Polska jest znana w świecie z wielu rzeczy, ale w niektórych przypadkach nie ma się z czego cieszyć. Jednym z naszych „znaków firmowych” są kluby go-go, w których masowo okrada się ludzi z pieniędzy na koncie bankowym. Nie ma co liczyć, że w takiej sprawie pomoże bank, ale jest szansa, że zrobi to sąd. Niestety, nie zawsze zdąży na czas
Opisywałem takich przypadków na „Subiektywnie o finansach” niemało, a w większości z nich mechanizm kradzieży sprowadza się do płatności kartą za drinka i podpatrzeniu przez obsługę PIN-u do tej karty. Wiadomo, że w night-klubie trudno zachować środki ostrożności przy wklepywaniu kodu, a jeśli jeszcze do gry wejdą środki odurzające…
- Wymarzony moment, żeby inwestować w fundusze obligacji? Podcast z Pawłem Mizerskim [POWERED BY UNIQA TFI]
- Nowe funkcje terminali płatniczych. Jak biometria zmieni świat naszych zakupów? [POWERED BY FISERV]
- BaseModel.ai od BNP Paribas: najbardziej zaawansowana odsłona sztucznej inteligencji we współczesnej bankowości!? [POWERED BY BNP PARIBAS]
Wtedy to i „święty Boże” nie pomoże, bo klient ledwo trzyma się na nogach, ale zapłacić za drinka musi. Ba, zdarzają się przypadki, w których dziesiątki tysięcy złotych tracą z konta ci, którzy nie muszą podawać PIN-ów przy płatnościach, bo używają systemu Apple Pay z biometryczną autoryzacją w smartfonie. W sumie przyłożyć klientowi jego własny paluch, gdy jest już nieprzytomny – żadna sprawa.
Banki – to też doskonale wiecie – nie uwzględniają reklamacji, ani nie zwracają pieniędzy w ramach procedury chargeback. Z ich punktu widzenia sprawa wygląda tak, że jeśli transakcja jest autoryzowana PIN-em lub biometrycznie, zaś klient nie utracił karty, ani smartfona, to nie ma podstaw, by podejrzewać oszustwo. A że ktoś chciał płacić 5000 zł za taniec dziewczyny, albo za butelkę wina? Widać miał fantazję.
Jedynym ukłonem w kierunku okradanych w biały dzień… – no dobra, może nie w biały dzień, ale na rympał i bez żenady – ludzi jest wprowadzanie przez banki blokad na wysokokwotowe transakcje w klubach nocnych. Ale robią to tylko niektóre banki. Pozostałe boją się, że klient będzie miał pretensje, iż bank uniemożliwił mu świetną zabawę, ograniczając dostęp do jego własnych pieniędzy.
O ile banki traktują okradzionych w klubach nocnych klientów per noga i bez jakiejkolwiek wyrozumiałości, czy chociaż wrażliwości, o tyle w sądach już cokolwiek wywalczyć można. Jakiś czas temu opisywałem przypadek, w którym norweski turysta stracił kupę forsy w polskim klubie nocnym w Sopocie.
Norweg został okradziony na niebagatelną kwotę 250.000 koron (ponad 100.000 zł). Oczywiście bank stwierdził, że wszystkie transakcje były dokonane prawidłowo i autoryzowane, więc nie ma podstaw do chargebacku. Ofiara złożyła więc sprawę w sądzie.
W ramach procesu zabezpieczono m.in. nagrania z monitoringu. Na tym wideo można zauważyć, że kelnerka i jedna z dziewczyn siedzą na kanapie obok mężczyzny przy wprowadzaniu przez niego kodu PIN, gdy kupował piwo. Nagrania pokazują też, że barman wchodzi na zaplecze i przynosi butelkę „nieznanej substancji”. Wlewa ją do kufla z piwem i podaje klientowi.
