nie można oszukiwać.
Po trzecie: wolę restauracje, niż smażalnie. W większości nadmorskich restauracji można zjeść smażoną rybę i to w jakości nie gorszej, niż w smażalni. Jeśli coś nad morzem nazywa się „smażalnia”, to jest ryzyko (choć nie pewność), że będzie stosowało „ceny turystyczne”, czyli z mnożnikiem uwzględniającym fakt, że turysta na wakacjach nie patrzy ile i za co płaci.
Po czwarte: wybrane miejsca sprawdzam w portalach turystycznych. Są w internecie serwisy – a w smartfonach aplikacje mobilne – które zbierają rekomendacje klientów hoteli i restauracji oraz oceny jakości usług (np. Trip Advisor, ale nie tylko). Nie ma nic lepszego, niż skorzystać ze zbiorowej mądrości narodu, nim wejdzie się do smażalni, restauracji, czy nawet baru. Sprawdzenie ocen klientów czasem zajmuje nie więcej, niż jedną minutę i już kilka razy ratowało mi życie.
Po piąte: wybieram miejsca, które obsługują dowozy. Dość dobrym patentem na poszukiwanie w miarę taniego i dobrego jedzenia nad morzem jest selekcja restauracji pod względem obecności w serwisach obsługujących dowóz jedzenia zamówionego na wynos. Tego rodzaju lokale „żyją” w większym stopniu ze skali prowadzonej działalności, a więc jednostkowa marża na pojedynczym kliencie jest w nich niższa, niż w lokalach „żyjących” głównie z turystów. Poza tym (wracając do punktu drugiego) takie miejsca zwykle obsługują także mieszkańców, a więc nie mogą mieć w karcie dań bandyckich cen.
No i na koniec jeszcze jeden master-tip. Oczywiście najtaniej zawsze jest kupić wyżywienie razem z pobytem. Tyle, że wytrwanie w postanowieniu, by przez cały czas żywić się „na miejscu” nie jest proste. Nadmorskie smażalnie i restauracje na plaży mają przecież niepodrabialny klimat…
A jakie są Wasze patenty na to, żeby się nie dać okraść z pieniędzy na wakacjach przez chciwych właścicieli restauracji, barów i smażalni?
—————————-
POSŁUCHAJ PODCASTU „FINANSOWE SENSACJE TYGODNIA”:
O RYNKACH PO WIRUSIE
W tym odcinku podcastu „Finansowe sensacje tygodnia” naszym gościem jest jeden z najbardziej doświadczonych w Polsce analityków rynku kapitałowego – Wojciech Białek. Opowiada o tym jak widzi przyszłość naszych portfeli w najbliższych latach, miesiącach, a nawet dziesięcioleciach. Przepraszamy za niską jakość nagrania, z przyczyn „społeczno-dystansowych” nagrywaliśmy przez internet i niestety akurat z łączami nie było w tym czasie najlepiej. Aby posłuchać wejdź w ten link
„SUBIEKTYWNIE O FINANSACH” NAJPOPULARNIEJSZYM BLOGIEM FINANSOWYM W POLSCE
Martis Consulting sprawdził, jak wygląda polski rynek kapitałowy w mediach społecznościowych. Nie tylko przez pryzmat najbardziej obserwowanych spółek, ale też portali internetowych, dziennikarzy oraz blogerów. Z zestawienia wynika, że „Subiektywnie o finansach” jest najbardziej opiniotwórczym w Polsce blogiem finansowym (choć ja bym go określił bardziej jako blogoserwis lub opiniotwórczy butik finansowy)…
…zaś ja, jako jego twórca, jestem czwartym najpopularniejszym komentatorem giełdowym na Twitterze…
…oraz drugim najpopularniejszym komentatorem giełdowym na LinkedIn
Dziękuję Wam za zaufanie i za to, że w coraz większej liczbie czytacie „Subiektywnie o finansach”. W raporcie nie podano miary ruchu na stronie, która jest głównym kryterium popularności blogów, wiadomo tylko, że jest to „ruch na blogu” w maju 2020 r. Patrząc przez pryzmat liczby użytkowników (od 400.000 miesięcznie do 1.000.000 miesięcznie w 2020 r.) ten raportowany przez Martis wydaje się być „nieco” zaniżony, ale i tak jestem dumny, że „Subiektywnie o finansach” jest w gronie najpopularniejszych blogów finansowych w Polsce.
Maciej Samcik