Na podstawie monitoringu sąd uznał, że prawdopodobne było odurzenie ofiary i że nie mógłby samodzielnie wykonać kolejnych transakcji. Krótko pisząc: doszło do sytuacji analogicznej do tej, w której ktoś kradnie moją kartę i płaci nią z użyciem PIN-u, a ja jestem w stanie wykazać – np. na podstawie zdjęć z monitoringu miejskiego – że byłem w zupełnie innym miejscu, więc takich transakcji wykonać nie mogłem.
Bank Norwega został zobowiązany przez sąd do zwrócenia mniej więcej połowy spornej kwoty, czyli 115.000 koron. Ale wyrok nie jest prawomocny i zapewne bank się od niego odwoła, bo czuje się pokrzywdzony. Gdyby wyrok się utrzymał, bank pewnie zgłosi się do sopockiego klubu nocnego, żeby pokrył jego szkody. I to dopiero może być zabawne.
Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opisała podobny proces, który również zakończył się happy-endem (przynajmniej formalnym, bo wygranie w sądzie i odzyskanie kasy to dwie różne sprawy). Tym razem bohaterem był pan Bartłomiej, który w 2015 r. został okradziony w klubie nocnym we Wrocławiu. Płacił za drinki nawet wtedy, gdy nie był już w stanie wstukać PIN-u, a łącznie z konta zniknęło mu 30.000 zł.
Kupił szklankę whisky (za 50 zł), trzy drinki (w sumie za 300 zł). Płacił gotówką, ale potem zaczął się źle czuć i stracił świadomość. Pamiętał tylko tyle, że był przy bankomacie i próbował wypłacać jakieś pieniądze. Następnego dnia znalazł w kieszeni rachunki, z których wynikało, że nieźle zaszalał. Dwie najwyższe transakcje opiwały na 10.000 zł każda.
„Kilka ze znalezionych w kieszeni paragonów wskazywało jeszcze na odrzucone transakcje. Na przykład po godz. 3.40 mężczyzna próbował zapłacić ok. 20.000 zł, dwie minuty później 15.000 zł, a następnie trzy razy po 10.000 zł. Prawie wszystkie te transakcje zostały odrzucone, bo nie był w stanie poprawnie wpisać PIN-u. Ostatni paragon wskazuje, że kod wpisał prawidłowo, ale otrzymał odmowę związaną z brakiem środków na koncie”
– pisze Wyborcza. Generalnie oczywiście transakcje były potwierdzone właściwie, a policja umorzyła śledztwo w sprawie oszustwa, bo nie znalazła dochodów, że człowiek nie chciał zawrzeć tych transakcji, które zawarł. Sąd był więc ostatnią deską ratunku. Co powiedział sędzia?
Dwie rzeczy. Po pierwsze, że transakcje zostały dokonane bez jego świadomości. Sąd zgodził się, że świadczą o tym kilkakrotnie błędne wpisanie kodu PIN w klubie i w bankomacie. A transakcje „w stanie wyłączenia świadomości” zgodnie z polskim prawem należy uznać za nieważne.
Po drugie udało się podważyć wartość transakcji. Ofiara ściągnęła ze strony internetowej menu alkoholi i z tego cennika wynikało, że najdroższy kosztował tam 322 zł. Z kolei z cennika tańców prywatnych wynikało, że najdroższy kosztować powinien 150 zł. A na tej podstawie sąd uznał, że transakcje rzędu 10.000 zł nie miały pokrycia w żadnej cennikowej usłudze oferowanej przez klub. A więc były oszukańcze.
Dochodzenie sprawiedliwości zajęło pięć lat, a klub już nie istnieje, więc kasa jest nie do odzyskania. Ale ta sprawa dowodzi, że ofiary tego rodzaju kradzieży nie powinny się bawić w składanie reklamacji w bankach i próby skorzystania z chargebacku, lecz od razu iść do sądu i trzymać kciuki, by ten szybko sprawę osądził.
zdjęcie tytułowe: stocksnap/pixabay